Ile to żabek zginie, ile ptaszków odfrunie, ile wody bezpowrotnie odpłynie, ilu ludzi w perspektywie stu lat zemrze na nowotwory, zawały serca i udary mózgu! Potem następuje okupacja, przykuwanie do drzew, głodówki, skargi do sądów administracyjnych i europejskich trybunałów.
Aż pewnego dnia wszystko cichnie, ekolodzy otwierają kłódki, zwijają łańcuchy, pakują materace i odjeżdżają. Budowa idzie dalej, już bez protestów, a w gazetach pojawia się maleńki komunikat o "zawartym porozumieniu". Tylko wścibscy dowiadują się, że w wyniku ugody główny wykonawca wpłacił na konto organizacji kilka milionów "przeznaczonych na działania proekologiczne". Każdy trzeźwo myślący inwestor z góry zakłada w kosztorysie taką kwotę; zawszeć to bardziej opłacalne niż lata pieniactwa w trybunałach, podczas których na placu budowy las zdąży urosnąć, a wykonawca zbankrutować. Nikt tego nie nazywa wprost łapownictwem, choć z moralnego punktu widzenia trudno dostrzec różnicę.
Dokładnie w ten sam sposób zakończono konflikt wokół prywatyzacji Jastrzębskiej Spółki Węglowej. Tyle że zamiast ekologów działali związkowcy. Najpierw w mediach ścigały się te same od lat komunały o "dalekosiężnych skutkach społecznych i ekonomicznych", jakie mają na celu panowie z tak zwanej "strony społecznej", o "podnoszeniu bezpieczeństwa pracy", o "koniecznych inwestycjach". Po kilku tygodniach awantur okazało się, że wszystkie te brednie i rzekomo ważne banały o "interesie społecznym" mają swoją cenę. Wymierną, konkretną: 160 milionów złotych zysku do podziału, dziesięcioletnie gwarancje zatrudnienia, akcje spółki - darmowe i dodatkowo sprzedawane po zaniżonej cenie za niskooprocentowane pożyczki.
W normalnej gospodarce zysk albo się reinwestuje w rozwój firmy, albo dzieli między właścicieli, bo taki jest sens zysku, że zarabia ten, kto zainwestował - w tym przypadku państwo. U nas państwo co najwyżej otrzyma (jeśli w ogóle otrzyma) resztki, jakie pozostaną po obdzieleniu wszystkich, którzy nie zainwestowali ani grosza, poza wrzaskiem i kręceniem korbami syren. A następnie to samo państwo zainwestuje kolejne miliardy z naszych kieszeni w udostępnianie złóż, z których zysk znów podzielą między siebie krzykacze. W normalnej gospodarce akcje sprzedaje się inwestorom po cenie rynkowej, bo sensem akcji jest pozyskanie kapitału na rozwój firmy.
U nas na akcjach zarobią wszyscy, ale nie przedsiębiorstwo. Wreszcie w normalnej gospodarce o zatrudnieniu decyduje właściciel - u nas musi kupić kopalnie z podpisanymi gwarancjami na 10 lat - czyli musi wkalkulować w inwestycję dodatkowych kilkadziesiąt milionów na ewentualne odprawy, gdyby chciał po nabyciu akcji uporządkować stan załogi i dostosować do swoich potrzeb.
Komentator "Newsweeka" nazwał to wprost łapówką zapłaconą przez państwowy organ prywatnym obywatelom i dalibóg trudno to nazwać inaczej. Święty spokój w okresie kampanii wyborczej najwyraźniej wart jest dla "strony rządowej" takiej łapówki. Tym bardziej że "strona społeczna" zobowiązała się w tym czasie nie strajkować, nie robić burd ani w inny sposób nie protestować. Lekko licząc, całe to "wziątko" wręczone specjalistom od protestów warte jest w sumie ok. miliarda złotych - tyle z publicznej kasy zapłacimy za święty spokój rządzących do końca roku (tylko w tym jednym punkcie zapalnym !).
Trzeba przyznać, że większość organizacji ekologicznych szantażujących inwestorów, zadowala się mniejszymi sumami. Czas, aby Solidarność i inni uczestnicy "komisji dialogu społecznego" (ha, ha, ha !) uruchomili szkolenia dla ekoterrorystów, jak wyciągnąć z tego interesu duuuużo większe pieniądze.
Wyniki II tury wyborów samorządowych
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?