Dla wielu jest osobą, która urodziła się na scenie. Jeden z najbardziej popularnych artystów śląskiej estrady biesiadnej. W domu Mirek Szołtysek bywa gościem. Wciąż gdzieś go nosi, a to pędzi na spotkania, to na koncerty. Z fenomenem Mirka postanowiliśmy się zmierzyć wyruszając na jego imprezy.
Na pierwszy ogień: babski comber. Piątkowy wieczór. W jednej z tyskich restauracji spotyka się 50 kobiet ze związku zawodowego KWK "Ziemowit" w Lędzinach. Mistrzem ceremonii jest Mirek i jego dwie śpiewające tancerki. Nastroje szampańskie, panie bawią się setnie, niczym - nie przymierzając - podczas karnawału w Rio. Co chwilę formuje się nowy wężyk albo kółeczko. "Ale fajnie, ale fajnie..." intonuje Szołtysek, nie czekając długo na reakcję. "Ale fajnie dzisiaj jest, ole!" - zgodnie odśpiewują mu uczestniczki imprezy.
Optymistycznie, tanecznie, z dużym akcentem położonym na śląskość. Tego właśnie potrzebowali słuchacze. Muzyki napisanej z myślą o rodzinie, pracy, ale i zabawie.
- Zapotrzebowanie na muzykę biesiadną było od zawsze. Ale z pewnością nie towarzyszył temu tak zwany szum medialny. Był moment, że moje piosenki były grane niemal bez umiaru - mówi Mirek Szołtysek.
"Pakuj klamory i raus"
Jego utworów nie da się łatwo wyrzucić z głowy. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, gdy podczas "babskiej" imprezy z głośników popłynęły pierwsze dźwięki hitu "Szczęśliwej drogi już czas" z repertuaru Ryszarda Rynkowskiego i grupy VOX. Muzyka świetnie znana, ale już tekst... dostosowany do śląskich okoliczności. No i rzecz jasna po śląsku. "Pakuj klamory i raus" mamy w refrenie zamiast słów "Szczęśliwej drogi już czas" . Pasuje? I to jak!
- Dużo czasu mi zajęło, aby wymyślić piosenkę, którą żona będzie mogła zadedykować mężowi - skomentował z uśmiechem Mirek Szołtysek. Kobietom "nowa" (lepsza?) wersja starego przeboju Rynkowskiego spodobała się od razu. Trzy dni później przekonaliśmy się, że trafia nie tylko do niewieścich serc.
Faceci w czerni też potrafią się bawić
Poniedziałkowe późne popołudnie: tym razem przyjeżdżamy na uroczystą Barbórkę, którą w rybnickiej hali sportowej organizuje kopalnia Jankowice. Kraj-obraz wyznaczają faceci w czerni, odziani w galowe górnicze mundury. Najpierw gala, odznaczenia, potem tradycyjny śląski obiad z modrą kapustą na czele, by za chwilę oddać się innym, bardziej muzycznym uciechom. Tymczasem w szatni, gdzie przygotowano garderobę dla Mirka Szołtyska, spore poruszenie. Ostatnie poprawki strojów, kontrolne spojrzenia w stronę lustra, łyk wody, by nie zaschło w gardle. Mirek dobrze zna takie barbórkowe imprezy.
- Kiedyś tych barbórek było zdecydowanie więcej. Teraz sytuacja w górnictwie nie jest zbyt wesoła - stwierdza artysta. Świetnie pamięta lata, kiedy był prawdziwy urodzaj barbórek.
- Osiem lat temu spędziliśmy cały tydzień na kopalni Jas-Mos. Codziennie biesiada, grało się dla każdego oddziału tej kopalni - wylicza.
I wtedy tylko jedna rzecz "wyszła mu bokiem".
- Codziennie na tych biesiadach była podawana golonka. Po sześciu dniach już nie szło jej jeść - dodaje z uśmiechem, zrywając się z miejsca, bo wzywają go już na scenę.
Szybko znajduje wspólny język z górnikami. Zresztą nigdy nie mógł narzekać na kontakt ze słuchaczami. Swoistego "dyrygowania" publiką nie można się nauczyć. To trzeba mieć we krwi.
- Niczego nie wymuszam. Ludzie czasem wstydzą się jeden drugiego, patrzą na swoje reakcje. Staram się od pierwszego momentu wyzwolić ich emocje i powiedzieć: dzisiaj nie jesteś ministrem czy urzędnikiem, dzisiaj jesteś normalnym człowiekiem i wykorzystaj ten czas na zabawę - tłumaczy Szołtysek.
Jego występy od lat przyciągają wielotysięczną publiczność. Przyczyna sukcesu wydaje się być banalnie prosta - jeśli chcesz być na topie, to nie możesz odcinać się od swoich korzeni, a wręcz przeciwnie - należy chwalić się swojskością. Także poza śląskim regionem. I w przypadku Mirka Szołtyska działa to bez zarzutu.
- Takich czytelnych przykładów jest bardzo wiele - mówi Szołtysek. Bo jak inaczej wytłumaczyć zainteresowanie śląską muzyką w Dębicy, czyli okolicach Rzeszowa?
- Kiedyś przyjechaliśmy tam na koncert w ramach trzydniowego pikniku. Mieliśmy grać jako ostatni zespół. Moją uwagę od razu zwróciły kamienie leżące na scenie. Zapytałem organizatorów, dlaczego tam się znalazły. "Przed chwilą zagrał tu zespół rockowy i się nie spodobał" - uzyskałem krótką odpowiedź. Pomyślałem, że jeżeli rockowa kapela nie zyskała uznania, to nas na pewno pozabijają. Kwadrans przed rozpoczęciem imprezy przed sceną stanęły dwie karetki pogotowia, dwa radiowozy policyjne i wóz straży pożarnej. Wszyscy czekali na to, co się wydarzy. Wystarczyła nam chwila, by ściągnąć komplet publiczności. Bawiło się około 5 tysięcy osób. Bycie naturalnym na scenie, brak scenariusza, bezpośredni kontakt ze słuchaczami, sprawdza się w każdej sytuacji - opowiada artysta.
Stany, Stany...
Dobrze wspomina jeden z amerykańskich koncertów - w Michigan. Zaproszonych zostało 10 rockowych polonijnych zespołów i oni, jako jeden śpiewający po śląsku. - Mieliśmy full ludzi, wszyscy doskonale się bawili. A tamci mieli po 3-4 osoby pod sceną - stwierdza artysta.
W Stanach Zjednoczonych Mirek Szołtysek po raz pierwszy koncertował w 2008 roku, w Chicago. To organizatorzy amerykańskich imprez wysyłają do niego zaproszenia i finansują całe przedsięwzięcie, łącznie z przelotem, hotelami, wyżywieniem. Ale choć warunki są komfortowe, Mirka nie ciągnie za wielką wodę.
- Taki wyjazd jest dobry raz w roku. Nie potrafiłbym tam zostać ani sekundy dłużej - podkreśla. Wcześniej sporo koncertował w Niemczech, ale jak mówi, to w Polsce ludzie najlepiej się bawią.
Trema przed występem? Raczej nie.
- Na scenie jestem innym człowiekiem. Ja wygrywam skromnością, nie ma w tym rutyny. Zawsze sobie powtarzam "Darmo dostajesz, darmo daj". Żeby z czegoś żyć, trzeba pokazać, że się tym żyje - mówi.
Cieszy się, kiedy ludzie go rozpoznają. - Fajnie, gdy ktoś powie: "Panie Mirku, proszę pana tutaj", a reszta ludzi dodaje: "to niech pan idzie". Ale nie wykorzystuję tego. Nigdy nie załatwiałem czegoś na zasadzie układów, ani mój świętej pamięci ojciec. Było nas pięciu w rodzinie, więc nie było łatwo. Przede wszystkim nauczeni jesteśmy rodzinnego życia, roboty, nieraz bardzo ciężkiej. Umiemy się podzielić tym, co mamy. Nie tylko z rodziną - podkreśla Szołtysek.
Zanim Mirek Szołtysek związał się z muzyką, pracował w hutnictwie.
- Przez 20 lat pracowałem w hucie, bo trzeba było z czegoś żyć. Ale nie miałem z tego większej satysfakcji. W 2000 roku moja głowa już tego obciążenia nie wytrzymała i postanowiłem zrezygnować. Musiałem dokonać wyboru, a w tych czasach, kiedy nie ma pracy, było to dosyć ryzykowne. O estradzie natomiast marzyłem od "bajtla". Jako 9-latek zacząłem śpiewać w kościele, potem byłem lektorem-kantorem i ten urząd piastowałem przez 26 lat. Tak się to wszystko urodziło. W latach 80. zaprzyjaźniłem się z księdzem Jerzym Szymikiem, dzięki któremu udało się zorganizować wiele koncertów - wspomina.
Popularność Mirkowi Szołtyskowi przyniosła współpraca z zespołem Duo Trapery (z którym rozstał się w 1999 roku), ale prawdziwy rozkwit nastąpił w 2000 roku, kiedy zawiązał swój własny projekt pod nazwą Mirosław Szołtysek i Wesołe Trio. Płyty sprzedawały się jak ciepłe bułeczki. Działalność artystyczna zajmuje Mirkowi Szołtyskowi najwięcej czasu.
Jest pracoholikiem i profesjonalistą w każdym calu. - Jest dobrym szefem, ale wymagającym. Wszystko było dobrze i na czas - podkreślają dziewczyny z jego zespołu.
Terminarz Mirka Szołtyska wypełniony jest koncertami. Niewykluczone, że na początku 2011 roku ponownie pojedzie koncertować do Stanów Zjednoczonych. I już myślami jest przy wielkiej imprezie, która 30 stycznia ma się odbyć w zabrzańskim Domu Muzyki i Tańca. - To będzie "Balanga u Szołtyska". Wystąpi m.in. 24-osobowy big band, który zagra moje kawałki na żywo, będzie tort i inne niespodzianki - zapowiada.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?