Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Bromski: Obecna władza nie zna i nie rozumie świata kultury

Agaton Koziński
Szymon Starnawski
Na szczęście polska kinematografia nie jest już tak słaba jak kilkanaście lat temu. Ale obecna władza nie zna i nie rozumie świata kultury - mówi Jacek Bromski, reżyser, prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich

„Zimna wojna” podczas gali oscarowej odniosła sukces czy jednak należy mówić o zawodzie?
Nie ma powodów, żeby mówić o przegranej. Trzy nominacje do Oscara to na pewno wielki sukces tego filmu. Nigdy wcześniej w historii polski film nie otrzymał ich aż tylu, i to w kategoriach innych niż dla filmu nieanglojęzycznego.

O Joannie Kulig i Tomaszu Kocie coraz więcej mówi się na Zachodzie, w Hollywood. Mają szansę na realną tam karierę?
To są niezwykle utalentowani aktorzy, więc szansę mają. Ale generalnie bardzo trudno aktorowi z Polski zaistnieć w Ameryce. Z prostej przyczyny: ich angielski ma obcy akcent.

Jednak Izabella Scorupko czy Alicja Bachleda-Curuś dały się dostrzec. Kulig zdoła osiągnąć podobny sukces?
One zaistniały, ale dlatego, że były po prostu pięknymi kobietami - a takie kariery zwykle szybko przelatują. Sytuacja Kulig jest inna - oprócz urody ma wielki talent, zjawiskowy.

Ale też, jako Polka, ograniczenie językowe.
Joanna Pacuła była w stanie zaistnieć w Hollywood, mimo niego.

Kulig powtórzy jej karierę?
Nie wiem - ale wiem, że ma talent do tego potrzebny. Ma szansę. Moim zdaniem, zrobi większą karierę.

Sama „Zimna wojna” zarobiła w USA 4 mln dolarów - najwięcej od czasów „Europa, Europa” Agnieszki Holland. Przełom?
Bez przesady. To są niewielkie pieniądze jak na amerykańskie standardy, dużo więcej kosztowała sama produkcja tego filmu. To zresztą niszowe, kameralne kino. Takie filmy nigdy nie zarabiają wielkich sum.

W Polsce „Zimną wojnę” obejrzało milion osób. Poprzedni rok w ogóle był rekordowy, jeśli chodzi o liczbę widzów w kinach, łącznie odwiedziło je 60 mln osób, o trzy miliony więcej niż w 2017 r., który też był rekordowy.
Widać, że ten typ rozrywki coraz bardziej odpowiada Polakom, tak że kina są coraz bardziej wypełnione.

Z drugiej strony dobrych filmów w tamtym roku było jak na lekarstwo.
Na całym świecie frekwencję w kinach napędzają filmy w stylu „Szybcy i wściekli”. Dlaczego nagle w Polsce mamy oczekiwać od widowni, by chodziła tylko na filmy moralnego niepokoju?

Oscary 2019: WYNIKI. Kto wygrał? Laureaci Oscarów 2019: "Green Book", Malek, Coleman [PEŁNA LISTA zwycięzców] "Zimna wojna" bez statuetki

Oscary 2019 WYNIKI "Zimna wojna" bez statuetki. Kto wygrał? ...

Teraz mamy w kinach „Kogel Mogel 3” - i obejrzało go już ponad 2 mln widzów. Czyli można się spodziewać, że rok 2019 znów będzie rekordowy dla polskich produkcji?
Pewnie tak - ale wcale to nie znaczy, że teraz będą same rekordy. Proszę zwrócić uwagę, jak zmienia się sposób oglądania filmów. Ja sam „Romę” - film obsypany nagrodami na festiwalach filmowych - obejrzałem w telewizorze dzięki Netflixowi.

Nie boi się pan tego mówić? Wyrzucą pana ze związku reżyserów.
Mam olbrzymi ekran. Poza tym zmiany na rynku filmowym są faktem. Pojawili się nowi gracze, tacy jak Netflix czy Amazon, którzy powoli diametralnie zmieniają sposób dystrybucji filmów. Teraz ambitną ofertę można znaleźć nie tylko w kinach, ale również w platformach telewizyjnych, bez przerywania reklamami - i nie ma co udawać, że jest inaczej. Przecież „Zimna wojna” też jest w ten sposób dystrybuowana na świecie.

Myśli pan, że w ten sposób producenci telewizyjni mogą zachwiać potęgą Hollywood?
Chodzi Panu o produkcję czy o finansowanie? Trudno mi sobie wyobrazić, żeby produkcja miała się przenieść gdzie indziej. Oni zmieniają przede wszystkim sposób dystrybucji filmów, stają się konkurencją dla kin - ale produkcja to cały czas przede wszystkim domena Hollywood. To szybko nie ulegnie zmianie. Choć to nie znaczy, że nic na tym rynku się nie dzieje. Dwie dekady temu w Chinach do kin chodziła tylko garstka osób, dziś widownię liczy się tam w setkach milionów, a liczba kin przekracza kilkadziesiąt tysięcy. Powstaje też coraz więcej chińskich filmów, to coraz droższe produkcje. Pod tym względem zmiana jest ogromna.

Słabsze finansowo kinematografie - jak polska - mogą ucierpieć.
Na całe szczęście polska kinematografia nie jest już tak słaba jak kilkanaście lat temu, biorąc pod uwagę zarówno ilość, jak i jakość produkcji. Teraz w takiej kombinacji jesteśmy piątym największym w Europie producentem kinowym. Więcej filmów powstaje tylko we Francji, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i Włoszech. Nawet w Niemczech kręci się mniej dobrych filmów niż u nas. A przecież cały czas na filmy przeznacza się w Polsce kilkanaście razy mniej pieniędzy niż w każdym z wymienionych wyżej krajów. Tym bardziej warto docenić sukces „Zimnej wojny”.

Największym sukcesem ubiegłego roku był film „Kler”, który obejrzało ponad pięć milionów osób. Spodziewał się pan takiego wyniku?
Spodziewałem się. Wiele osób czekało na taki film, widać trafił on w żywe emocje, dotknął tematu, który dla Polaków okazał się niezmiernie ważny i aktualny - przecież papież Franciszek też wreszcie otworzył dyskusję na ten temat w łonie Kościoła.

Czyli nie tyle dobre kino, co celna publicystyka?
Jedno przecież nie wyklucza drugiego. Kino zwykle ma sporo wspólnego z publicystyką. Zasadniczo różni się od innych kategorii sztuki. Obrazy, rzeźby żyją długo, nawet po kilkaset lat. W porównaniu z nimi kino jest ulotne. Większość filmów funkcjonuje w świadomości tylko kilkanaście miesięcy, maksymalnie kilka lat. Taka jest specyfika kinematografii - dlatego aktualność tematu filmu jest bardzo istotna. „Kler” świetnie to potwierdził.

Jednocześnie dało się słyszeć sporo głosów niezadowolenia. Piotr Gliński, wicepremier i minister kultury, był krytykowany za to, że „Kler” powstał dzięki dotacji z PISF.
Ale później producenci tę dotację zwrócili. Generalnie filmy powinny powstawać dla widzów - a rekordowa widownia „Kleru” pokazała, że reżyser świetnie wyczuł, na jakiego typu produkcje jest zapotrzebowanie. Tymczasem obecna władza stawia przede wszystkim na filmy, które pasują do jej wizji świata.

Mówi pan na przykład o filmach dotyczących wyklętych?
Na przykład.

CZYTAJ TAKŻE: Borys Szyc: już na planie wiedzieliśmy, że uczestniczymy w czymś ważnym

Tyle że ostatni film, który powstał na ten temat wcześniej, to „Popiół i diament” - dzieło świetne, ale jednak z tego tematu można wyciągnąć dużo więcej. Podobnie jak z powstania warszawskiego.
Siedem lat temu powstała przecież „Historia Roja”, filmy o powstaniu też powstawały, zanim jeszcze Piotr Gliński został ministrem - choćby dzieło Jana Komasy. Naprawdę nie da się kręcić filmów na zamówienie władz. To znaczy da się - ale efekty zwykle są mało zadowalające. Choćby doświadczenie propartyjnych filmów w PRL powinno o tym przypominać. Ale jak widać minister nie czuje kina. Próbuje mieć wpływ na to, w jaki sposób będą produkowane filmy, ale przynosi to tylko efekty przeciwskuteczne. Choćby kwestia łączenia studiów filmowych.

Ministerstwo Kultury chce połączyć pięć studiów filmowych w jedno - w ten sposób liczy, że jedno megastudio będzie miało obroty rzędu 100 mln zł rocznie.
To sytuacja jak w przypowieści o Salomonie, który próbował przelewać z jednego naczynia w drugie. Efekt konsolidacji przynosi korzyści czysto wirtualne, zwiększenia budżetu nie będzie, chyba że państwo planuje dofinansowanie takiego molocha ze środków spoza kinematografii, jakieś sto milionów plus czy coś w tym rodzaju. Mówi się o wpływach ze sprzedaży starych filmów, którymi teraz obracają studia filmowe - ale to nie jest 100 milionów rocznie, tylko od pięciu do maksimum 10 milionów na rok. Korzyści żadnych to nie da, na rynku filmowym niewiele się zmieni. Przepadnie piękna tradycja zespołów filmowych, które istnieją od ponad 60 lat, i które wypracowały własny styl funkcjonowania.

Może po prostu ministerstwo poprzez tę restrukturyzację chce dokonać zmian w tych studiach?
Nie sądzę. To raczej potwierdzenie, że obecna władza nie zna i nie rozumie świata kultury. Świetnie to widać, choćby przy kwestii dyrektywy o prawie autorskim, która właśnie jest procedowana w Brukseli.

I jest znana jako „ACTA 2”.
Jakie ACTA? To nie ma nic wspólnego z ACTA. Internet stał się najważniejszym i najpopularniejszym przekazicielem dóbr kultury, a zarazem jedynym polem eksploatacji, z którego twórcy i wykonawcy nie otrzymują należnego im wynagrodzenia. Mówiąc kolokwialnie - są okradani. Dystrybucja internetowa drastycznie zmniejsza ilość widzów w kinach, ilość sprzedanych płyt czy książek. Google i inni operatorzy internetu przez lata zarobili setki miliardów dolarów na tej kradzieży. Wreszcie pojawiła się realna perspektywa wprowadzenia chroniącej prawa twórców europejskiej dyrektywy, zresztą od początku zwalczanej przez wpływowych lobbystów spod znaku Google’a.

Najwięcej mówi się o zagrożeniu w postaci ograniczenia możliwości korzystania z internetu.
W tej sprawie chodzi tylko o to, by te koncerny wreszcie zaczęły się dzielić zyskami - tymczasem Polska, jako jeden z nielicznych krajów przeciwko tej dyrektywie protestuje jako rzekomo ograniczającej wolność w internecie. Wstyd i hańba. To tylko potwierdza, że oni naprawdę nie dbają o kulturę. Europoseł z PiS, profesor Zdzisław Krasnodębski głosuje przeciw dyrektywie, na niekorzyść twórców, chociaż jako prezes stowarzyszenia Twórcy dla Rzeczypospolitej powinien odczuwać coś w rodzaju rozdwojenia jaźni. Inny przykład - od lat funkcjonuje europejska dyrektywa, która zobowiązuje rząd do wprowadzenia regulacji w sprawie tzw. czystych nośników, przyznającej twórcom rekompensaty za wykorzystywanie ich dzieł. I co? Rozporządzenie ministra w tej kwestii jest gotowe od trzech lat, ale nie wychodzi z ministerstwa. Dlaczego? Bo znowu ważniejsi od twórców kultury są importerzy sprzętu elektronicznego, którzy przecież niczego nie wytwarzają.

Nadchodzą wybory. Może ludzie kultury powinni trafić na listy wyborcze, by potem w parlamencie walczyć o swoje prawa?
Nie ma nas w Sejmie, a mimo to byliśmy w stanie skutecznie lobbować za rozwiązaniami, na których nam zależało: nowelizacji prawa autorskiego czy ustawie o kinematografii. Nie widzę więc powodu, dla którego ludzie kina mieliby wchodzić do parlamentu.

W przeszłości to się zdarzało, choćby Andrzej Wajda czy Kazimierz Kutz.
To były jednak inne czasy, inne realia. Przede wszystkim nie było niekomunistycznej profesjonalnej klasy politycznej - teraz jest ona dobrze rozwinięta.

Kutz był w parlamencie już w XXI wieku, gdy istniał rozwinięty system partyjny.
Naprawdę nie widzę powodu, dla którego ludzie kina mieliby teraz wchodzić do parlamentu.

PiS, gdy obejmowało władzę, zapowiadało, że zaczną powstawać wielkie produkcje filmowe dotyczące także historii. Na razie o niczym takim nie słychać.
Dużo się mówi o hollywoodzkim filmie, ale nic się nie dzieje. Warto pamiętać, że przygotowanie takiej wielkiej produkcji to ogromny wysiłek. Zwyczajnie trzeba umieć to robić. Nie oszukujmy się, najlepiej udaje się to Hollywood. Przecież nawet „Braveheart”, którego przykład często powraca, mówi o historii Szkocji, a jednak powstał w Stanach Zjednoczonych. Była u nas próba koprodukcji filmu o odsieczy wiedeńskiej, skończyła się kompletnym fiaskiem artystycznym i komercyjnym, a w dodatku z filmu wynikało, że to nie Jan III Sobieski uratował Europę przed Turkami, tylko jakiś mnich za pomocą modlitwy.

W Polskiej Fundacji Narodowej zatrudniono specjalnie osobę, której zadaniem jest nawiązywać kontakty w Hollywood i szukać możliwości stworzenia takiego filmu. Jakieś efekty jego pracy?
Efektów nie widać. W taki sposób spraw się tam nie załatwia. Amerykanów trzeba przede wszystkim zainteresować czymś, jakimś pomysłem scenariusza na przykład. Od tego się wszystko zaczyna. Na razie nic takiego nie widać.

Smutna konkluzja - jakby nic ciekawego w polskim kinie po „Zimnej wojnie” miało nas już nie spotkać.
Nadinterpretacja. Już niedługo do kin wejdzie film „Kurier z Warszawy” o Janie Nowaku-Jeziorańskim w reżyserii Władysława Pasikowskiego - podobno świetnie zrobiony. Słyszę sporo ciepłych opinii o najnowszym filmie Agnieszki Holland, którego premiera też jest przewidziana na ten rok. Powstaje serial na podstawie „Wiedźmina”. Szkoda tylko, że zdjęcia do niego powstawały na Węgrzech, a nie w Polsce - ale na Węgrzech produkcja filmowa jest zwyczajnie tańsza, tamtejsze władze przyznają ulgi, które w Polsce są obecne od kilku dni. Trwają przygotowania do dużej międzynarodowej produkcji o Janie Karskim, jednym z producentów będzie studio z Hollywood.

To może być ten polski przebój na miarę „Braveheart”?
Na pewno ma potencjał - ale żeby szansę wykorzystać, trzeba jej pomóc.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Jacek Bromski: Obecna władza nie zna i nie rozumie świata kultury - Portal i.pl