Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bułgaria, pociągi i kapitalne sery, czyli wakacyjne wspomnienia. Felieton Przemysława Miśkiewicza

Przemysław Miśkiewicz
arc
Im człowiek starszy, tym bardziej skłonny do wspomnień. Siedzę w pięknym miejscu - nowej knajpce w ogródku, w bułgarskiej miejscowości Sinemorec. To absolutna rewelacja, jeszcze nie zaczęły się wakacje i jest pustka, a wszystko jest już czynne. Taki klimat oczekiwania, a zarazem super atmosfera, bo każdy gość jest traktowany jak największe dobro i obsługiwany z uśmiechem. I właśnie obecność tutaj skłoniła mnie do wspomnień wakacyjnych.

Pierwszy raz pojechałem do Bułgarii 51 lat temu do Sozopola. Bardzo ładne miasteczko z piękną plażą. Byliśmy z rodzicami i znajomymi przez pięć tygodni - to był piękny wyjazd do jedynego, możliwego do osiągnięcia komunistycznego raju z ciepłym morzem na wyposażeniu. Pamiętam przygotowania do podróży, wydawało mi się wtedy, że na koniec świata. Na tak długi czas trzeba było zabrać dużo rzeczy, które zapełniły torby i walizki dźwigane przez Ojca. Ale wcześniej zdobycie tak zwanych wkładek paszportowych i wykup bułgarskiej waluty czyli lewa. Oczywiście nie było wtedy kantorów i jedyna możliwość, to oficjalny zakup w banku na książeczkę walutową. Podróż pociągiem to też ciekawa historia. My mieliśmy kuszetkę, ale kilka wagonów to były miejsca siedzące i wszędzie, również na podłodze, tłumy coraz bardziej umęczonych ludzi. A jechało się około 40 godzin do Warny. To była szkoła przetrwania. Bułgaria była cudowna, a ceny chyba o połowę niższe niż w Polsce. Wystarczy powiedzieć, że pomidory kosztowały 5 stotinek, a brzoskwinie dziesięć. Kapitalne sery, dojrzałe arbuzy - wszystko, co dziesięcioletnie dzieci lubią najbardziej.

Opowiadałem potem o tej Bułgarii przez kilka lat kolegom z podwórka i z klasy. Większość nigdy nie była za granicą i słuchali z rozdziawionymi gębami. Tak naprawdę to duża część nie widziała nawet Bałtyku czy Mazur. Wakacje spędzali u dziadków na wsi albo jeździli z rodzicami pod Częstochowę do Ważnych Młynów, Wąsoszy czy Zawady. Ja miałem się dużo lepiej. Moje wakacje trwały zawsze dwa miesiące nad morzem. Ale nie piszę o tym żeby się chwalić, tylko żeby przypomnieć wszystkie absurdy ówczesnego systemu. Jednym z nich był wieczny niedobór miejsc w pociągach. Osoby mieszkające w Częstochowie pamiętają koszmar pociągu Przemyśl – Szczecin. Można było czasami nawet nie wsiąść, mimo posiadanego biletu, a o miejscu siedzącym to nawet nie było warto marzyć. Wszyscy mieli kanapki na drogę i termosy lub butelki po oranżadzie z piciem. Ludzie spali na podłodze, toalety były również zasiedlone przez szczęśliwców, którzy mieli szansę spędzić podróż na klopie. Jeżeli ktoś chciał za potrzebą, to najpierw przeciskał się przez tłum siedzących lub leżących na korytarzach ludzi, by na końcu zobaczyć, że w toalecie jest pełno ludzi. Sam kiedyś trafiłem na sytuację, kiedy doliczyłem się siedmiu osób. Na szczęście panował duch zrozumienia dla nieodpartych potrzeb. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale jednak tak było.

W latach 80. Mieszkałem w akademiku w Katowicach i głównym celem naszych podróży latem były Mazury. Ale żeby tam dojechać, trzeba było naprawdę dużego samozaparcia. Jeżeli chcielibyśmy wsiąść do kultowego pociągu Racibórz - Ełk w Katowicach, to szczytem marzeń było stanie na korytarzu. Ale, ponieważ podróż to był już początek przygody, a grupa chciała jechać razem w przedziale, co bardzo ułatwiało konsumpcję alkoholi, jechaliśmy do Raciborza, żeby zająć przedział ośmioosobowy, w którym czasami mieściło się kilkanaście osób. Kiedyś przeżyliśmy ogromny zawód, bo pociąg już z bocznicy przyjechał załadowany ludźmi, którzy przekupili kolejarzy i już kilka godzin wcześniej zajęli całe przedziały. Innym razem, widząc tłum na peronie, postanowiliśmy zaatakować pociąg od drugiej strony i przez otwarte okna chcieliśmy wbić się do przedziału. Niestety nasze plany zostały rozszyfrowane przez funkcjonariuszy SOK i brawurowa próba zdobycia miejsc skończyła się mandatami, których oczywiście nigdy nie zapłaciliśmy. Akurat wszechobecny komunistyczny bałagan okazał się naszym sojusznikiem.

Podróże trwały godzinami, nad morze jechało się dwa razy dłużej niż obecnie, wyjazd na Mazury zaczynał się ok 18, a kończył rano. Mówi się, że podróże kształcą i tak było w rzeczywistości. Często spotykałem bardzo fajnych ludzi, którzy mieli dużo do powiedzenia, często też mitomanów, niewiele mających do powiedzenia, ale nie do końca zdających sobie z tego sprawę. Tak czy inaczej, wiele historii pamiętam do dzisiaj. Góral, który jeździł po piły do wycinki lasu. Na południu Polski ich nie było, a w okolicach Szczecinka i owszem. Podobno miał przebitkę 2:1. Oczywiście żeby nie wzbudzać podejrzeń, nie mógł kupować więcej niż jedną i nie mogło też się to zdarzać zbyt często. Jednak biznes był na tyle dobry, że raz w miesiącu jechał na Podhale z piłą i wracał z gotówką. Historie można byłoby mnożyć. Tak czy inaczej, uważam, że tamten ustrój był absurdalny i dziękować Panu Bogu, że go już nie ma. Jedyne, co było w tym fajne, to, że byliśmy młodzi. Ale młodzi bylibyśmy w każdym innym miejscu. To nie jest zasługa PRL-u. Precz z komuną.

Nie przeocz

Zobacz także

Musisz to wiedzieć

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera