Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

15 lat temu runął dach hali MTK. "Wciąż powtarzałem: Ojcze nasz, który jesteś w niebie i stanął obok mój anioł stróż". Zginęło 65 osób

Teresa Semik
Dach hali MTK zawalił się pod naporem śniegu 28 stycznia 2006 roku
Dach hali MTK zawalił się pod naporem śniegu 28 stycznia 2006 roku Karina Trojok
15 lat temu, 28 stycznia 2006 roku, podczas ogólnopolskiej wystawy gołębi pocztowych, runął dach Międzynarodowych Targów Katowickich. W czasie katastrofy w hali znajdowało się około 700 osób, zwiedzających i wystawców. Zginęło 65 osób, a ponad 170 zostało rannych. Największą katastrofę budowlaną w historii powojennej Polski przypomina Teresa Semik, publicystka "Dziennika Zachodniego".
  • 28 stycznia 2006 roku zawalił się dach hali Międzynarodowych Targów Katowickich
  • Dach hali runął pod naporem śniegu zabijając 65 osób. To była największa katastrofa budowlana w powojennej Polsce
  • "Gdy wciąż powtarzałem: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie...”, stanął obok mój anioł stróż"
  • Przyczyną tragedii nie były siły natury. Był to skutek ludzkich błędów i lekceważenia przepisów
  • Jak potoczyło się życie tych, którzy ocaleli? Czy 15 lat później wciąż ten dzień śni się im po nocach?
  • "Nie radzę sobie z urazami psychicznymi. Każde nieszczęście, które spotykam na swojej drodze, wywołuje u mnie traumatyczne przeżycia"
  • Prokuratura oskarżyła w sumie 12 osób. Przypominamy finał tego głośnego procesu

***

Od tej katastrofy minęło 15 lat, a ja wciąż uczę się żyć na nowo. Jestem innym człowiekiem. Lękliwym, przewrażliwionym, często bezradnym, bo uraz kręgosłupa zostanie ze mną na zawsze - mówi Zdzisław Karoń z Częstochowy.

28 stycznia 2006 roku był wśród uczestników wystawy gołębi pocztowych. Odbyła się już dekoracja gołębich mistrzów, która zgromadziła ponad tysiąc osób i powoli hala Międzynarodowych Targów Katowickich pustoszała. Szedł jej środkiem, gdy usłyszał straszny rumor. Spojrzał w stronę tego hasłu i zobaczył spadające płyty dachowe. Leciały jak klocki domina. Uciekał co sił, ale rzuciła go o posadzkę fala uderzeniowa, która powstała w konsekwencji opadającego żelastwa. Czuł, jak jakiś ciężar toczy się przez jego ciało i unieruchamia całkowicie. Czuł, że siły odlatują, a ból narasta. „Ojcze nasz, który jesteś w niebie...” - powtarzał.

ZOBACZCIE ZDJĘCIA

Anioł stróż wśród gołębi

Dach hali runął pod naporem śniegu zabijając 65 osób. To była największa katastrofa budowlana w powojennej Polsce. Nie spowodowała jej klęska żywiołowa, siły przyrody, których człowiek nie potrafił okiełznać. Była skutkiem ludzkich błędów, lekceważenia przepisów, zwykłego niechlujstwa i traktowania pojawiających się sygnałów ostrzegawczych z perspektywy: jakoś to będzie.

Idziemy dziś śladami niektórych bohaterów naszych publikacji, których spotkaliśmy w związku z tą tragedią. Jak dalej potoczyło się ich życie? Czy 15 lat później wciąż ten dzień śni się im po nocach, wywołuje ból i strach?

Nie przeocz

Zdzisław Karoń leżał nieruchomo przywalony elementami metalowego dachu z rękami wyciągniętymi do przodu. Do tego tuż nad wystającą głową zwisała wielka belka, która mogła spaść na niego w każdej chwili.

- Gdy wciąż powtarzałem: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie...”, stanął obok mój anioł stróż - wspomina. - Spytał, ze śląskim akcentem, jak się nazywam, skąd jestem. Pocieszał, że muszę wytrzymać, bo zaraz ktoś przyjdzie z pomocą.

Dość szybko się potem odnaleźli, bo Zdzisław Karoń, leżąc w szpitalu, opowiedział w mediach, że chciałby znów spotkać tego swojego anioła i mu podziękować. Okazał się nim Lucjan Jagło, górnik z Zabrza, też hodowca gołębi. Około godziny 17.15 czekał z boku hali, aż zluzuje się miejsce przy obleganych klatkach z czempionami. Chciał jeszcze spojrzeć na zwycięskie gołąbki. Gdy rozległ się huk opadającego dachu, z innymi tłoczył się przy zamkniętych drzwiach ewakuacyjnych. Wrócił więc stronę rumowiska.

- Rany boskie, przecież tam zostało tyle ludzi, może trzeba im pomóc, pomyślałem - wspomina Lucjan Jagło. - W środku jedynie zwały śniegu przebijały się przez ciemność. „Ciocia, ciocia?”, ktoś wołał. Zobaczyłem nieruchomą głowę kobiety. Z jej uszu lała się krew. Nieco dalej była niewielka wnęka i to z niej wydobywały się słowa modlitwy.

Widać był tylko głowę i dłonie Zdzisława Karonia. Przy pomocy metalowej rurki próbował zrobić dźwignię, by zdjąć z jego pleców choć trochę żelastwa. Bezskutecznie. Nieco nogę udało się tylko zluzować.

- Ja kląłem z bezsilności, a on wciąż się modlił z przerażenia - przypomina Lucjan Jagło. - Nagle usłyszałem obok jakiś rumor. Uniosła się postać kobiety i powiedziała do mnie, żebym uważał, bo tu pełno pozrywanych kabli elektrycznych, może mnie prąd porazić. I wyszła. Pewnie na krótko straciła przytomność, gdy runął dach.

Zobacz koniecznie

Zdzisław Karoń twarz miał przyciśniętą do posadzki, więc nawet nie widział tego swojego anioła stróża. Tymczasem Lucjan Jagło bał się ruszyć przed nadejściem ratowników, bo mogliby w tej ciemności nie znaleźć Karonia. Dlatego stał przy nim, aż pojawili się w hali pierwsi strażacy. Zawołał do nich, że tu człowiek potrzebuje pomocy. Zdzisław Karoń wciąż trzymał go za nogawkę spodni, by nie zostawił go tu samego.

- Tamtych wspomnień nie da się wymazać z pamięci - mówi Lucjan Jagło. Jest już na górniczej emeryturze. Zdrowie nie pozwala, by zajmować się gołąbkami, więc z hodowcy został tylko obserwatorem. Wciąż jeździ na wystawy i podziwia czempiony.

Zdzisław Karoń po 30 latach wycofał się z pracy w Polskim Związku Hodowców Gołębi. Ale wystawom gołębi też nie przepuści, odkąd znów może chodzić, bo są dla niego jak najlepsze lekarstwo. Pasjonuje się fotografią, filmem, tworzy dokument o tamtej tragedii.

- Obrazów mało zostało mi w pamięci, niewiele widziałem w tej ciemności, ale tamte głosy wciąż we mnie dźwięczą - mówi. - Jestem dziś innym człowiekiem, nie tylko z powodu obrażeń kręgosłupa i fizycznej ułomności. Dziś problemem jest odśnieżenie drogi do domu, podniesienie niedużego ciężaru. Nie radzę sobie z urazami psychicznymi. Każde nieszczęście, które spotykam na swojej drodze, wywołuje u mnie traumatyczne przeżycia. Kiedyś potrafiłem wyciągać ludzi z auta zakleszczonego na drzewie i takie sytuacje mnie nie odstraszały. Dziś na widok karambolu odwracam głowę, z przerażenia.

Przez długi czas Zdzisław Karoń miał też problem w kościele. Gdy zaczynał: „Ojcze nasz...”, wracały dramatyczne chwile. Buntował się, gdy leżał przykuty do łóżka, a potem gdy dostał wózek inwalidzki. Buntował się wciąż, gdy sam nie mógł prowadzić auta i myśleć o jeździe na nartach, cieszyć się życiem, jak dawniej. Na koniec uczył się chodzić od nowa.

- Piętnaście lat temu byłem wśród umierających. Dziś żyję z tym moim nowym życiem szukając jakiejś normalności - dodaje.

Musisz to wiedzieć

Ratownicy na medal

Janusz Głaz był 28 styczniu 2006 roku szefem Grupy Ratownictwa PCK w Bielsku-Białej. Właśnie usiadł przed telewizorem, żeby obejrzeć skoki Adama Małysza, ale pierwsza informacja, jaka pojawiła się na ekranie, dotyczyła właśnie zawalenia się hali targowej. Zanim zdążył pomyśleć, jak wielka to może być tragedia, zadzwonił telefon; czy może przyjechać do Katowic ze swoją grupą ratowników, natychmiast. Około godziny 19.00 ich namiot polowy stanął najbliżej hali, której dach runął. Najpierw tutaj trafiali ranni wydobywani spod rumowiska. Po pierwszej ocenie stanu zdrowia kierowano ich do karetek i szpitali.

O godzinie 22.15 zarządzono ciszę, by wyłapać najmniejszy nawet szept rannych. Nikt nie odpowiedział. Do akcji włączono psy, które szukały już tylko zmarłych.

- Moi ludzie nieraz byli w sytuacjach kryzysowych, ale doświadczeń z hali targowej z niczym nie dało się porównać - przypomina Janusz Głaz. - Z wnętrza hali wnoszono wtedy do naszego namiotu zmiażdżone, zdeformowane ciała, także dzieci. Ratownicy chowali się do karetek, by choć na chwilę odreagować, osuszyć oczy. Te obrazy zostały z nami. Nie da się ich wymazać z pamięci i nie da się z nimi żyć.

Po tej katastrofie ratownicy PCK z Bielska-Białej dostali od sponsora namiot ratowniczy, taki, w jakim pracowali przy zawalonej hali. Więcej uwagi poświęcali radzeniu sobie w sytuacjach kryzysowych.

Ratownicy górniczy, którzy w tej akcji też spisali się na medal, dostali potem na wyposażenie także ciepłe ubrania. Wcześniej, gdy szukali ludzi w kopalni, nie były im potrzebne. Tymczasem w nocy temperatura spadła do minus 17 stopni. Mimo zimna z ogromną sprawnością poruszali się wśród tej plątaniny blach, metalowych słupów, brył lodu, które spadły razem z dachem.

Janusz Głaz patrzył na nich z podziwem. Wczołgiwali się pod te blachy po zimnej i mokrej posadzce, żeby dojść do rannych. Każdy nieostrożny ruch, każde uniesienie elementów metalowej konstrukcji mogło spowodować przemieszczenie się rumowiska, zagrozić rannym i samym ratownikom.

Szukał braci

Aleksander Malcher 28 stycznia, jak co roku, pojedzie na miejsce zawalonej hali MTK, pod pomnik ofiar tej katastrofy. Zginęli tam dwaj jego bracia, 37-letni Zbigniew i 51-letni Andrzej. Obydwaj zachwycali się gołębiami. Aleksander Malcher był wtedy ratownikiem medycznym i dopiero na miejscu dowiedział się, że pod tym żelastwem są także jego bliscy.

- W pierwszych godzinach emocje były tak duże, że człowiek nie analizował, co widzi, czego doświadcza. Z latami widzę wszystko ostrzej - mówi Aleksander Malcher. - To tak ogromny balast, że człowiek nie wie, jak z nim żyć, mimo upływu lat.

Ciało młodszego brata, Zbigniewa Malchera, zidentyfikował policjant, bo wciąż dzwonił jego telefon. Policjant odebrał połączenie i poinformował rodzinę, co się stało. - Zrozpaczona rodzina dzwoniła potem do mnie, więc ja dzwoniłem na pogotowie do Pszczyny, żeby zajął się nią lekarz i powtarzałem, że to może być pomyłka - wspomina Aleksander Malcher. - Brat nie miał przy sobie dokumentów, telefon mógł się przemieścić, znaleźć przypadkowo u kogoś innego. Człowiek czepiał się każdej nadziei.

Starszy brat żył, gdy spod żelastwa wyciągnęli go ratownicy. Mimo dwukrotnej reanimacji Andrzej Malcher zmarł nad ranem w szpitalu.

- Wie pani, co mnie najbardziej do dziś boli? Że rodziny tych zabitych latami domagały się odszkodowania i zadośćuczynienia, że musiały w sądach udowadniać, jak bardzo pogorszyła się ich sytuacja po śmierci bliskich. Państwo polskie lepiej potraktowało rodziny ofiar katastrofy samolotu pod Smoleńskiem. I to była wielka niesprawiedliwość wobec tych, którzy zginęli pod dachem hali MTK - mówi Aleksander Malcher.

I dodaje, że chociaż czegoś nauczyła nas ta katastrofa, ofiara gołębiarzy. Zaczęto odśnieżać dachy, zmieniać przepisy zwiększające bezpieczeństwo budowlane. Dziś jest radnym powiatu pszczyńskiego, pracuje w komisjach: zdrowia i bezpieczeństwa, bo tamte doświadczenia też jego samego wiele nauczyły.

Z 12 osób objętych aktem oskarżenia, za tragedię w hali MTK, prawomocnie zostało skazanych 7: projektant hali, dwóch członków zarządu spółki MTK, jej dyrektor techniczny, powiatowy inspektor nadzoru budowlanego w Chorzowie i rzeczoznawca budowlany, pracownik techniczny MTK, który nie otworzył drzwi ewakuacyjnych, przed którymi tłoczył się później także Lucjan Jagło.

Bądź na bieżąco i obserwuj

od 7 lat
Wideo

21 kwietnia II tura wyborów. Ciekawe pojedynki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera