Od czasu, kiedy ksiądz zapowiedział, że jednak na razie ustępuje, wpuszcza ustanowionego administratora i czeka na odpowiedź na swoje odwołanie, na dodatek wezwał wiernych do spokoju i nieulegania emocjom, stał się zdecydowanie mniej interesujący. Czy ksiądz Lemański, idąc na jakiś rodzaj kompromisu z kurią, z którą zmagał się od lat - bo, że się zmagał, i to w wielu sprawach, opisał w znakomitym artykule opowieści w "Tygodniku Powszechnym" redaktor Zbigniew Nosowski, po prostu jako bohater lub antybohater, bo przecież w sporze brały udział dwie strony - się nie sprawdził?
Mam wrażenie, że jednak się nie sprawdził. Przecież gdyby na przykład okupował parafię, media - zwłaszcza w sezonie ogórkowym - miałyby się czym pożywić. Gdyby tak jeszcze zrzucił sutannę na znak protestu, to byłoby dopiero wydarzenie ekscytujące. Dla buntujących się przeciwko hierarchicznej strukturze Kościoła, dowodzących, że ta instytucja jest bardziej dla hierarchów, a nie dla wiernych i wzór papieża Franciszka słabo się upowszechnia w polskim Kościele, a może nawet nie upowszechnia się w ogóle, mógłby stać się bohaterem prawdziwym. Tym, którzy jego spór z arcybiskupem uznali prawie za zdradę Kościoła i obowiązujących w nim reguł, dałby ostateczny dowód, że nie tylko zbłądził, dał się otumanić, ale też po prostu minął się z powołaniem, czyli od lat był niepotrzebną owcą w stadzie i dobrze, że sobie poszedł i nie sieje już zgorszenia. Granice byłyby wyraźne, prawie wyznaczone cięciem miecza, a tak właściwie nie wiadomo, co się stało. Było wielkie napięcie i oczekiwanie, że stanie się jeszcze coś więcej, a jest jakiś kompromis. Kompromisów w Polsce się nie ceni. Przeciwnie, przylgnęło do nich określenie "zgniły". Czy kogoś, kto zawiera kompromisy, można brać na sztandary? Nawet jeśli zarządzeniom zwierzchności podporządkowuje się z klasą - nie daje się zesłać do domu emerytów, nie bierze żadnej zapomogi?
I właściwie nie wiadomo, czy jest ksiądz Lemański dziś takim bohaterem, jakim był dwa, trzy tygodnie temu. Złamano mu kręgosłup, co byłoby jakimś dowodem być może nawet szantażu? Niespecjalnie wygląda na człowieka o złamanym kręgosłupie, a zważywszy na to wszystko, co wiemy o jego wieloletnich zmaganiach o prawo do własnego oglądu różnych sytuacji, nie wydaje się, aby z jego kręgosłupem było aż tak marnie. Wydaje się, że po prostu znalazł się w sytuacji, która go nieco przerosła. Nie docenił wielkiej roli mediów w kreowaniu i rozgrzewaniu sytuacji konfliktowych, być może nie docenił także determinacji własnych parafian i musiał go, jeśli nie przerazić, to przynajmniej poważnie zaniepokoić widok tych, którzy wypychali samochód z wysłannikami kurii, bo nie był to do dla nikogo widok przyjemny ani budujący. Nawet najwięksi antyklerykałowie musieli poczuć coś w rodzaju zażenowania skalą rozbudzonych emocji, do czego się jednak przyczynili. A przecież musieli wiedzieć, jak ta sprawa się skończy, bo tak się kończyły wszystkie spory proboszczów z przełożonymi. W tym starciu ksiądz Lemański nie miał szans, opowieści zaś, że oto jakaś specjalna tajna misja udała się do papieża Franciszka, aby się za nim ujął (co w wielu wypowiedziach sugerowano), nie wydają się czymś więcej niż złudzeniem.
Czy sprawa ks. Lemańskiego powiedziała nam coś więcej o polskim Kościele, niż wiedzieliśmy wcześniej? Mam wrażenie, że nie powiedziała nic nowego. Ja przynajmniej niczego nowego się nie dowiedziałam. Proboszcz musiał przegrać i trudno sobie wyobrazić, by w przyszłości wygrał. Jeśli wygra i na probostwo wróci, będzie to rzeczywiście dowód zmian. Czy jest nowością, że elementy antysemityzmu są obecne w Kościele podobnie jak w społeczeństwie i ci księża, którzy angażują się w dialog z Żydami, mają kłopoty? Nie, jest cała lista takich księży. Czy ktoś z hierarchów poparł księdza Lemańskiego? Nie, natomiast lista tych, którzy popierają drugi - powiedzmy - biegun, czyli Radio Maryja, jest wyjątkowo długa i okresami nawet rośnie. Tak więc ksiądz Lemański nie demonstrując dłużej, nie wykonując gestów spektakularnych, ale gasząc emocje, musiał w jakiejś mierze zawieść obie strony sporu. Może nie zawiódł tych, którzy cenią ludzi mających wątpliwości, niestawiających spraw na ostrzu noża, bo widzących bardziej sprawy, o które walczą niż własne, indywidualne losy. Potrafiących się wycofać, gdy nie mają racji, czasem właśnie po to, by móc ważniejszych racji bronić we wspólnocie, w której się jest, a której wady i niedostatki się dostrzega.