Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Junior: Kiedy dorosnę, będę taki sam jak mój tata

Teresa Semik
Ojciec i syn, Andrzej i Tomasz  Bochenkowie na stylizowanej fotografii autorstwa Zofii Nasierowskiej
Ojciec i syn, Andrzej i Tomasz Bochenkowie na stylizowanej fotografii autorstwa Zofii Nasierowskiej Zofia Nasierowska
Synowie idą śladami ojców. Czasem nazwisko jest bonusem, a czasem tylko ciężarem. „Jakie drzewo, taki klin. Jaki ojciec, taki syn” albo „Niedaleko pada jabłko od jabłoni” - mówią porzekadła, ale dzieci szukają własnych marzeń.

Chciałem, żeby mój syn Michał został lekarzem, ale on zaczął studiować biologię, trochę na przekór rodzicom - przypomina prof. Marian Zembala, kardiochirurg. - Po pewnym czasie syn zmienił zdanie i wybrał medycynę. Co więcej, ku mojej radości, wybrał kardiochirurgię i odnosi w niej sukcesy.

Profesor Zembala jest dyrektorem Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, mistrzem w swojej profesji. Uczestniczył w pierwszej udanej transplantacji serca w zespole Zbigniewa Religi. Ostatnio wciągnęła go polityka. Był radnym wojewódzkim w Katowicach, ministrem zdrowia w rządzie Ewy Kopacz (PO), a obecnie jest posłem.

Prof. Zembala: - Mam satysfakcję, syn jest dobrym lekarzem

Medycynę wybrał najstarszy syn Michał, jedyny spośród czworga dzieci państwa Zembalów. Córka Joanna, filolog hiszpański, jest także specjalistką w zakresie projektów promocji zdrowia, bliźniaki Paweł i Małgorzata zostali prawnikami. Z dziećmi tak już jest, że na ogół buntują się przeciwko ambicjom rodziców i próbują szukać swoich własnych marzeń.

- Wszystkie nasze dzieci dorastały w atmosferze rozmów o chorobach serca i o zdrowiu - dodaje profesor Zembala. - Nieraz trzeba było podporządkować plany rodzinne sprawom ważniejszym, związanym z moją działalnością medyczną. Kardiochirurgia, transplantologia wymaga 24-godzinnej dyspozycyjności. Ważne, by przyjmować tę dyspozycyjność jako coś naturalnego, choć często burzy i dezorganizuje życie rodzinne. Michał tego właśnie doświadczył w domu: chory jest najważniejszy. Ważniejszy od najbliższych właśnie dlatego, że jest chory, a rodzina - zdrowa. Nie może być ani innych priorytetów, ani innych wyborów.

Michał Zembala jeszcze jako licealista wyjechał do Stanów Zjednoczonych, do Thermopolis w stanie Wyoming. Jak mówi ojciec, tam wydoroślał, usamodzielnił się, zmienił na lepsze. - Widzieliśmy tę zmianę w jego zamiłowaniach do biologii, chemii, medycyny - dodaje profesor. - Wtedy też ujawniły się jego talenty artystyczne: zaczął malować, grać na gitarze, zainteresował się łucznictwem, poezją. Wrócił bardzo dobrze przygotowany z informatyki.

Do USA Michał Zembala wyjechał kolejny raz po studiach medycznych, na dwuletni staż naukowy w Montefiore Hospital Uniwersytetu Alberta Einsteina w Nowym Jorku. - Syn zawdzięcza to wyłącznie swojej pracy, nie było w tym jakiegokolwiek mojego wsparcia - zapewnia Zembala senior.

Pokłosiem tego stażu był doktorat i cykl prac poświęconych medycynie regeneracyjnej. Dr n. med. Michał Zembala należy dziś do grona konsultantów kardiochirurgów Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, odpowiedzialnych za rozwój małoinwazyjnej kardiochirurgii. Mąż Magdaleny, ojciec Mateusza (lat 15) i Majki (roczek).

- Jako ojciec szczerze powiem: mam satysfakcję, ponieważ jest solidnym lekarzem i bardzo zdolnym kardiochirurgiem - dodaje Marian Zembala.

Tata Bochenek był przeciw

Prof. Andrzej Bochenek, twórca i długoletni kierownik I Kliniki Kardiochirurgii Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach-Ochojcu, jest z tej samej drużyny Zbigniewa Religi uczestniczącej w pierwszych udanych transplantacjach serca w Zabrzu. Współzałożyciel sieci klinik American Heart of Poland. Wybitny umysł. Jego syn - dr n. med. Tomasz Bochenek też jest kardiologiem.
Można by odnieść wrażenie, że kardiochirurgia to profesja niemal dziedziczna, ale życie jest dużo bardziej skomplikowane. Za to talent przechodzi z pokolenia na pokolenie.

- Nie przypominam sobie, żebym w przeszłości naśladował ojca - mówi dr Tomasz Bochenek. - Tata był generalnie sceptycznie nastawiony do mojego zamiaru studiowania medycyny. Myślę, że chciał mi oszczędzić tych wiecznych dyżurów i codziennej pracy do wieczora, tej ciągłej dyspozycyjności. Niemniej jestem absolutnie przekonany, że moja decyzja o wyborze studiów medycznych była słuszna. Na pewno fakt, że ojciec jest lekarzem, miał wpływ na mój wybór studiów. Od dzieciństwa w domu ciągle słuchałem o medycynie.

Mundur w domu Piątków. Teraz syn lata na F-16

Pułkownik Zbigniew Piątek, były szef Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego w Katowicach, i podpułkownik pilot Łukasz Piątek - dowódca 6. Eskadry Lotnictwa Taktycznego w Krzesinach. Ojciec i syn.

Z punktu widzenia militarnego są po przeciwnych stronach. Ojciec z wojsk rakietowych był szkolony do strącania wrogich samolotów, na jakich lata teraz jego syn. A syn jest powietrznym asem, jednym z pierwszych polskich pilotów przeszkolonych na F-16. Latanie na tych myśliwcach było jego marzeniem.

- Syn raczej był związany z mamą, bo ja stale przebywałem na poligonach - przypomina pułkownik Piątek. - Wprawdzie ciągle widział mnie w mundurze, ale on sam wybrał dla siebie mundur. Najpierw to był mundurek harcerski. Należał też do Związku Strzeleckiego. Spotkał na swojej drodze wielu dobrych ludzi.

Służba, ojczyzna, patriotyzm to wcale nie były jakieś puste słowa w domu Piątków. Łukasz na samolocie F-16 wylatał ponad 1100 godzin, ale zaczął od cywilnego Ogólnokształcącego Liceum Lotniczego w Dęblinie. Wtedy zaczął latać na szybowcach i balonach, a także skakać ze spadochronem. Potem wybrał dęblińską Wyższą Szkołę Oficerską Sił Powietrznych i studia magisterskie w Akademii Obrony Narodowej na kierunku: Zarządzanie Organizacjami Lotniczymi. Skończył też studia podyplomowe - Międzynarodowe Stosunki Wojskowe.

Pierwszy przydział, po promocji, otrzymał do 3. eskadry lotnictwa taktycznego na Krzesinach, gdzie właśnie od 2006 stacjonują polskie samoloty wielozadaniowe F-16. Łukasz Piątek szkolił się na nich dwa lata w USA i to była szkoła życia. Potem był wśród polskich pilotów myśliwców F-16, którzy wzięli udział w ćwiczeniach polegających na tankowaniu paliwa w trakcie lotu.

- Piloci to zawód dla wybrańców, elita - mówi z nieukrywaną dumą pułkownik Zbigniew Piątek.

Nie ma sposobu, abyśmy sprawili, by nasze dzieci były lepsze od nas. Jeżeli zechcą, mogą to kiedyś osiągnąć, same. I osiągają. Łukasz Piątek został Pilotem Roku 2011. Wtedy jeszcze służył w Łasku, w 32. Bazie Lotnictwa Taktycznego. Odznaczony brązowym medalem „Za Zasługi dla Obronności Kraju” i brązowym medalem „Siły Zbrojne w Służbie Ojczyzny”.

Aktor i reżyser, czyli klan Połońskich

Jerzy Połoński, senior, zwany jest Jurkiem, a jego syn, Jerzy Jan Połoński, dla odmiany - Jerzykiem. Aktorzy, reżyserzy, animatorzy kultury. Nie ma od nich barwniejszych postaci w życiu teatralnym katowickiego Pałacu Młodzieży.

Senior Połoński w 1947 roku recytował wierszyk podczas uroczystego wmurowywania kamienia węgielnego pod budowę Pałacu Młodzieży. - Pamiętam, że za rękę trzymał mnie wtedy Jerzy Ziętek - przypomina. Sentyment do tego miejsca pozostał, bo gdy już był uznanym i uwielbianym aktorem, pierwszym amantem scen śląskich, założył właśnie w Pałacu Młodzieży Teatr GART. Jego wychowankami są takie obecne gwiazdy, jak: Anna Dereszowska, Michał Piela, Magdalena Piekorz.
Od najmłodszych lat za kulisami tego teatru i na scenie kręcili się jego synowie - Jerzyk i Dominik. Tata na początku nie myślał o ich edukacji teatralnej, obydwu posłał do szkoły muzycznej, ale scena GART-u była dla nich otwarta. Dominika muzyka wchłonęła bez reszty, został wiolonczelistą, ale Jerzyk do trąbki nadzwyczajnej miłości nie ujawniał. Dalej występował w teatrze prowadzonym przez ojca, raz nawet z nogą w gipsie, bo złamał ją na nartach. Publiczność do końca spektaklu nie była pewna, czy naprawdę Jerzyk jest kontuzjowany, czy to tylko dowód kolejnego jego szaleństwa.

Dziecko jest bystrym uczniem i czujnym obserwatorem. Wiele widzi, wiele słyszy, po swojemu przetwarza i interpretuje świat. - Jak ktoś pooddycha teatrem, nasiąknie jego atmosferą, to potem nie odpuści i tak było z synem - przypomina Jerzy Połoński, ojciec.

Jerzyk skończył szkołę aktorską we Wrocławiu i przez kilka lat razem z ojcem prowadził Teatr GART. Występował także m.in. w Teatrze Groteska w Krakowie, z kabaretową Formacją Chatelet. W Teatrze Rozrywki w Chorzowie wyreżyserował spektakl: „Złanocki, czyli bajki dla potłuczonych” oparty na skeczach i piosenkach kabaretu „Potem”, a także poemat satyryczny „Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu” Gałczyńskiego. Obecnie jest dyrektorem artystycznym teatru lalek „Maska” w Rzeszowie.

Dodać trzeba, że senior Jerzy Połoński też w przeszłości był dyrektorem Śląskiego Teatru Lalki i Aktora „Ateneum”, Estrady Śląskiej i też jest synem aktora - Piotra Połońskiego. Obydwaj zresztą grali w zespole Teatru Śląskiego.

Kłosińscy nie zachęcali syna, by został polonistą

Ojciec, prof. zw. dr hab. Krzysztof Kłosiński, jest dyrektorem Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej im. Ireneusza Opackiego Uniwersytetu Śląskiego, a syn, dr Michał Kłosiński adiunktem w Zakładzie Literatury Współczesnej UŚ.

- Michał nie mówił, że gdy dorośnie, będzie jak tata. Chciał być w tym czasie lotnikiem - przypomina profesor Kłosiński. - Ograniczył te swoje zainteresowania do gromadzenia książek lotniczych i gier komputerowych. Potem przyszła fascynacja Japonią. Z wyjazdu do Londynu na kurs angielskiego przywiózł książkę o gramatyce japońskiej, zamiast słodyczy. Jako humaniści, bo moja żona również jest polonistką, nie zachęcaliśmy syna, by szedł naszą drogą. Sytuacja humanistów na rynku pracy nie jest łatwa.

Na wybór kierunku studiów Michała Kłosińskiego ogromny wpływ miał jego nauczyciel języka polskiego, Michał Waliński w II Liceum Ogólnokształcącym im. Emilii Plater w Sosnowcu, wychowawca olimpijczyków. Odkąd Michał brał udział w olimpiadach języka polskiego, było raczej pewne, że też zostanie polonistą.

Profesor Kłosiński mówi, że nie przestawał się martwić o syna, bo jednak profesja rodziców bywa też dla dziecka rozmaitym obciążeniem. Dziś już na ogół nie dziedziczy się zawodu po przodkach, każdy pracuje na własny rachunek. Jeśli jednak syn wybiera drogę ojca, to wchodzi w dorosłe życie z plecakiem dodatkowych obciążeń. Nazwisko w środowisku nie zawsze będzie ułatwieniem. Poza tym trzeba udowodnić, także sobie, że nie jest się tylko dzieckiem swoich rodziców.

Michał Kłosiński doktorat zrobił w ciągu trzech lat.

- Jestem z niego ogromnie dumny - mówi profesor Kłosiński. - Wczoraj odbierałem go z lotniska, bo wracał z Paryża, z konferencji. Znakomicie się porusza w międzynarodowym ruchu naukowym. To też jest inny od mojego świat nauki, ponadnarodowy. Dziś polonista musi również być poliglotą, musi być mobilny. Michał jest nadal badaczem literatury, ale wyszedł poza ten krąg zainteresowań i właśnie przygotowuje monografię poświęconą grom komputerowym.
Strażak to taka rodzinna tradycja Skulichów

Jan Skulich służył w Ochotniczej Straży Pożarnej, ale jego syn, nadbrygadier Janusz Skulich z Jaworzna, został strażakiem zawodowym. Tę rodzinną tradycję podtrzymuje także kapitan Maciej Skulich z Państwowej Straży Pożarnej.

- To jest jeden z tych zawodów, w którym częściej niż w innych doświadcza się uznania ludzi. Każdemu życzę tej satysfakcji i tych podziękowań za ratunek i pomoc - przekonuje nadbrygadier Janusz Skulich. Od niedawna jest na emeryturze, ale doszedł do stanowiska zastępcy komendanta głównego Państwowej Straży Pożarnej. Wcześniej był śląskim komendantem wojewódzkim PSP. Został bodaj najmłodszym generałem wśród pożarników. Awans na stopień generalski otrzymał w wieku 42 lat. Dowodził akcją ratowniczą po katastrofie budowlanej na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich w 2006 roku. Został wówczas okrzyknięty bohaterem. Z radością przyjął wiadomość, że syn idzie w jego ślady.

- Strażaków łączą szczególne więzy - przekonuje Skulich senior. -Jeśli jakiś strażak potrzebuje pomocy w obcym miejscu, to nie ma takiej możliwości, żeby nie pomógł mu inny strażak. Nie wiem, czy jakaś inna społeczność zawodowa tworzy taką specyficzną rodzinę.

Syn generała, kapitan Maciej Skulich, rocznik 1987, jest absolwentem tej samej co ojciec, Szkoły Głównej Służby Pożarniczej w Warszawie. W czasie studiów był na stażu w USA i z amerykańskimi strażakami jeździł do pożarów. Potem pełnił normalne dyżury w grupie bojowej straży pożarnej w Piotrkowie Trybunalskim i w Sosnowcu. Dziś pracuje w wydziale kontrolno-rozpoznawczym, czyli w prewencji Komendy Wojewódzkiej PSP w Katowicach.

Czasem jeszcze zagrają wspólnie - Brodowie

Płyta „Jałmużna Postna” to wspólne przedsięwzięcie ojca i syna, Józefa Brody i Joszka Brody. Zagrana i zaśpiewana w bazylice o.o. Dominikanów w Lublinie jest odwołaniem do ich wspólnych korzeni, muzyki źródłowej Beskidów.

- Złoszczę się, kiedy Joszko mówi, że jestem muzykiem, bo nie traktuję muzyki jako swojej profesji - wyjaśnia Józef Broda, pedagog, multiinstrumentalista. - Świat dźwięku jest dla mnie tylko elementem krajobrazu, a więc też rozumieniem ciszy, kapaniem deszczu o rynnę, szusowaniem nart po śniegu, „rozmową” gołębi i grą na listku, a to był mój pierwszy instrument. Chciałem, żeby Joszko usłyszał ten świat dźwięków i wykorzystywał go w różnych sytuacjach. Gdy budowałem fujarkę w jego obecności, przyswajał sobie i te umiejętności.

Joszko Broda, rocznik 1972, znany jest przede wszystkim ze wspólnych występów z Anną Marią Jopek, ale współpracował także z rodziną Pospieszalskich, zespołem Raz Dwa Trzy, Antoniną Krzysztoń, Grażyną Auguścik. Zagrał na ponad 50 płytach jako muzyk sesyjny, ale realizuje też własne produkcje muzyczne, m.in. prowadzi zespół „Dzieci z Brodą”.

U boku ojca koncertował w Polsce i za granicą już w wieku 4 lat. - Cieszy mnie to, że Joszko realizuje się muzycznie w różnych projektach - dodaje ojciec, Józef Broda. - Dla mnie jest przede wszystkim mistrzem gry na drumli. Oczywiście, trzeba było subtelnie przymuszać go, żeby też grał na skrzypcach, żeby potrafił zatańczyć. Czasem mamy jeszcze okazję zagrać razem, choć on mieszka pod Lublinem, a ja tu, w Istebnej. Ciągle jestem pod wrażeniem naszej wspólnej płyty „Jałmużna Postna”. Budzi zachwyt, dzięki ci, Panie Boże.

Cader z synem na meczu

Bolesław Cader jest sekretarzem redakcji Telewizji Katowice, a jego syn - Michał dziennikarzem działu sportowego.

Bolesława Cadera pamiętają starsi telewidzowie z kultowego teleturnieju „Telefoniada”, jaki emitowała Teletrójka w latach 90., w każde niedzielne popołudnie. Senior Cader prowadził ten program na żywo, w telefonicznej łączności z widzami i publicznością w studiu. Nagrody były przeróżne - od proszku do prania po samochód. Nagrody zaczął losować siedmioletni wtedy Michał Cader. Losował uczestników tej gry. To był jego pierwszy kontakt z telewizją, który trwał osiem lat.
- Michał od najmłodszych lat jeździł ze mną na mecze - wspomina Bolesław Cader, ojciec. - Wolałem, żeby jeździł właśnie ze mną, a nie z kolegami. Już gdy był w szkole średniej, jego wiedza na temat historii sportu, zwłaszcza piłki, była ogromna. Sam czasem z niej korzystałem. Wybór studiów - dziennikarstwo - wcale mnie nie zaskoczył. Zdawał sobie sprawę, że to praca najczęściej w weekendy, w słońcu i w deszczu. Był bogatszy o wcześniejsze doświadczenia. Rozterki pojawiły się później, gdy starał się o pracę w telewizji. Łatwo o zarzut, że etat zawdzięcza ojcu, a nie swojej pracy i swoim umiejętnościom. Na szczęście, nie ja go przyjmowałem do tej pracy.

Michał Cader, rocznik 1984, nie mówił, że gdy dorośnie, będzie jak tata. - Nie sądzę, by mnie traktował jak wzór do naśladowania. Byłem raczej partnerem do harców i zabaw sportowych - wyjaśnia redaktor Cader.

***

Dr Ilona Łobejko, psycholog: - Dziecko powinno rozwijać uzdolnienia te, które ma. Jeśli nawet rodzice nie werbalizują wobec niego oczekiwań, dziecko samo może potraktować ich pozycję zawodową jako zobowiązanie. Może mu się wydawać, że powinno być takie, jak rodzice. Na początku będzie łatwiej, bo magia ich nazwiska zadziała, ale może to być też pułapką, jeśli ono nie posiada predyspozycji i nie potrafi doskoczyć do poprzeczki, jaką sobie ustawiło. Równie dobrze może też przeskoczyć mistrza.

Józef Broda, - pedagog, folklorysta: - Chcemy być mentorem, stale pouczać nasze dzieci, a tonie jest dobry pomysł. Każdy ma swoje skrzydła. Nie możemy dzieciom narzucać naszej dosłowności, marginalizować ich skrzydła. Dzieci nie są naszą matrycą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!