Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łukasz Drapała zajął drugie miejsce w "The Voice of Poland", ale już ma wiele planów: Obecność w finale jest zwycięstwem samym w sobie

Aleksandra Szatan
Aleksandra Szatan
Łukasz Drapała wziął udział w tegorocznej, 13. edycji programu "The Voice of Poland". Przez wielu typowany na faworyta, w sobotnim (19.11) finale zajął ostatecznie drugie miejsce.
Łukasz Drapała wziął udział w tegorocznej, 13. edycji programu "The Voice of Poland". Przez wielu typowany na faworyta, w sobotnim (19.11) finale zajął ostatecznie drugie miejsce. Jan Bogacz
- Uważam, że nikt z nas nie zdąży siebie odkryć do końca. Dlatego trzeba próbować, sprawdzać się, udawać się w inne miejsca niż wczoraj. Czasem potrzebujemy przewodnika, tak jak ja potrzebuję w tym konkretnym przypadku Lanberry - mówi Łukasz Drapała. Wokalista, którego znamy m.in. z zespołu Chemia, czy Orkiestry Szlaku Śląskiego Bluesa w zakończonej kilka dni temu 13. edycji "The Voice of Poland" zajął drugie miejsce. I już ma muzyczne plany na przyszłość.

Rozmowa z Łukaszem Drapałą

Co poczułeś, gdy okazało się, że zająłeś drugie miejsce w finale „The Voice of Poland”? Spełnienie, radość, a może ulgę, że ten bardzo intensywny czas dobiega końca?

To był specyficzny koktajl uczuć. Z jednej strony cieszyłem się z Dominikiem, że odniósł taki sukces, z drugiej żałowałem, że to już koniec. Ktoś może uznać, że przesadzam mówiąc, że cieszyłem się ze swojej porażki, ale obecność w finale „The Voice of Poland” jest zwycięstwem samym w sobie. Poza tym, my tam w środku nie rywalizowaliśmy. Często wspieraliśmy się wzajemnie, pomagaliśmy sobie. Ten program polega na rywalizacji fanów danego koloru w głosie i ta świadomość uzdrawia.

Po finale napisałeś: „Niedosyt mogę czuć tylko do tych momentów, kiedy mogłem zaśpiewać coś lepiej”. A miałeś takie chwile?

Zawsze mam takie chwile. Zawsze znajdę niedoskonałości w swoim wykonaniu, ale nie katuję się nimi. Szukam ich i staram się je poprawić. Kiedyś tego nie robiłem. Często słyszę, że dla słuchacza dany błąd nie miał znaczenia, ale jednak dzięki temu, że jestem wobec siebie krytyczny i staram się rozwijać, przyjęcie moich wykonań jest coraz lepsze. Serce jest najważniejsze, ale dobrze jest mieć jakiś warsztat.

Jako rasowy muzyk rockowy z wieloletnim doświadczeniem, zdecydowałeś się w tym programie wyjść ze swojej strefy komfortu. Już na początku wybierając jako trenera Lanberry, dałeś sobie i swoim fanom jasny sygnał, że ogranicza nas tylko wyobraźnia?

Często nie mamy świadomości, jak bardzo jesteśmy ograniczeni. Przede wszystkim bardzo często wydaje nam się, że wiemy dostatecznie dużo o sobie. Uważam, że to błąd. W ogóle uważam, że nikt z nas nie zdąży siebie odkryć do końca. Dlatego trzeba próbować, sprawdzać się, udawać się w inne miejsca niż wczoraj. Czasem potrzebujemy przewodnika, tak jak ja potrzebuję w tym konkretnym przypadku Lanberry. Moje bonusowe szczęście polega na tym, że Lanberry to wspaniały człowiek i potrzeba eksploracji nowych muzycznych rejonów dobrze połączyła się z wielką przyjemnością kumplowania się i spędzania wspólnie czasu.

Musiałeś dojrzeć do tego programu, że właśnie teraz postawiłeś na taką przygodę? Co było tym głównym impulsem, by wziąć udział w castingu do „Voice’a”?

Przede wszystkim wspomniana wcześniej potrzeba czegoś więcej. Wtedy jeszcze nie do końca doprecyzowana. To był czas po pandemii, po dojściu do półfinału w „Mam Talent”. Zaraz po tym wszystkim miałem poważne problemy ze zdrowiem i czas, żeby sporo przemyśleć. Uznałem, że to właściwy moment, żeby postawić na siebie i pokazać się szerszej publiczności. Wszyscy bliscy mocno wsparli ten pomysł.

Już na etapie „Przesłuchań w ciemno” było wiadomo, że nie dostarczysz „letnich emocji”.. Trenerzy w walce o ciebie sięgnęli po blokady. Przychodząc na przesłuchanie, miałeś w głowie ewentualny plan u kogo chciałbyś znaleźć się w drużynie? Jak wspominasz moment wyboru Lanberry?

Tak, odwróciły się cztery krzesła, w tym trzy zablokowały Tomsona i Barona - pierwszy taki przypadek w historii. Decyzję podejmowałem na scenie, ale wcześniej odrobiłem lekcje. Poczytałem i posłuchałem Lanberry, zaintrygowała mnie. Gdzieś tam w środku czułem, że to będzie dobry trop. Miałem rację. Moment decyzji został mi w pamięci z dwóch powodów - szczerej i naturalnej radości Lanberry, ale też zawodu w oczach u Justyny Steczkowskiej. Justyna zresztą mocno wspierała mnie w kolejnych etapach, a dziś jesteśmy w kontakcie i pojawiają się opcje różnych wspólnych koncertów.

Lanberry to nowa osoba w gronie trenerów „The Voice of Poland,” ale z wielu stron płyną komplementy dotyczące jej ocen i pracy w programie. Kiedy poczułeś, że także wy nadajecie na tych samym falach artystycznej wrażliwości?

Dość szybko, bo wszyscy spotykamy się na korytarzach miejsca produkcji formatu. Wymieniliśmy się telefonami i zaczęliśmy regularny kontakt, głównie w tematach muzycznych. Później współpracowaliśmy przy singlu, nawet nie wiem kiedy zakumplowaliśmy się na całego. Lanberry poznała moją żonę, synka. To bardzo fajna relacja. Jestem pod wielkim wrażeniem jej wiedzy, umiejętności, swobody muzycznej, otwartości. Rozumiemy się na wielu płaszczyznach, mówię tu o kwestiach światopoglądowych, uważam, że to ważne w tak intymnych kwestiach jak tworzenie.
Uważam również, że idealnie sprawdza się w roli trenera „The Voice”.

Swoim singlowym „Szalonym balem” wytyczyłeś nowy kierunek, który chcesz wypróbować? Jak przebiegała praca w studiu?

Tak, to kierunek, w którym będę teraz szedł. Niewykluczone, że z tego kierunku narodzą się nowe ścieżki. Nie ograniczam się absolutnie. Ale obecnie koncentruję się na jakościowym popie, który mamy okazję czasem usłyszeć chociażby w Męskim Graniu. Praca w studiu była dla mnie czymś „nowym” w kwestii stylu tworzenia. DrySkull tworzył aranżację przy nas, omawialiśmy każdy krok, instrument, brzmienia i progresję na bieżąco. Potem pojawiła się melodia, która wypłynęła w lwiej części od Lanberry. Trochę przy melodii pogrzebaliśmy z DrySkullem, aby pojawiły się typowo „męskie” nuty i brakowało już tylko tekstu. Tekst pisaliśmy również wspólnie, rozmawiając i tworząc historię dopisywaliśmy zdanie po zdaniu, wszystko na kanwie tematyki, którą zaproponowałem. Nie było wyścigów, ego, nic takiego. Po prostu budowaliśmy numer swoimi zasobami broniąc dobra efektu końcowego. Na koniec pojechaliśmy w odwiedziny do Andrzeja Puczyńskiego i tam zrealizowaliśmy wokale. Piękny dzień.

Czy DrySkull pojawi się w twoich następnych dokonaniach?

Tak. To niesamowicie zdolny facet. Piekielnie polubiłem jego styl pracy i podobnie, jak było z Lanberry - tu też pojawił się wspólny „przelot”, fajna relacja. Ten triumwirat zasiada za moment do kolejnego utworu i nie mogę się tego dnia doczekać. Nie mogę się doczekać tego, gdzie nas to zaprowadzi. Jesteśmy w momencie, kiedy trochę lepiej się znamy i wiemy bardziej, na co nas stać. Pojawia się inny rodzaj ognia. Będzie ciekawie (śmiech).

Która z piosenek była dla ciebie największym wyzwaniem w tym programie?

„Szalony bal” - zdecydowanie. To tutaj chciałem być nowym mną i wprowadzić na scenę coś swojego, ale innego niż dotąd. Cieszę się, że mogłem powtórzyć wykonanie singla w finale, a wcześniej w „Pytaniu na Śniadanie”. Pierwsze wykonanie było próbą, od której chciałem się odbić w dalszych poszukiwaniach brzmienia. Brzmi to jak szalone ryzyko, aby przeprowadzać eksperymenty w półfinale, ale proszę mi wierzyć, ja ryzykowałem przez cały program. Stylem, barwami, repertuarem itp. Musiałem to zrobić, aby się czegoś o sobie dowiedzieć i niczego nie żałować. Udało się dojść do samego końca, to wielki sukces biorąc pod uwagę powyższe.

Przez cały czas trwania programu towarzyszył ci najwierniejszy fanklub z twoją żoną Moniką na czele. Dodawało to jeszcze większej odwagi?

Moja rodzina i przyjaciele wspierają mnie ponad moje wyobrażenie. Są niesamowici i lojalni, a ja jestem tutaj dzięki nim. Mam wybitne szczęście do ludzi, którzy są przy mnie, ale najważniejsza jest moja żona Monika. To jest człowiek, którego szukałem całe swoje życie. Pełne zrozumienie, wsparcie, cierpliwość. Najpiękniejszy człowiek na planecie. Jestem w niej zakochany po uszy, ona we mnie i nie wyobrażam sobie zdobywania świata bez takiego partnerstwa. Ona dała mi nowe życie, nowe nadzieje. Miłość zmieniła we mnie bardzo dużo i obecne sukcesy mogę zawdzięczać właśnie tej miłości.

Jak zamierzasz wykorzystać moment po wyjściu z programu? Nowe projekty?

Skoncentruję się na solowym materiale, ale mam przecież jeszcze swoich przyjaciół. Jest grunge-owe Chevy, bluesowy Szlak Śląskiego Bluesa i rockowa Chemia. Teraz dojdą pełną parą na pewno dwa - solowy i eventowy „Tribute to…„ Pierwszy - wiadomo, idę w mainstream, a drugi to dość specjalny projekt coverowy.

Od paru lat jesteś jednym z czołowych artystów koncertowej odsłony Szlaku Śląskiego Bluesa, który odbywa się w Katowicach. Jak trafiłeś do tej orkiestry?

Trafiłem chyba jak każdy z artystów uczestniczących, przez zaproszenie. Z tym, że tu też narodziły się dobre relacje i zrozumienie we współpracy z Wojciechem Mirkiem i Jasiem Gałachem. Głównym mianownikiem była i jest oczywiście miłość do bluesa, co widać i słychać w każdej edycji, ale to nie tylko to. To także klimat jaki tworzą wspomniani koledzy i pozostali muzycy, zresztą każdy zaangażowany. Ja nie wyobrażam sobie teraz początków jesieni bez Szlaku, bez naszych spotkań, prób i zawsze, ale to zawsze magicznego koncertu. To także okazja do spotkania legend, a nawet swoich idoli.

Czy Szlak Śląskiego Bluesa to twój jedyny związek ze Śląskiem?

Nie mam rodziny na Śląsku, mam za to mnóstwo pięknych i wartościowych znajomości. Uwielbiam tam wracać i przebywać. Muzycznie i prywatnie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo