Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Do dziś mam sny, że jestem na dole, chodzę po chodnikach i szukam wyjścia - mówi górnik ocalony w KWK Gen. Zawadzki ZDJĘCIA

tos
Bogdan Kryczek z Będzina pięćdziesiąt lat temu był jednym z tych górników, którzy w lipcu 1969 roku podczas katastrofy na KWK Generał Zawadzki w Dąbrowie Górniczej spędzili prawie cztery dni pod ziemią. Miał wtedy 19 lat.

Był pan jednym z najmłodszych górników uwięzionych wtedy w kopalni. Jaki był wtedy pana staż pracy?

Skończyłem szkołę górniczą i do momentu ukończenia 18 lat pracowałem w grupie młodocianych. Zjeżdżaliśmy na dół ze swoim opiekunem. W kwietniu 1969 roku skończyłem osiemnaście lat i zostałem pełnoprawnym pracownikiem. Było to trzy miesiące przed katastrofą.

24 lipca 1969 roku miał być zwykłym dniem pracy. Czym się pan wtedy zajmował?

Pracowałem wtedy na oddziale mechanicznym. Dzień wcześniej wiedzieliśmy, co będziemy robić. Montowaliśmy przenośnik taśmowy, bo miało tam być nowe pole wydobywcze. Około godziny 11 przyleciał jeden górnik i pytał o drogę do szybu. Słychać było niesamowity szum, jakiego nie słychać było nigdy wcześniej. Był też dziwny huk. Ten górnik powiedział, że nie ma co żartować i żebyśmy się zbierali. Polecieliśmy z nim do pochylni 33. Woda była już niesamowita. Czegoś takiego nie widzieliśmy, a pracowaliśmy wcześniej w rejonie zamku w Będzinie, to tam Przemsza przeciekała. Szliśmy po przenośniku, wody było już prawie dwa metry. Dobrze, że były przy nim linki, których można się było trzymać. Każdy musiał radzić sobie sam. Kto miał siłę, ten szedł, kto nie, czołgał się po tej taśmie. To trzeba było przeżyć, tego nie da się opowiedzieć. Ostatecznie wycofaliśmy się do tego miejsca, skąd zaczęliśmy uciekać i zapadła decyzja, by iść do najwyższego punktu na tym oddziale. Tam okazało się, że wyjścia nie ma i odcięta jest łączność.

Co działo się w grupie górników, w której i pan się znalazł?

Początek był straszny. Różne są ludzkie charaktery. Jeden jest bardziej wytrzymały, inny zaczyna panikować. Różne rzeczy się działy. Ja realny czas mogę określić do momentu, kiedy pierwszy raz zasnąłem. Kiedy zgrupowaliśmy się w tym górnym rejonie oddziału, w zwykłym fragmencie chodnika, najpierw trzeba było zrobić porządek z sobą. My i nasze ubrania były mokre i brudne. Na szczęście były tam zwoje materiału podsadzkowego. Pocięliśmy go, zmieniliśmy onuce i czekaliśmy. Decyzja była taka, że oszczędzamy siły, powietrze i światło. Jedzenie, które ktoś miał zebraliśmy razem. Na początku szukaliśmy wyjścia. Mieliśmy informację, że gdzieś w pobliżu jest szyb dawnej kopalni Reden. Starsi ludzie siedzieli na miejscu, a my młodsi penetrowaliśmy chodniki. Widzieliśmy tam drewniane kołowroty górnicze i trochę innego starego górniczego sprzętu. Nie znaleźliśmy jednak żadnego otworu.Budowano wtedy poziom 390. Szyb Andrzej był już przebity, chodniki rozjechane, też montowaliśmy tam kombajny. Część tej wody spłynęła to tego szybu i do tego poziomu. Ulokowaliśmy się w tej pochylni 33 i patrzyliśmy, jak ta woda wcześniej płynęła za nami, a teraz ucieka. A może przyjdzie taka sytuacja, że to się wszystko wypełni? Gdyby nie poziom 390, byłoby to całkiem realne.

Mieliście panowie szczęście trafić na sztygarów Romana Wilka i Wiesława Błażejewskiego.

Właśnie ten Wilk był takim liderem. To był kawał chłopa. Uspokajał ludzi. Wyznaczył ludzi do pilnowania jednego z górników, który chciał uciekać i szukać wyjścia. A ludzie zachowywali się różnie. Ja byłem młody, ci ludzie byli starsi i bardziej doświadczeni ode mnie, więc mogłem tylko się przyglądać.

Nie mieliście kontaktu z powierzchnią, ale i powierzchnia nie wiedziała, co się z wami dzieje.

Zaczęliśmy szukać jakiegoś kontaktu. Był tam rurociąg podsadzkowy o średnicy 200 mm. Zaczęliśmy po nim uderzać licząc, że ktoś nasz sygnał odbierze. I rzeczywiście, po jakimś czasie, nie potrafię powiedzieć po jakim, usłyszeli nas. Rozkręciliśmy ten rurociąg i później w pojemnikach metalowych podobnych do gaśnicy podano nam picie, czekoladę i witaminy w piłeczkach pingpongowych. Głodu już w ogóle wtedy nie czułem. Kiedy zjadłem jeden kafelek czekolady, poczułem, że jestem już pojedzony. Zaczęli nam też przez ten rurociąg pompować powietrze. Była nadzieja.

Pamięta pan ten moment, kiedy przyszli do Was ratownicy?

Tak, to była już niedziela, kiedy przyszli ratownicy i powiedzieli, że będziemy wychodzić. Najpierw, oczywiście, ci starsi i potrzebujący pomocy. Otwór znajdował się u góry. Była taka prowizoryczna drabina, więc pomagano nam tam wejść. Nie wiem, ile szliśmy, ale chyba ponad sto metrów. Jak zobaczyłem już normalną obudowę, to się cieszyłem.

Główne szyby: Generał Zawadzki i Cieszkowski były zalane, więc musieliście wyjeżdżać szybem Koszelew.

Tak, było dojście do szybu Koszelew i tam poszliśmy. Ja akurat szedłem piechotą, chociaż były przygotowane nosze. Gdy doszliśmy do szybu, okazało się, że nie ma tam normalnej klatki górniczej, którą zjeżdżaliśmy, a kubeł na haku (szyb Koszelew znajdował się wtedy w rekonstrukcji - red.). Pomyślałem: Jak wsiadać do tego, żeby to się nie urwało? Ale najważniejsze było to, żeby jak najprędzej znaleźć się na górze.

CZYTAJCIE TEŻ:
Uratowani! 50 lat temu górnicy z Zawadzkiego wyjechali na powierzchnię

A na górze na górników czekały tłumy. Rodziny, znajomi, mieszkańcy.

Już na powierzchni, na nadszybiu dostaliśmy ciemne okulary, żeby chroniły nas przed promieniami słonecznymi. Pamiętam ten moment. Przeszedłem przez metalowe drzwi nadszybia. Spojrzałem się i zobaczyłem ten tłum. Pomyślałem, co ci ludzie tu robią. Byli tam też moi rodzice, którzy przychodzili uzyskać jakąś informację. Potem wszyscy wiedzieli już, że zginął tylko jeden górnik, a pozostali są cali. To była wielka radość, że wyjeżdżamy. Przeszedłem i pierwsze, co przyszło mi do głowy, to taka myśl: „Taki jestem zmęczony. Jak ja pójdę jutro do pracy?”. Wsiadłem do karetki i trafiłem do szpitala do Zagórza (dziś dzielnica Sosnowca - red.). Mieliśmy potem kontakt z kopalnią. Przydzielono nam miejsca w sanatoriach i domach wypoczynkowych. Ja trafiłem akurat do sanatorium w Inowrocławiu. Zorganizowano nam też wycieczkę do Bułgarii. Gdy wróciłem, ta pierwsza trauma już minęła.

Potem wrócił pan na kopalnię, choć nie zawsze górnicy po wypadkach czy katastrofach wracają do pracy na dole. To była trudna decyzja?

Nie miałem z tym problemów. Zdecydowałem, że skoro zacząłem w górnictwie, to dalej będę pracował. Początkowo pracowałem na powierzchni, ale wróciłem na dół. Minęło dwadzieścia pięć lat i dopracowałem szczęśliwie do emerytury, chociaż po drodze widziałem kilka tragedii. To już pięćdziesiąt lat od tej katastrofy, ale powiem panu, że do dziś mam czasami sny, że jestem na dole kopalni, chodzę jakimiś chodnikami i szukam wyjścia.

Do kopalni podczas katastrofy dotarli Edward Gierek, wówczas I sekretarz KW PZPR w Katowicach, minister górnictwa Jan Mitręga, a nawet premier Józef Cyrankiewicz. Mieliście panowie z nimi jakiś kontakt?**

Ktoś był w szpitalu. Chyba przewodniczący ZMS-u. Nie pamiętam już, jak się nazywał. Na pewno nie był to Gierek ani Cyrankiewicz. Dostaliśmy od niego maszynki do golenia.

Wiele lat później świat obserwował losy górników z Chile, którzy też zostali odcięci. Porównywano wtedy tę historię z katastrofą na „Zawadzkim”.

To była całkiem inna sytuacja. Oni byli tylko odcięci. Na pewno reakcje ludzi były bardzo podobne, bo nie ma wyjścia. Śledziłem tę sytuację. Tam wszystko działo się w jaskini, a u nas w kopalni, gdzie zawały były potężne.

Zobaczcie koniecznie

Budowa aquaparku w Częstochowie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo