Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

17. rocznica katastrofy hali MTK w Katowicach. Gołębie nie były winne. To największa katastrofa budowlana w historii współczesnej Polski

Grażyna Kuźnik-Majka
Grażyna Kuźnik-Majka
Na wystawę gołębi w hali MTK w sobotę, 28 stycznia 2006 roku, hodowca z Siemianowic Jan Glanc przyszedł z żoną Gabrielą i jedynaczką Olą. Szedł z nimi, widział, jak trzymają się za ręce, ale został w tyle, a one poszły w inną stronę. Nagle huk, zapadła ciemność. Kiedy oprzytomniał był sam, po Gabrysi i Oli ani śladu. Dopiero późno w nocy córka się odnalazła, leżała sztywno przyciśnięta do ściany, skamieniała z przerażenia, ale żywa. Matki obok nie było. Długo miał nadzieję, że Gabrysia żyje, potem już tylko, że się odnajdzie. Znaleziono ją po dwóch tygodniach.

To była największa katastrofa budowlana. Zginęło 65 osób

17 lat temu w czasie wystawy gołębi pocztowych zawalił się dach hali Międzynarodowych Targów Katowickich. Pod gruzami zginęło 65 osób, 170 zostało rannych. Wiele lat trwało ustalenie winnych, wydanie wyroku i określenie odszkodowań dla żyjących ofiar katastrofy i rodzin tych, którzy zginęli. Dopiero w 2019 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał odpowiedzialność cywilną Skarbu Państwa za katastrofę MTK. Nadal zawierane są kolejne ugody. To historia Jana Glanca. który wkrótce po stracie żony w katastrofie zmarł.

Sam szukał żony. Pozwoliła mu na to policja

Kiedy 13-letnia córka trafiła do szpitala, Jan Glanc poszedł na rumowisko szukać żony, policja mu na to pozwoliła. Mówił, że dopiero wtedy zobaczył, jaki tam był cmentarz, ile żelastwa, jaki ciężar przykrywał Gabi i innych. Policja chciała, żeby wskazał, gdzie ostatni raz widział żonę, gdzie ona może być. Pokazał to miejsce, niedaleko znaleziono córkę, ale Gabrysia musiała być głęboko, bo jej nie znaleźli. Musiał ją tam zostawić.

Żona od lat była zawsze przy nim. Kiedy wydobył się z gruzów, to nie miał przy sobie niczego potrzebnego, wszystko było przy Gabi; klucze, dokumenty, pieniądze, rachunki. Też lubiła gołębie, on stał na dachu i dyktował jej przebieg lotów, ona wszystko zapisywała; miała w głowie, jaki ptak, jaki lot. Na wystawy zawsze jeździli razem.

- Na ostatnią cieszyliśmy się jak nie wiem co - mówił.

Gabrysię lubili wszyscy. On niedawno stracił pracę

Jego koledzy na wystawę przyjechali sami, Glancowie jak zawsze razem. Gabrysię wszyscy lubili, bo dobrze znała się na hodowli. Nigdy mężowi nie wypomniała, że tylko gołębie i gołębie, a przecież im się nie przelewało. Gabi była na rencie, ciężko chora na serce. On niedawno stracił pracę, był hutnikiem. Dobrym fachowcem, ale o robotę dla hutników było już bardzo ciężko.

Hodowcy gołębi z Siemianowic Śląskich nie opuszczali żadnej wystawy, dla wszystkich to było święto. Przyjechali też w sobotę do Katowic, ale żon nie wzięli. Zebrało się światowe towarzystwo - dwóch znawców z Nowego Jorku i hodowcy z Niemiec. Było o czym gadać.

- Jak to chłopy, po południu usiedliśmy, żeby wypić po piwie. Omawialiśmy przyszły lot gołębi na tysiąc kilometrów do Amsterdamu, który organizują koledzy z Radzionkowa. Bar urządzono pod samą ścianą, mieliśmy oko na tancerki. I to piwo nas uratowało – wspominał Jan Synowiec, wtedy prezes siemianowickiego oddziału hodowców gołębi pocztowych. Na chwilę przed katastrofą, Amerykanin rzucił do Synowca: – Idę na chwilę, zaraz wracam, czekajcie.

Znikł w tłumie. I wtedy to się stało, było trochę po 17. Wśród ocalałych wybuchła panika, drzwi ewakuacyjne były zamknięte, a grube szyby stawiały opór. Ludzie walili w nie czym mogli, rękami, skrzynkami, w końcu stołem.

- Mnie po tym huku zdmuchnęło czapkę z głowy. A ja, w szoku, wróciłem się po nią do środka, gdzie już ludzie ginęli, znalazłem i nałożyłem na głowę. Potem dopiero uciekłem. Jakbym zwariował – wzdychał Roman Spałka, przyjaciel Glanca.

Jeszcze przed chwilą żegnał się z Gabrysią Glancową. Pogadali, pośmieli się, podali sobie ręce. I poszła z córką, bo zawsze we dwie chodziły, nierozłączne.

Rzucali się na oślep do środka i wyciągali bliscy

Okazało się, że ich siemianowicki oddział odnalazł się cały. Ci, którzy zdążyli uciec, stali przed rumowiskiem, jakby się zaraz mieli obudzić i znowu znaleźć w wesołym tłumie. Bo to nie mogła być prawda. Niektórzy na oślep chcieli się rzucać do środka i wyciągać bliskich. – Siłą się ich trzymało, bo już jechały różne służby ratownicze – mówił Synowiec. Jeden Amerykanin, chociaż zszokowany, wydostał się razem z nimi. Ale drugiego nie było.

Roman Spałka zobaczył wtedy przyjaciela, jak biega po ruinach i nawołuje: – Gabi, Gaba, Ola, Ola! Nic do niego nie docierało.
Zanim zamknęli dostęp do ruin, Glanc szukał ich jak oszalały. Wokół płacz, jęki, krzyki. Ciała martwych i półżywych. Zobaczyli drugiego kolegę Amerykanina, jak idzie, cały w pyle, zmarnowany. Przeżył, zdążył uciec innym wyjściem. Powiedział tylko, że tego się w Polsce nie spodziewał.

Jan Glanc wyrzucał z siebie zdania, które układały się w historię kilku dni:

- Na rumowisku, na tym miejscu, gdzie mogła być Gabi, tylko blacha i kamienie. Policja zawiozła mnie jeszcze do takiego pokoju, gdzie są rzeczy po tych, co byli w hali. Torby, buty, ubrania. Szukałem choćby czegoś, torebki, rękawiczki, jakiegoś śladu, wszystko obejrzałem. Nie znalazłem nic. Ani w gruzach, ani w rzeczach.

Po tym wszystkim rano zaglądał do matki, której po wiadomości o Gabi się pogorszyło, a potem siedział godzinami w szpitalu przy Oli.

- Córka jest w szkole sportowej, ale teraz z jej sportem będzie raczej słabo, bo ma urazy miednicy, kości już nie pozwolą na wysiłek - mówił na szpitalnym korytarzu. - Mama mi pomoże, jak wydobrzeje. Dużo dobrego słyszę, ale teraz jestem nie do ludzi.

Koledzy mu współczuli. – Na wystawie były piękne, najlepsze gołębie, niektóre wiedziały, gdzie wracać - powiedział Synowiec. – Do mojego kolegi z Mysłowic z zawalonej hali wrócił jego ulubiony gołąb. Myślę, że Gabrysia też jakoś wróci do najbliższych

Jan Glanc codziennie własnymi rękami odgrzebywał gruz i żelastwo, próbując znaleźć żonę. Kiedy ją w końcu znaleziono, mógł rozpoznać Gabrysię tylko po butach. Bał się, że żyła pod gruzami, a nikt jej nie ratował, ale lekarze pocieszyli, że zmarła szybko, serce nie wytrzymało. Powiedział wtedy, że dla niego życie też się skończyło. Nawet o mało nie pozabijał swoich ptaków, które tak kochał. W ostatniej chwili zawahał się, co gołębie winne, że on się uratował, a Gabi nie?

W 2019 roku sąd wydał prawomocny wyrok

Starał się jakoś zająć chorą córką, ale źle się czuł i wkrótce zmarł. To córka Ola znalazła go martwego w domu. Jeszcze bardziej zamknęła się w sobie, straciła płynną mowę. Dziewczynką zajęli się schorowani dziadkowie. - Czekamy na nią z obiadem, herbatą, czysta podłogą. To bardzo mało, ale zawsze chyba coś - płakała babcia.

W 2019 roku prawomocnym wyrokiem skazano na półtora roku więzienia Bruca`a R., ówczesnego prezesa MTK. Poza nim wyrok usłyszeli wcześniej: Ryszard Z. członek zarządu MTK, którego skazano na dwa lata więzienia, Adam H. dyrektor techniczny MTK. skazany na półtora roku więzienia, Maria K., były inspektorka nadzoru budowlanego w Chorzowie, skazana na dwa lata więzienia, Grzegorz S., rzeczoznawca budowlany skazany na dwa lata więzienia. Jacek J. - autor projektu wykonawczego, który wykonał bez ukończonych studiów ani uprawnień projektowych, a projekt podpisała opłacona przez niego inna osoba, skazany został na dziewięć lat pozbawienia wolności. Miał za sobą próbę samobójczą, ale został odratowany.

Nie przeocz

Zobacz także

Musisz to wiedzieć

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziwne wpisy Jacka Protasiewicz. Wojewoda traci stanowisko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera