Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziadul: Dyskretny urok dekomunizacji nie tylko naszych śląskich ulic

Jan Dziadul
Jan Dziadul: Dyskretny urok dekomunizacji nie tylko naszych śląskich ulic
Jan Dziadul: Dyskretny urok dekomunizacji nie tylko naszych śląskich ulic Dziennik Zachodni
Z górą 60 lat temu, tuż po politycznej odwilży, organizacje partyjne Stalinogrodu i województwa stalinogrodzkiego jednogłośnie zdecydowały o powrocie do starej nazwy: Katowice. Komu to potrzebne? - pytali wówczas jedni. U innych strzelały korki szampana. Ale czy ktoś pytał wtedy mieszkańców o zdanie? Albo wtedy, gdy miasto węgla i stali chrzczono dumnym mianem zmarłego wodza, w marcu 1953 roku?

Po cóż bowiem zawracać głowy pierdołami zapracowanym obywatelom miast i wsi! Taka redaktor Jadzia Jenczelewska, z moich Siemianowic Śląskich, poszła niedawno spać na Świerczewskiego, a obudziła się na Śląskiej. Nie narzeka. Oto co może zdziałać romantyczna, dekomunizacyjna noc!

Niestety, nie wszędzie jest tak miło. Do refleksji zostałem potrójnie natchniony. Z jednej strony, pozytywnie, przez genialną w swojej głębi decyzję naszego wojewody, lekką ręką unieważniającego uchwałę piekarskich rajców, którzy chcieli pozostawić w mieście stare nazwy ulic, takie jak: Konstytucji, Partyzantów, Przyjaźni, Rewolucji i Wyzwolenia. Ale bez komentarza. Bo o jaką Konstytucję chodzi, o jakich Partyzantów i z kim ta Przyjaźń? Włodarz województwa nie mógł tego tak puścić. Poczekamy, zobaczymy - pomyślał nie przesypiając kolejnej nocy. Niech się to wszystko jakoś rozwiąże w kolejnej uchwale, to może zostanie i Wyzwolenie, i Rewolucja.

Z drugiej strony, nadeszło natchnienie złe, przykre samo w sobie, bo zrozumiałem, że nasi politycy i historycy od dekomunizacji czasu i przestrzeni, nawet z całym aparatem IPN nie zrobiliby żadnej kariery w NRD czy w RFN. Czyli w Europie, w paskudnym kraju zarządzanym teraz przez, za przeproszeniem, enerdówę Merkel. Dostaliby choroby św. Wita na widok radzieckich czołgów T-34 przy Bramie Brandenburskiej - i na nic zdałoby się tłumaczenie, że to pomniki niemieckiej historii. Na dokładkę co rusz stoją bezczelnie pomniki Engelsa, Lenina, Marksa…

Jeśli chodzi o tego ostatniego, co by nie mówić, pozostaje ważnym dla nich Niemcem. Szkoły i domy kultury - z patronami jak za Honeckera. Tu i ówdzie pomniki Armii Czerwonej - do tego są starannie utrzymane, a w Berlinie: Żołnierza Polskiego i Niemieckiego Antyfaszysty - symbol wspólnej walki z nazizmem. Żołnierz nie jest od Andersa, co już jest naganne, a z niemieckimi antyfaszystami wiadomo, jak było… I teraz te pokrętne Niemiaszki szwargocą, że historia to historia i nie da się jej wygumkować! Nawet tego, że ludowy polski żołnierz deptał berlińskie ulice stolicy III Rzeszy. Słusznie więc nasze władze omijają ten pomnik szerokim łukiem, żeby nie dawać satysfakcji durnie uważającym Niemcom, że historii nie da się przekreślić.
Ich pokrętność widać także w edukacji niemieckiej nierozgarniętej dzieciarni i młodzieży: że choć alianci, w tym najbardziej ZSRR i Armia Czerwona, położyli faszystowską Rzeszę w gruzach, to umożliwili tym samym stworzenie demokratycznego państwa dobrobytu, które - dzięki ZSRR i Michaiłowi Gorbaczowowi - objęło całe Niemcy.

Za to - i za wyprowadzenie 300 tys. żołnierzy spod czerwonej gwiazdy z NRD - należy być im dozgonnie wdzięcznym. Koniec świata! Czy ktoś kuma taką filozofię? Kiedyś moja przyjaciółka Angelika z Halle narzekała: chcieliśmy solidarności i sprawiedliwości, a wpadliśmy w sidła państwa prawa. Teraz dzwoni, że mimo wszystko jest OK, a pod radzieckie pomniki zagląda.

Tak sobie rozmyślam o tych historiach, to przecież, choć już trochę żyję na tym padole, to jeszcze nie doświadczyłem zmiany nazwy miasta i ulicy. Jak w NRD. Państwa - owszem. Kiedy rodził się Stalinogród, robiłem w pieluchy na pograniczu Socjalistycznych Republik Radzieckich: Białoruskiej i Litewskiej. Kiedy Stalin spadał z cokołów, mama wyrabiała papiery na powrót do Polski. Powrót - żadna tam repatriacja. Tu doznałem przemiany PRL-u na III RP - czy przeżyję IV? Sam Bóg to może wiedzieć. W Kudowie-Zdroju mieszkałem bezpiecznie przy Zdrojowej, a we Wrocławiu przy Komuny Paryskiej, której udało się ostać, choć były próby, żeby ją wygumkować.

W tym szaleństwie jest metoda. Ćwierć wieku temu w Bielsku-Białej wymazano ulicę Czerwonych Wierchów, bo się kojarzyła (i nie czynił tego poseł Stanisław Pięta, któremu wszystko się kojarzy). Ale już sąsiednie Morskie Oko na Osiedlu Karpackim zostawiono, choć legendy góralskie głoszą, że lubił nad nim bywać, biesiadując w Poroninie, sam Lenin.

Muszę przy okazji uprzejmie donieść, że w wyższych partiach Tatr - i nie tylko, bo u podnóży też - jest jeszcze sporo obiektów o kłopotliwej nazwie Czerwone Wierchy. Mniemam, że obecna fala dekomunizacji nie pozostawi po nich śladu. Liczę na krakowskiego wojewodę, ale musi, jak nasz śląski, być z jajami - i na dociekliwość IPN, rzecz jasna.

Trzecie natchnienie naszło mnie, gdy rozmawiałem z Kaziem Zarzyckim, dziennikarską legendą, który swego czasu, będąc radnym Katowic i felietonistą DZ, doprowadził do powstania placu im. Wilhelma Szewczyka, kolegi od pióra i uroczych biesiad. - Kaziu, mówię, Wilusia wygumkują (czyli zdekomunizują)… Ziętka da się uratować - Szewczyk polegnie na ołtarzu Prawdziwego Patriotyzmu. Nie chcielibyście wiedzieć, co usłyszałem. Gówno prawda - to najłagodniej. Jak zmienią Szewczyka, Ślązaka z krwi i kości, to nowy patron nie przetrwa dłużej niż Stalinogród.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!