Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak zostałam katorżnicą

Redakcja
Bagno sięgające prawie do pasa to dopiero początek przeprawy
Bagno sięgające prawie do pasa to dopiero początek przeprawy Fot. ARC prywatne autorki
Gdyby jeszcze kilka miesięcy temu ktoś zapytał, czy z własnej i nieprzymuszonej woli dam się zabiegać na śmierć i utaplać w błocie, bez chwili namysłu odparłabym - oszalałeś?! Teraz wiem, że nigdy nie warto mówić nigdy. Jak pokonać samą siebie na trasie pełnej bagien, mokradeł i korzeni pisze Katarzyna Nylec

Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, co fascynującego może być w bagnie. Ani co może być podniecającego w tym, że ja będę w nim brodzić. Nie powiem, słyszałam to i owo o facetach, którzy tak lubią. Zakatować się, zamęczyć w melioracyjnych rowach, w przeprawach przez jezioro... Szósty rok z rzędu lubliniecki Bieg Katorżnika ściąga takich właśnie macho, samców alfa gotowych na wszystko, byle wykazać, który z nich ma większy poziom testosteronu.

Pisałam o nich. Zaczęło się od wywiadu z jednym z uczestników. To normalne, że tacy jak on, mundurowi, muszą się na co dzień sprawdzać. Szef sztabu organizacyjnego biegu pokazywał mi listę tegorocznych śmiałków - ponad 1000 facetów, głównie żołnierzy i policjantów z całej Europy, i nagle padło to pytanie. - Kasiu, a co z tobą? Może też wystartujesz? - zapytał Krzysztof Koselski. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz biegałam. To zabawa dla zawodowców - wyrzucałam z siebie słowa jednym tchem, przerażona wizją utaplania się w błocie po czubki włosów. - Spróbujesz. Sprawdzisz się. To tylko kilka kilometrów -- stwierdził, a raczej zarządził rozkazującym głosem komandosa i nie ukrywam, że wjechał mi tym tonem na moją babską ambicję. Sama nie wiem, dlaczego, ale się zgodziłam.

Oswajanie myśli
Cholera, muszę się wziąć w garść - pomyślałam na tydzień przed imprezą. Wstyd będzie, jeśli na pierwszym pagórku zipnę i rozkraczę się jak krowa na rowie. Nie pokonam nawet kilometra. No wzięłam się za siebie. Rower, ćwiczenia mięśni brzucha, nóg i rąk. Pierwsze podejście - 10 minut bez przerwy. W głowie myśli - po co ci kobieto to wszystko? Niech się wykażą twardziele. Dla nich przeprawa przez bagna, mokradła, szuwary to pestka, ale ja? 54 kilo, 1,64 wzrostu, niby w sam raz, ale przy tych facetach - drobnica. Ale słowo się rzekło. Obiecałam, to ćwiczę.

W kolejnym dniu wydłużam trening do 25 minut. Ledwo daję radę. Czuję, że to ponad moje siły. Ale powiedziało się "a", trzeba powiedzieć "b". Dwa dni przed startem pakuję rzeczy. Krótkie, przylegające do ciała spodnie, koszulkę z krótkim rękawem i buty. - Wybierz to, czego nie będzie ci żal wyrzucić. Po takiej wyprawie wszystkie ciuchy lądują w koszu - doradzają znajomi. Będzie mi raźniej, bo z Piekar, mojego miasta, rusza cała drużyna - pocieszam się w duchu. No tak - drużyna - czterech pełnych werwy mężczyzn, pokonujących tygodniowo około 30 kilometrów, wśród nich policjant, chirurg, nadsztygar, ratownik WOPR-u i ja. Jestem pierwszą kobietą z Piekar startującą w tych zawodach. Ale nie ma już odwrotu...

Nie tylko dla twardzieli
Dwa dni przed rozpoczęciem katorżniczej zabawy, w ośrodku Silesiana w Kokotku, gdzie mieści się sztab organizacyjny, pojawiają się pierwsi zawodnicy. Wojskowi, komandosi, policjanci, trenerzy fitness. Cała plejada umięśnionych twardzieli. Oswajam się z fragmentami biegu. Niestety, tylko fragmentami. Około sześciu z 7,5-kilometrowej trasy przebiega przecież przez szuwary, tataraki, bagna. Widzę przeszkodę, jaką postawili organizatorzy. Drewniana konstrukcja sięgająca wysokości pierwszego piętra i lina, po której trzeba się wspiąć. Pierwsze wrażenie? Ciekawie będzie - myślę i zapuszczam się w las. Napotykam na kolejną sztuczną przeszkodę. Opuszczony, zdewastowany budynek. Trzeba się do niego wślizgnąć. - Pamiętaj, że nie będziesz nic widziała. Korytarz jest ciemny, a oczy przyzwyczajone do światła dziennego, odmówią posłuszeństwa - podkreśla jeden z moich kompanów z Piekar.
Rady od generała
Sobota. Dzień poprzedzający bieg. Przyjechali zaproszeni goście. Wśród nich były legendarny dowódca GROM-u gen. Roman Polko. To on szturmował irackie platformy, tropił wrogów w Koso-wie. Rozmawiam z nim zaledwie kilka minut, ale dodaje mi otuchy. - Pamiętaj, taka przeprawa to w głównej mierze walka z sobą samym, swoimi słabościami. Nie nastawiaj się na szaleńczą rywalizację. To gubi uczestników. Nie ukończą biegu - radzi. Jego słowa potwierdza mistrzyni w biegu 24-godzinnym Mariola Młynarska. Niziutka, szczupła kobieta z ogromną wolą walki. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego. Nawet mundurowi przy niej wymiękają.

Godzina zero
Pół godziny do startu. 150 kobiet, a wśród nich ja, rozgrzewa się. Dziewczyny pobiegną osobno, ale tą samą trasą co faceci. Żadnej taryfy ulgowej. Mocno zasznurowane buty kilkakrotnie okleiłam taśmą izolacyjną. Bieg katorżnika zaczyna się. Żeby było groźniej, skłębione na niebie chmury, nie zostawiają wątpliwości. - Idzie burza - mówi jedna z uczestniczek. - Wiecie, co robić, jak którą w wodzie porazi piorun - pyta. - Wiemy, masaż serca przećwiczony - odpowiadamy zgodnie. Czy się boję? Tak, ale nie mam czasu o tym myśleć. Poziom adrenaliny sięga zenitu. Trwa odliczanie. Trzymamy się w kilkuosobowej grupie. Deszcz pada coraz intensywniej. Przed nami do pokonania wpław kilkaset metrów jeziora. Temperatura wody - ponad 20 stopni. Dobrze jest. Miejscami głęboko na dwa metry, ale akurat w wodzie czuję się jak ryba. Uwielbiam pływać. Jeszcze tylko ominąć tatarak, przebić się przez ostre gałęzie...

- Dasz radę - powtarzam sobie w duchu. Potem czeka nas bieg. Tylko 200 metrów, ale buty napełnione mułem, ciężkie, utrudniają każdy krok. I znów skok do jeziora. Tuż za mną płynie Ania, miłośniczka górskich wypraw. Rozmawiamy. Razem łatwiej znieść ból, choć wskakując do kolejnych rowów melioracyjnych pełnych błota, korzeni i konarów, nie zwracamy już uwagi na rany. Idę na przedzie grupy. - Uwaga, korzeń! - krzyczę nagle do dziewczyn, upadając z impetem. Krew spływa po nodze. Po przedostaniu się przez trzeci rów, nie czuję już bólu. Znieczula mnie adrenalina. Temperatura wody nie przekracza teraz 11 stopni Celsjusza. Nie jest dobrze. Pomagamy sobie. Co chwilę któraś grzęźnie w błocie. Wyciągamy. I tak przez kolejne sześć kilometrów bagna. Jeszcze nie wiemy, że to, co najgorsze dopiero przed nami.

Dawaj, twardzielko!
Upływa godzina, a to dopiero połowa trasy. Przed nami jeszcze most, na który po niestabilnej drabinie z lin trzeba się wspiąć. Niektórym brakuje sił. - Tyle już przeszłaś, uda się i tym razem. Dawaj, twardzielko - woła nagle biegnąca obok Ania, motywując mnie do wysiłku. No to daję. Włażę na ten cholerny most, a im jestem wyżej, tym bardziej w uszach dźwięczą mi słowa mistrzyni Marioli, powiedziane przed biegiem "Pamiętaj, Kaśka, czym trudniej na trasie, tym łatwiej w życiu" .

Słowa te czynię mottem ostatniej już przeprawy przez trzęsawiska. Zrujnowany korytarz, wspiąć się po drabinie, gęste bagno. Czekam na koleżanki opadające z sił. Wreszcie jest. Meta. Najpiękniejszy moment. Opadają emocje. Jeszcze nie wiem, że tego "katorżnika" nie ukończy 30 osób. Ja jestem 117. wśród pań. Wieszają mi na szyi ważącą około trzech kilogramów żeliwną podkowę. Teraz wiem, że twarda ze mnie baba.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!