Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Meller: Wiele stereotypów o Ślązaczkach znajduje potwierdzenie

Marcin Meller
Marcin Meller 23 października skończy 45 lat
Marcin Meller 23 października skończy 45 lat Lucyna Nenow
Wiele stereotypów o Ślązaczkach, które słyszałem, znajduje potwierdzenie w życiu codziennym. I może na tym poprzestańmy. Żona Anka jest na punkcie śląskości bardzo wyczulona, siada jej poczucie humoru, gdy schodzi na te tematy - mówi dziennikarz Marcin Meller, warszawiak żonaty ze Ślązaczką, w rozmowie z Katarzyną Pachelską. Opowiada o tym, dlaczego kąpiąc syna czuje się bardziej męski niż relacjonując wojnę i czemu nie zadeklarował narodowości śląskiej w spisie powszechnym.

Spotykamy się przy okazji premiery pana nowej książki "Między wariatami. Opowieści terenowo-przygodowe". Bardzo grubej książki. Zawarł pan w niej swoje reportaże, m.in. wojenne; felietony i inne teksty. Dlaczego dopiero teraz zdecydował się pan na wydanie takiej książki, jest pan dziennikarzem już ponad 20 lat... Czy jest ku temu jakaś specjalna okazja, czy po prostu miał pan więcej czasu wolnego ostatnio...
Więcej wolnego czasu, to na pewno. Ale to nie jest najważniejszy powód. Gdy wróciłem do programu "Dzień dobry TVN" po pięciu latach przerwy, to jednocześnie zrezygnowałem z innych zajęć, które robiłem, żeby się utrzymać. Teraz mam tylko zajęte weekendy, a tydzień - wolny. Odwrotnie niż normalni ludzie. Cieszę się z tego z jednej strony, bo mogę spędzać dużo czasu z synem, być w domu, co bardzo lubię. Nie wiadomo jednak, ile ten piękny stan potrwa, więc aby wykorzystać ten czas, zabrałem się za książkę. Drugi powód jest taki, że po tym, jak napisaliśmy z Anią (Anna Dziewit-Meller, żona Marcina Mellera - przyp. red.) książkę "Gaumardżos. Opowieści z Gruzji", która i się fajnie sprzedała, i wzbudziła dobre emocje czytelnicze, to zachciało mi się znowu pisać. Nastąpiło to po 7-8 latach przerwy, gdy nie tykałem klawiatury. Zacząłem się zastanawiać, co by tu napisać. Pomyślałem, że zbiorę swoje ulubione starsze opowieści, jakby powiedział mój kolega po staropolsku: the best z updatem. Dobrane z klucza: ciekawe opowieści, by człowiek, który nigdy nie interesował się Afryką i wojną w byłej Jugosławii, mógł to przeczytać jako historie trochę przygodowe. I do tego trochę ulubionych felietonów oraz dopisane tego lata, nad jeziorem, u kolegi, coś, co nazywam gawędami dygresyjnymi: opowieści o kulisach pracy dziennikarskiej, o klimatach licealno-chuligańskich. Tak, to jest takie trochę the best of, ale też dzięki tej książce i książce o Gruzji mam już wyczyszczone pole. Z czystym sumieniem mogę sobie szukać nowej historii, nowego tematu. Czytam teraz wszystko, co mi wpadnie w ręce, w nadziei, że przeżyję olśnienie, znajdę temat.

Powieści pan nie będzie pisał?
Myślałem o tym, ale jest tyle prawdziwych historii, które nie mieszczą się w głowie, np. gdy mnie wzięto przez pomyłkę za asystenta generała, dzięki czemu mogłem pojechać do Krajiny w byłej Jugosławii, gdzie stacjonowali polscy żołnierze. Gdy to potem opowiadałem w redakcji "Polityki", jeden ze starszych dziennikarzy powiedział: Weź tego nie pisz, bo ci nikt nie uwierzy. Czasami, gdy coś przeczytam albo obejrzę film (np. ostatnio "Sugar Man"), to nie wierzę własnym oczom i uszom. Tyle jest takich historii niewiarygodnych. Przez to, że gazety ledwo wiążą koniec z końcem i rezygnują z reportażu, nastąpił w ostatnich 2-3 latach boom książek reporterskich. Widać, że jakieś zapotrzebowanie jest. Wyżyć się z tego nie da, ale pracę mam gdzie indziej, więc takie pisanie traktuję jako sprawiające dużą satysfakcję hobby.

W "Między wariatami..." są opisy wielu przygód, czasami niebezpiecznych, które przeżył pan będąc ledwo po dwudziestce, relacjonując działania wojenne w Afryce, na Zakaukaziu. Czy którejś z tych przygód pan żałuje?
Nie. Żałować to ja mogę, że lata temu nie podszedłem do dziewczyny, która mi się bardzo spodobała w warszawskiej kawiarni "Krokodyl". To przez lata wywoływało we mnie furię, o czym zresztą piszę w "Między wariatami..." Może gdybym do niej podszedł, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, i to wcale nie lepiej? Generalnie mam takie podejście, że jest dobrze jak jest. Mogę żałować jakichś drobiazgów, że może gdybym pojechał gdzieś dalej, w inne miejsce, to miałbym lepszą historię. Mam trochę opóźniony refleks. Gadam z kimś, a dopiero dzień po tym przychodzi mi do głowy to najważniejsze pytanie. Żałuję, kurde flak, że dopiero teraz sobie przypominam historie, których tu nie opisałem. Ale poważnych rzeczy nie żałuję. Jest tak, jak miało być.

Jak teraz, z perspektywy prawie 45-latka, ocenia pan te swoje wyczyny. Co pana tak gnało po świecie?
Jakbym dzisiaj był dzieckiem, to by zdiagnozowali u mnie ADHD i pięć innych chorób psychicznych, wysłaliby mnie do trzech lekarzy i faszerowali toną leków. Wtedy gdy dorastałem, byłem po prostu nieznośnym gówniarzem, i tyle. Taka była jednostka chorobowa. Taki miałem charakter, że mnie nosiło. Zawsze mnie ciągnęło do czegoś nowego, do ludzi. Moje zaangażowanie w liceum, a potem na studiach, w nielegalną działalność polityczną, happeningi, demonstracje też było przygodą. Działo się. Między innymi dlatego chciałem zostać dziennikarzem, który może dotrzeć tam, gdzie inni nie mogą. Wojna to był specyficzny fragment. Trochę to stało się przez przypadek, że pojechałem na pierwszą wojnę, do Karabachu. Odbyło się to trochę bezrefleksyjnie, na zasadzie: Hej, przygodo. Potem, na miejscu, okazało się, że ja po prostu daję radę, ogarniam sytuację, szybko zdobywam kontakty, dogaduję się z ludźmi. To, co przydawało się w Warszawie, zdawało egzamin również tam. Mogę gadać ze wszystkimi, obcym gościem w podrzędnym barze i profesorem na uniwersytecie. Nie bałem się, byłem w stanie jechać w strefę wojny. I jeszcze o tym napisać tak, że redakcja była zadowolona. A że nie było specjalnego tłumu chętnych, bo dziennikarze w Polsce w tamtych czasach byli skupieni na polityce, podekscytowani nową rzeczywistością. Stwierdziłem, że mi się to podoba, jakkolwiek to źle brzmi w kontekście wojny. Łapałem totalną adrenalinę.

Rodzice pana puszczali bez problemu?
Rodzice (Stefan Meller - profesor, dyplomata, późniejszy minister spraw zagranicznych i Beata Meller - historyk, wicedyrektorka Muzeum Miasta Historycznego Warszawy, oboje już nie żyją - przyp. red.) mnie doskonale znali i wiedzieli, że mnie nie powstrzymają. No co mogli mi zrobić, przecież byłem już dorosły. Ojciec podszedł minimalistycznie do sprawy, wymógł tylko na moich szefach w "Polityce", żeby mi w 1993 r. zablokowali wyjazd do Afryki dopóki nie oddam pracy magisterskiej. Oczywiście, że się denerwowali. Jak ja dzisiaj, będąc ojcem, myślę sobie, co ja im wyczyniałem, to... o Jezu. Wolę nie myśleć o tym, zwłaszcza że to były czasy, gdy nie było internetu. Kiedyś byłem na promie na Morzu Czarnym w czasie potężnego sztormu. Radio podało, że statek zatonął. Jak tylko dotarłem do Soczi, dzwoniłem do rodziców, żeby im powiedzieć, że żyję. W Afryce na przykład bywało tak, że się przez miesiąc nie odzywałem, bo nie było jak. W Etiopii dwa dni siedziałem na poczcie i czekałem na połączenie z Polską. 10 lat później wróciłem do tego miasteczka i w knajpce mogłem gadać na czacie ze znajomymi, którzy byli w Boliwii. Tak to się zmieniło. No ale potem, jak się ukazywał tekst, to rodzice byli dumni ze mnie.

Ma pan małego syna, Gucia. Gdyby za 20 lat przyszedł do pana i powiedział: Tato, jadę do Afryki.
Do mamusi bym go wysłał, już ona by z nim pogadała! A tak na poważnie, to bym wolał, żeby pojechał do Afryki niż się nie odklejał od komputera albo nie miał żadnych zainteresowań.

Został pan ojcem po czterdziestce. Dobrze się stało?
Wyszło, jak wyszło. Jeśli chodzi o plusy, to co pohulałem, to moje. Życia popróbowałem w różnych odsłonach, i to dość intensywnie, na własny rachunek, bez szkody dla najbliższych. OK, nic złego by się nie stało, gdyby udało się zostać ojcem parę lat wcześniej, bo byłbym trochę młodszym tatą. Dla mnie szklanka jest zawsze do połowy pełna, więc stwierdziłem, że skoro Gutek skończy studia, gdy będę miał siedemdziesiątkę, to muszę do tego wieku dotrwać. Wziąłem się za siebie i od Bożego Narodzenia schudłem 13 kilogramów, zacząłem biegać, chociaż tego nienawidzę. Moja wersja kryzysu wieku średniego. Zamiast kupić sobie sportowe auto, biegam, uprawiam gimnastykę i nie obżeram się wieczorem.

Oszalał pan na punkcie syna?
Zasadniczo.

Tak pomyślałam po przeczytaniu felietonu o tym, jak kąpał pan małego Gucia i jak męski się pan przy tym czuł.
Po napisaniu tego felietonu spotkałem scenarzystkę Ilonę Łepkowską i ona mówi: Marcin, bardzo mi się twój tekst podobał, ale obiecaj mi, nie pisz już więcej o swoim synu. Są tacy panowie, zwykle starsi ojcowie, którym tak odwala, że mówią cały czas o swoich dzieciach, i to jest nieznośne. Więc obiecałem jej, że nie będę pisał o Guciu częściej niż raz na pół roku. Na razie syn ma rok i 7 miesięcy i napisałem o nim dwa razy. Nawet poniżej normy.

Ma pan żonę Ślązaczkę, z Siemianowic Śląskich...
Tak, kolejny delikatny temat...

Mówi się, że Ślązaczki mają twardy, zdecydowany charakter. Czy to prawda?
A może by mnie pani o wojny zapytała? Jakby to powiedzieć... Wiele stereotypów o Ślązaczkach, które słyszałem, znajduje potwierdzenie w życiu codziennym. I może na tym poprzestańmy. Anka jest na punkcie śląskości bardzo wyczulona, siada jej poczucie humoru, gdy schodzi na te tematy. Najzabawniejsze jest to, że ja jestem kibicem Legii Warszawa, a brat Anki, Wojtek, jest mocnym kibicem Ruchu Chorzów. Raz pamiętam, że w Wielkanoc, gdy Legia grała z Ruchem, byliśmy na Śląsku, i Wojtek mnie poprosił, żebym nie wychodził z domu. Wątek sarkastycznych dowcipów o mazowiecko-śląskich różnicach jest u nas w domu na porządku dziennym.

A czy jest pan jednym z 3 tys. Ślązaków w Warszawie? Tylu ich właśnie jest w stolicy, jak wynika ze Spisu Powszechnego, a pan kiedyś przecież deklarował, że jest pan Ślązakiem...
Nie, no wiadomo, że z mojej strony to był żart, łamany przez prowokację. Jak Jarosław Kaczyński powiedział o Ślązakach jako o zakamuflowanej opcji niemieckiej, to mówiłem, że sam zadeklaruję w spisie narodowość śląską. Wiadomo, że nie zadeklaruję, wystarczy, że w mojej rodzinie będą ją deklarować. Szlag mnie trafił wtedy po prostu, a że jestem ożeniony ze Ślązaczką, to jestem wyczulony na te sprawy.

Nie mogę nie zapytać: dlaczego rzucił pan robotę, której zazdrościli panu chyba wszyscy mężczyźni w Polsce - redaktora naczelnego "Playboya"?
Szedłem do tej roboty, bo myślałem, że potrwa maksymalnie trzy lata, a byłem naczelnym 9 lat. To była fajna praca, bez dwóch zdań, ale nawet taka kiedyś się nudzi. Dziękuję Bogu za Gruzję, i książkę o niej, bo dzięki temu się nie rozleniwiłem do końca. A propos najlepszej roboty w Polsce: w 1980 r., gdy byłem w V klasie szkoły podstawowej, byłem na koloniach w Jarosławiu. Tam była fabryka ciastek i biszkoptów. Wzięto tam nas, wyposzczone dzieci komunizmu, na wycieczkę. Myśmy żarli te biszkopty prosto z taśmy. Potem rzygałem całą noc i przez następne 10 lat nie byłem w stanie wziąć do ust takich ciastek. Więc ostrożnie z przedawkowaniem słodkości i wygodnictwa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!