Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Karwat: Jak boli, to znaczy, że się goi. Po śmierci Gerarda Cieślika

Krzysztof Karwat
Po śmierci Gerarda Cieślika, słynnego piłkarza Ruchu Chorzów, powiedziano już wszystko. A jednak czuję, że i ja powinienem parę słów dorzucić.

Nie będę jednak odbierał chleba dziennikarzom sportowym, pozostając na poboczach futbolu, który zawsze był moją pasją, choć tej roli, jaką pełnił kiedyś, niepodobna porównywać do dzisiejszej. Integrował silniej niż obecnie, choć przecież za czasów Cieślika, a i później też, nie odnosiliśmy - podobnie jak teraz - międzynarodowych sukcesów.

W dniu pogrzebu Gerarda Cieślika Antoni Piechniczek przypomniał ten niezwykły fenomen, jakim były Wielkie Hajduki, czyli Chorzów Batory. To przecież tylko kilka kilometrów kwadratowych, wyszarpanych dwóm potężnym przedsiębiorstwom - hucie i zakładom chemicznym. Tutaj mieszkali nie tylko wybitni piłkarze, bo także kolarze, bokserzy, ciężarowcy i piłkarki ręczne, a wśród nich gromadka olimpijczyków.

Kiedy w latach 30. minionego wieku Ruch seryjnie zdobywał mistrzostwo Polski - a nie wiadomo, jak długo ta passa by trwała, gdyby nie II wojna światowa - Hajduki nie były jeszcze dzielnicą Chorzowa i choć posiadały piękny ratusz, to jednak praw miejskich nie miały.

Sport w owych latach był niezastąpionym spoiwem społecznym, ale i szansą na awans dla chłopców z rodzin robotniczych. Biskup Ignacy Jeż, przed wojną wikariusz w parafii hajduckiej, pod koniec swego życia opowiadał mi, jak wielką rolę odgrywała na Górnym Śląsku piłka nożna.

Sukcesami karmili się także ci, którzy wcale nie byli kibicami. One krzepiły, pozwalały zapomnieć o kłopotach dnia codziennego, o bezrobociu, o kryzysie gospodarczym. Ksiądz Jeż podkreślał skromność, jaka cechowała ówczesnych mistrzów. Nieraz widywał ich na niedzielnych mszach.

W tym gronie nie mogło zabraknąć legendarnego Ernesta Wilimowskiego, który zawsze okupował to samo miejsce w hajduckim kościele. Kiedy słuchałem tych opowieści, odniosłem wrażenie, że czas się zatrzymał albo skurczył. No, ale teraz nie ma wątpliwości: skończyła się pewna epoka. Cieślik, choć tak niewielu już dziś pamięta jego maestrię, ciągle był gdzieś obok nas. Dyskretnie komentował wydarzenia piłkarskie, pozostając fanem macierzystego klubu, żywym symbolem wierności i lojalności. To zawsze miało znaczenie, bo dopiero w połowie lat 70. w składzie Ruchu zaczęli pojawiać się piłkarze spoza naszego regionu.

CZYTAJ OPINIE, FELIETONY, KOMENTARZE I WYWIADY NA DZIENNIKZACHODNI.PL [WEJDŹ]

Któż z nas, śląskich chłopców, w dzieciństwie nie grał w fusbal? Wszystkie podwórka, każdy skrawek trawy zamieniane były na prymitywne boiska, na których za słupki musiały nam wystarczyć kamienie albo tornistry szkolne. Wszędzie toczył się jeden wielki mecz, zaś dostęp do klubów - niekoniecznie pierwszoligowych - nie był trudny, a w każdym razie rodzice nie ponosili kosztów wychowywania swych pociech w duchu sportowym. Ba, za mecze wyjazdowe nawet trampkarze otrzymywali diety.
Próbuję dziś te pieniądze przeliczyć. To mogło być jakieś 20 dzisiejszych złotych na łebka. Mało? W niebogatym PRL-u jakoś znajdywano pieniądze dla szkoleniowców, na sprzęt, utrzymanie boisk, a nawet na obozy sportowe, których koszt był symboliczny. Problemem była tylko olbrzymia konkurencja. Do kopania w piłkę, nierzadko pod okiem świetnych piłkarzy, ustawiały się długie kolejki. To właśnie ich nazwiska działały jak magnes. Wprawdzie nie mogliśmy ich widzieć w akcji, to nadal nam imponowali, bo zachowali niebywałą kondycję i poczucie humoru. Nieraz też wykazywali się talentami wychowawczymi, choć zapewne specjalnego przygotowania nie mieli. Wystarczał autorytet, który po tylu latach nadal uznaję.
Cieślik dość wcześnie zakończył karierę, krótko po trzydzies-tce. Mówi się, że chciał zrobić miejsce młodszym. Nie wiem, czy to cała prawda, ale rzeczywiście na jego pozycji od razu pojawił się bramkostrzelny Kazimierz Polok. To właśnie on był moim pierwszym trenerem. Surowy i wymagający, jak zresztą oni wszyscy. Jak Gerard Gasz, a potem znakomity Pingol, czyli Ryszard Wyrobek, o którym mówiło się, że był jednym z najlepszych bramkarzy swojej generacji - notabene rówieśnik Cieślika i niemal jego sąsiad. Wyrobek - a tę myśl powtarzam sobie do dziś, już niekoniecznie w sportowych kontekstach - potrafił na nasze marudzenia i uniki skute-cznie reagować. "Panie trenerze, boli!". "Pokoż. Kaj?". "Tukej, no-ga". "Jak boli, to się goi". Znaczy się, na twardo nas wychowywał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!