Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Monika Bajka z Domu Aniołów Stróżów: Trzeba wiedzieć co robić, by realnie pomóc i nie zaszkodzić

Aleksandra Szatan
Aleksandra Szatan
- Wykonujemy podwójną pracę. Z jednej strony trzeba poradzić sobie ze swoimi emocjami, swoich rodzin. A z drugiej strony dać spokój, bezpieczeństwo i oparcie, by nie przekazywać napięć i lęków - mówi Monika Bajka, prezeska Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom i Młodzieży Dom Aniołów Stróżów.

Rozmowa z Moniką Bajką

Najpierw długie miesiące pandemii, izolacji, teraz wojna na Ukrainie. Jak w tym czasie funkcjonuje Dom Aniołów Stróżów?

Ostatnie 2 lata to dla nas bardzo trudny czas. Mimo to funkcjonujemy tak jak zawsze, bo dzieciaki i rodziny, którymi się zajmujemy, ciągle potrzebują pomocy. A teraz potrzebują jej jeszcze bardziej. Dzieci nie wiedzą co się dzieje, są zalęknione. Reagują różnie, jak to dzieci. Jedne się wycofują, drugie są smutne, a inne wygłupiają się i żartują, bo tak radzą sobie z napięciem. Jest więc dużo pracy pedagogicznej, psychologicznej. Potrzeba rozmów z nimi, by miały poczucie bezpieczeństwa, choć nie ukrywam, że dla wychowawców, wielu z nas ta sytuacja też jest bardzo trudna. Tak po ludzku. Każdy – niezależnie od tego czy jest lekarzem, czy pedagogiem – jest też po prostu człowiekiem. Przeżywamy to wszyscy. Jedni bardziej, inni mniej, to zależy od osobowości, charakteru, doświadczenia. Jednak jeśli jesteśmy w służbie ludziom – a taka jest misja Domu Aniołów Stróżów – to trzeba ten dystans złapać i pomagać. Czyli wykonujemy podwójną pracę. Z jednej strony trzeba poradzić sobie ze swoimi emocjami, swoich rodzin. A z drugiej strony dać spokój, bezpieczeństwo i oparcie, by nie przekazywać napięć i lęków. Młodsze dzieciaki wpadają codziennie i wykrzykują to, co słyszą w domach, w telewizji. Jest negatywny stosunek do Rosji, Putina. Trzeba w tym wszystkim pamiętać, że jest cały szereg problemów, z którymi dzieci mierzą się od dawna. Problemy domowe czy sytuacja szkolna. Ta w czasie pandemii była dramatyczna i nie zmieniła się nagle w dobrą i spokojną. Jednocześnie jest bardzo pozytywne, że udaje się nam - poprzez codzienną pracę, rozmowy – uczynić z nich takich sojuszników pomocy innym ludziom. Pokazywać, że są osoby w trudniejszej sytuacji, którym trzeba pomóc.

Macie już wśród swoich podopiecznych dzieci z Ukrainy?

Mamy już pierwsze dzieci, które przyjechały z Ukrainy i zamieszkały w Polsce. W Chorzowie jest chłopiec, w Sosnowcu też dwójka dzieci przyjechała na zapoznawcze spotkanie, ale ponieważ to był ich drugi czy trzeci dzień w Polsce, to umówiliśmy się, że na spokojnie się „osadzą”, zobaczą jak się czują, czy są gotowi, żeby z naszą grupą być. Bo to też jest dla tych dzieci skomplikowane. Nie dość, że mają trudną sytuację życiową, to jeszcze przychodzą do jakiejś grupy, która jest już ukonstytuowana, która się zna... Powolutku te dzieci przyjmujemy. Mamy dla dzieci z Ukrainy miejsca w świetlicach terapeutycznych, w klubach i w grupie przedszkolnej.

Czy dzieci z Ukrainy trafiają do was w ramach współpracy z daną szkołą?

Różnie. Po pierwsze my już mieliśmy pod opieką dzieci ukraińskie, jeszcze przed wybuchem wojny. Teraz do tych dzieci i rodzin, dojeżdżają kolejne osoby uciekające przed wojną. To pierwsza, najbardziej oczywista grupa osób, którym pomagamy. Wspieramy tych, których już znaliśmy i ich rodziny. Druga droga to faktycznie szkoła, bo bardzo blisko pracujemy z dyrektorkami i z nauczycielami. To wielkie wyzwanie dla szkół. Naturalną drogą jest to, że dzieci po zajęciach szkolnych mogą u nas korzystać z kompleksowego wsparcia. Jest ekipa pedagogów i psychologów, pojawia się kwestia wyjść, by pokazać im otaczający ich świat, nowy dom. By mogli zintegrować się wspólnie. Wiemy, że jest jedno miejsce na katowickim Załężu, w którym przebywa 30-osobowa grupa z Ukrainy. Jest propozycja, by te dzieci przyszły do nas. Zapraszamy też na zajęcia animacyjne na zewnątrz, bo w samych świetlicach liczba miejsc jest ograniczona. Chcemy łączyć ich z dzieciakami polskimi. Bardzo chcielibyśmy uniknąć podziału: to oferta jest dla dzieci z Ukrainy, ta dla polskich. Najważniejsze, by oni poczuli się bezpiecznie. Żeby te lęki i obawy przed kimś wzajemnie nieznanym przełamywać. Kolejna rzecz, którą rozpoczynamy to pomoc na dworcu w Katowicach. Nasz zespół pedagogów i zaprzyjaźnionych wolontariuszy będzie prowadził w miarę posiadanego czasu i potrzeb – zajęcia i animacje, zabawy dla dzieci. Wiadomo, że na dworcu przebywa mnóstwo osób. Nawiązaliśmy współpracę z Uniwersytetem Śląskim i wiemy, że studenci ukraińscy będą do nas dołączać. Chodzi też o wsparcie psychologiczne dla tych osób, a w tym przypadku znajomość języka jest potrzebna. Sytuacja jest dynamiczna i my też reagujemy na to, co się codziennie pojawia.

Nie przeocz

A jaki był pierwszy krok w tym łańcuchu pomocy?

Na początku podzieliliśmy się rzeczami. Tymi, o które prosimy zwykle Państwa, abyście nam podarowali do codziennego życia w Domu Aniołów Stróżów. Zdecydowaliśmy, że połowę z tego co mamy, oddamy. Zawieźliśmy te rzeczy, które były wymienione na liście potrzeb przez miasto Katowice. Staramy się zrobić to, co możemy. Ale też myśleć o tym, co jest naprawdę potrzebne. Bo w tym odruchu, który jest cudowny i daje poczucie, że jesteśmy wspólnotą – potrzeba też chwili zastanowienia. Jak powinna wyglądać mądra pomoc.

Zwłaszcza, że pomoc będzie jeszcze bardzo długo potrzebna. Wiele razy już mówiono, że to nie będzie sprint, a maraton.

My od samego początku zaczęliśmy przygotowywać w zespole ofertę na tę stałość. Byłam pewna, że w tej kryzysowej, interwencyjnej pomocy będzie bardzo dużo osób, które się odezwą. Wystarczy mieć dobre serce, podzielić się, pojechać na granicę, przywieźć, kupić coś, jechać ,pakować... Sami prywatnie to robimy. Z moim mężem i synami przewozimy rzeczy, pakujemy je, by dołożyć trochę tego, co jest potrzebne. Ale jako organizacja głównie myślę o tym jak się przygotować, by wspierać te dzieci. Bo dopiero zacznie się dziać. Te problemy zaczną się pojawiać. Przypomnijmy sobie stan, kiedy jesteśmy na adrenalinie. Gdy doświadczamy trudnej sytuacji, to jesteśmy zebrani w sobie, walczymy. W tym przypadku jest dramatyczna historia ucieczki przed wojną. I przyjdzie taki moment, gdy będzie już dach nad głową, będzie żywność, uruchomiona jakaś pomoc socjalna, ale do tych osób dotrze uczucie pustki, tęsknoty, samotności, że ich dom jest bardzo daleko, albo już go nie ma...

Pytanie czy jeszcze wrócą do kraju...

Tam zostali ich ojcowie, bracia, wujkowie, dziadkowie, przyjaciele. Czy przeżyją? Kiedy będą mogli się zobaczyć? To jest ogromnie trudna sytuacja. Nie da się tu pomóc rzeczą czy samym czasem. Trzeba wiedzieć co robić, by realnie pomóc i nie zaszkodzić. Ta pomoc pedagogiczna i psychologiczna, moim zdaniem, docelowo będzie bardzo potrzebna. To również kwestia pomocy w zintegrowaniu się z tutejszym światem. Mówiąc o myśleniu do przodu nie chcę zaprzeczyć wielkiej wartości tego, co się teraz dzieje. Dużo nam daje takie poczucie, że potrafimy wyjść ponad nasze podziały, z naszej strefy komfortu… Mamy dużo dobra w sobie. Jak czujemy potrzebę, to rezygnujemy ze swoich wygód. Bo przecież to się dzieje dzięki poświęceniu naszych funduszy, czasu, rodzin, pracy, wielu rzeczy... Piękna i szlachetna postawa. Tylko wiadomo, że bardzo ważny jest też ten kolejny krok. Co będzie za miesiąc, pół roku, rok? Prawdopodobnie wiele osób zostanie w Polsce na jakiś czas. To też jest wyzwanie. Najważniejsze, by pomyśleć o tym wcześniej, w jakimś sensie wyobrazić sobie konsekwencje. Nie żeby się zniechęcić, ale przygotować na nie. Bo wtedy wszyscy unikniemy ryzyka ogromnej frustracji.

Wielka euforia może ustąpić miejsca zniechęceniu i frustracji?

Jestem pełna szacunku, ale i jednocześnie obaw wobec rodzin, które zdecydowały się przyjąć rodziny ukraińskie. Bo to jest największe poświęcenie, by pod własny dach przyjąć obce osoby – niezależnie od tego, skąd pochodzą. Wyzwaniem dla tych osób będzie czas: czy to będzie trwało: trzy miesiące, pół roku, rok.... I co dalej? Ja sama mam historię bycia rodziną zastępczą dla dziewczynki z Domu Aniołów Stróżów, która mieszkała z naszą rodziną przez pięć lat. Jestem bardzo szczęśliwa, że tak nam się losy skrzyżowały, bo jest fajną dziewczyną, pracuje, potrafi zadbać o siebie i za chwilę urodzi swoje dzieciątko – ale jednak muszę dziś, z perspektywy czasu, przyznać, ze to był spory wysiłek i poświęcenie. Jeżeli pod jednym dachem mieszkam z innymi ludźmi, to zawsze jest to kwestia kompromisu, odpowiedzialności. Te osoby, które przyjeżdżają z Ukrainy są takie same jak my. Jedne są bardziej pracowite, drugie mniej, jedne są bardziej komunikatywne, inne mniej.... Do tego dochodzi jeszcze trauma, z jaką muszą się zmierzyć.

Załamanie może przyjść w każdej chwili.

To jest tak, jak ze śmiercią bliskiej osoby. Wielki dramat dla nas, ale do pogrzebu, czy nawet paru dni po nim, jesteśmy jeszcze w silnych emocjach. Jest wiele osób, kręcą się wokół nas, chcą pomóc, posprzątają, załatwią sprawy... Płaczemy, ale jednocześnie jesteśmy zmobilizowani. Największe dramaty wydarzają się po miesiącu, czasem kolejnych tygodniach, kiedy siadamy na kanapie, jesteśmy w tym domu sami i boleśnie odczuwamy stratę. Z psychologicznego punktu widzenia tu może być podobna sytuacja. Stratę, która będzie wymagała stałej, terapeutycznej pomocy wszyscy zaczną czuć, nie na dworcu w Katowicach czy na granicy, ale gdy codzienność stanie się taka zwykła. Gdy to już nie będzie etap interwencji kryzysowej. To jest strasznie trudne i nie ma na to prostego sposobu. Ja sama nie wiem, jak takiej dużej grupie pomóc, bo w Polsce mamy małe zasoby pomocy psychologicznej. Teraz w czasie pandemii zrobiono badanie, z którego wynikało, że o 60% wzrosła ilość odnotowanych prób samobójczych wśród dzieci i młodzieży, a ogromna grupa mierzy się z depresją. Dużo pracy przed nami. Będziemy musieli nauczyć się jak w takiej społeczności pracować, by faktycznie im pomóc, a jednocześnie nie zapomnieć o tych, których już mamy pod swoimi skrzydłami.

By nie mieli poczucia, że są odstawieni na boczny tor?

To z jednej strony wydaje się naturalne: jest kryzys, wszyscy ratujemy ludzi w trudnej sytuacji. Jest to normalne i logiczne. Ale myślę też o tym, co z osobami, które potrzebowały pomocy trzy tygodnie temu i nadal jej potrzebują. Perspektywa się zmienia, bo jak sobie porównamy czyje problemy są większe, to chyba każdy powie, że tego, kto ucieka przed wojną. Ale to nie zmieni faktu, że „stare” problemy tamtych dzieci są nadal poważne. Teraz są może mniej na tych problemach skoncentrowane, bo próbują się włączać w pomoc, żyją tą sytuacją...

To dla nich też jest lekcja życia?

Wielu z nas żyje problemami tego „pierwszego świata”. I jest to normalne, bo trudno żebyśmy codziennie rano odkręcając wodę w kranie myśleli jak cudownie, że ją tam mamy. Przyzwyczajamy się do tego. Ale faktem jest, że bliskie doświadczenie takiego kryzysu dla wielu będzie lekcją pokory oraz wdzięczności za to co mamy.

Musisz to wiedzieć

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wideo

Materiał oryginalny: Monika Bajka z Domu Aniołów Stróżów: Trzeba wiedzieć co robić, by realnie pomóc i nie zaszkodzić - Dziennik Zachodni