Przed meczem Górnika z Polonią powietrze na Roosevelta było wprost przesycone elektrycznością, i nie miało to nic wspólnego z włączaniem jupiterów. Już na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego, na szczelnie wypełnionych trybunach panowała atmosfera, która na długo zapadnie w pamięci nie tylko piłkarzy. 18 tys. fanów gospodarzy i 1,5 tys. sympatyków gości tworzyło wyjątkowy spektakl. Nic więc dziwnego, że oba zespoły wyszły na murawę z poczuciem wyjątkowości.
Jednak, gdy derby już się rozpoczęły magia prysła: spotkanie stało niestety na kiepskim poziomie. Najważniejszy był więc wynik, a ten był korzystny dla Górnika, który dzięki temu zmniejszył stratę dzielącą go od bezpiecznej strefy tabeli, ale nadal okupuje w niej ostatnie miejsce.
Przebieg I połowy meczu, gdyby udało się wyłączyć doping kibiców, mógłby stać się recepturą na środek nasenny. Wolne tempo akcji, mnóstwo chaosu i niecelnych podań, a także paraliżujący piłkarzy, a widoczny gołym okiem stres były głównym składnikiem sobotniej piłkarskiej "uczty". Letarg przerwały jedynie dwa uderzenia piłki: w poprzeczkę - po strzale Przemysława Pitrego z 35 m, i w słupek - za sprawą Rafała Grzyba. Ten drugi miał przed sobą otwartą drogę do bramki zabrzan, bo obrońcy z tajemniczego powodu rozbiegli się na boki, uderzył zgodnie z podręcznikiem, ale szczęście było po stronie Michala Vaclavika. Już po meczu okazało się, że była to pierwsza i jedyna szansa polonistów, a te kilka centymetrów było różnicą decydującą o zwycięstwie bądź porażce.
O tym, co działo się w szatni gospodarzy, wiedzą tylko sami zainteresowani, goście zapewne kwadrans przerwy spędzili spokojnie, z poczuciem dobrze wykonanej roboty. Być może jednak właśnie to samozadowolenie okazało się zgubne, bo już po niespełna kwadransie II połowy było po wszystkim.
Najpierw Adam Banaś w dość ekwilibrystyczny sposób wykończył akcję, której początkiem był rzut rożny, a nieco później Dawid Jarka - który w pierwszej odsłonie jednych kibiców rozbawił, a innych doprowadził do białej gorączki nie trafiając w piłkę w sytuacji niemal sam na sam z bramkarzem - pokonał Michala Peskovicia, gdy ten rozpaczliwie odbił piłkę samobójczo trafioną przez Petera Hrickę. Napastnik Górnika niemal eksplodował z radości, natomiast słabość byto-mian uwidoczniła się od tego momentu niczym pod szkłem powiększającym. Ekipa Jurija Szatałowa nie była już w stanie zrobić rywalom żadnej krzywdy, bo za każdym razem jej graczom brakowało albo wzrostu, albo precyzji podania, albo wiary w powodzenie ataku.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?