Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasze orły w złotej klatce

Rafał Musioł
FOT. WOJCIECH BARCZYNSKI
Tak zwany "team spirit" jest dla polskiego zespołu obcy. Oni tylko razem od czasu do czasu grają w piłkę, nic więcej ich nie łączy. Nikt nie rozumiał postawy Polaków na Euro 2008. Nie tylko boiskowej, ale i tej poza murawą

Pociąg z Wiednia do Katowic. W moim przedziale siedzą wracający z międzynarodowej wymiany studentów chłopak, dwóch mężczyzn w średnim wieku, z których przynajmniej jeden jest księdzem, bo tak wynika z przypadkowo podsłuchanego na Südbahnhoff pożegnania, oraz małomówny blondyn.
Wszystkich łączy jedno - zobaczyli co najmniej jeden mecz reprezentacji Polski w jej pierwszym, historycznym starcie w mistrzostwach Europy.

Błyskawicznie zaczyna się kibicowska dogrywka. Dyskusje o grze biało-czerwonych, o taktyce Leo Beenhakkera, o doborze współpracowników raz jeszcze rozpalają emocje. W końcu nad Wisłą, jak wiemy, każdy zna się nie tylko na medycynie, ale także na futbolu.

Zanim angielski sędzia Howard Webb raz jeszcze podyktuje jedenastkę, wyciągam z podręcznej torby pocztówkowego formatu zdjęcia zespołu Leo Beenhakkera, które przez ostatnie dni leżały w biurze prasowym w Bad Waltersdorf, nie ciesząc się zresztą - nomen omen - wielkim wzięciem.

Rozdaję je towarzyszom podróży, zanim Artur Boruc skapituluje po strzale Ivicy Vasticia.

I nagle piłka zamiera w locie: tematem numer jeden stają się kontakty, a właściwie ich brak, pomiędzy kadrą i jej kibicami. Polska przygoda z mistrzostwami Europy zamienia się w lustro, w którym migotają zapamiętane z Austrii, wiele mówiące o naszym charakterze, scenki.

Flesz pierwszy. Dwójka chłopaków, którzy przez cztery dni podróżowali autostopem i jako pierwsi dotarli do austriackiego kurortu.

Obciążeni plecakami, w ulewnym deszczu, stali i z kilkudziesięciu metrów obserwowali trening naszych piłkarzy, śpiewając o biało-czerwonych. Polscy kibice wciąż kochają bez wzajemności. Przyciśnięci do metalowej kraty przyglądają się, jak ich idole wsiadają do klimatyzowanego, luksusowego autokaru.

Przez dwa tygodnie raz - w ostatnim dniu - pozwolono im obejrzeć trening, a dwukrotnie wprowadzono do strefy mieszanej po meczach z Niemcami i Austrią, więc uzasadniona wydaje się teoria, że właśnie wtedy lepiej było rozdać kilka autografów niż odpowiadać na trudne pytania. Za każdym razem czyniono to, w dodatku z zaskoczenia, bez wcześniejszego zaproszenia, o rozdawaniu pamiątkowych gadżetów nie wspominając.

Tymczasem na powitanie ze swoją bazą Chorwaci zaprosili na trening wszystkich chętnych, a dzieciaki z Bad Tatzmannsdorf wzięły nawet w nim udział bezpośredni.

Czy ktoś nad Wisłą wyobraża sobie Jacka Bąka kopiącego piłkę z dwunastoletnim Austriakiem?
A właśnie taki gest sprawił, że dla tych nastolatków i ich rodziców to Chorwacja stała się krajem budzącym najbardziej pozytywne skojarzenia i to na ekipę grającą w biało-czerwonej szachownicy przerzucili całą swoją sympatię.

Flesz drugi. Bezradny Wojciech Łobodziński, żalący się po meczu z Chorwacją, że jedną z przyczyn porażki był problem związany z brakiem komunikacji na stadionie, bo było na nim... za głośno.

Dlaczego kibice nie milczeli? Dlaczego swoim dopingiem przeszkadzali naszym piłkarzom w miarę prostym i celnym kopnięciu piłki, o szybszym biegu już nie wspominając?

Czy po takiej wypowiedzi po przeceniony na Euro polski towar ustawi się kolejka z klubów, gdzie na każdym meczu ligowym panuje hałas większy niż na klagenfurckim trzydziestotysięczniku?

Ta prowincjonalna mentalność daje zresztą o sobie znać nie po raz pierwszy, budząc skojarzenia z niemieckim mundialem, gdy chłopcy Pawła Janasa robili sobie pamiątkowe zdjęcia podczas przedmeczowej rozgrzewki, mentalnie i wizualnie stawiając się w roli zwykłych turystów.

Flesz trzeci. Mecz Niemców z Austriakami. Dochodzi do scysji między trenerami, obaj - po przybiciu piątki (!) - wędrują na trybuny.

Trenera Niemców, Joachima Löwa, od razu pociesza kanclerz Angela Merkel, która chwilę wcześniej swobodnie i na luzie dyskutowała z pokutującym za czerwoną kartkę Bastianem Schweinsteigerem.

Co za uderzający kontrast w porównaniu ze sztywnym zachowaniem naszych VIP-ów.

Wystarczyło przejrzeć austriackie media: prezydent Lech Kaczyński trzymający odwrotnie szalik z napisem "Polska", jego przejęzyczenie, gdy przechrzcił Rogera Guerreiro na Perreiro (podobnie jak niegdyś Beenhakkera na Beenauera) oraz to, że na Ernst Happel Stadion ważniejsze od genialnych interwencji Boruca była liczba krzesełek dzielących naszą głowę państwa od Lecha Wałęsy. Przykre? Ale jakże prawdziwe. I jakże charakterystyczne...

Flesz czwarty. Selekcjoner Austrii Josef Hickersberger prosi o minutę ciszy dla uczczenia pamięci Polaka Adama Ledwonia, piłkarza spajającego oba państwa sportową klamrą, a który dzień przed meczem w Wiedniu popełnił samobójstwo w Klagenfurcie. Nikt z Polskiego Związku Piłki Nożnej na taki gest zdobyć się nie potrafił.

Co więcej, nawet na środowym pogrzebie osiemnastokrotnego reprezentanta kraju nie udało się dostrzec oficjalnego delegata związku z symbolicznym chociażby wieńcem.

Flesz piąty. Lądowanie w Warszawie. Leo Beenhakker i pojedynczy zawodnicy. Reszta, w tym kapitanowie Maciej Żurawski i Jacek Bąk, opuściła Austrię już dzień wcześniej.

To kolejna wyraźna oznaka, że tak zwany team spirit jest dla tego zespołu całkowicie obcy. Oni tylko razem od czasu do czasu grają w piłkę, nic więcej ich nie łączy.

Za to w przewrotny sposób nie zrealizowali dowcipnych prognoz mówiących o tym, jakie jest czwarte spotkania polskiej drużyny na dużych turniejach. Znacie odpowiedź? Z kibicami na Okęciu...

Czas zatem na podsumowanie. Świętujący pokonanie Niemców Chorwaci urządzili sobie ostrą imprezę. Dzień później konferencja ich selekcjonera Bilicia opóźniła się o 45 minut. Gdy wreszcie się pojawił, spojrzał wokół przekrwionymi oczami i zamiast przeprosin zapytał z przewrotnym uśmiechem: "Rozumiecie?"

Efektem była burza oklasków, które na tego typu spotkaniach są ewenementem.

Nie tylko Chorwaci zrozumieli swojego selekcjonera. Natomiast nikt z nas kompletnie nie zrozumiał postawy Polaków. I to nie tylko tej boiskowej, a przede wszystkim tej poza murawą.

Zamknięci w złotej klatce (w namacalnej rzeczywistości był to wysoki, stalowy płot) kadrowicze w żadnym momencie nie stanowili traktowanej w kategoriach dobra narodowego reprezentacji Polski . Byli co najwyżej reprezentacją polskich piłkarzy.

Post scriptum: hasło na polskim autokarze w Austrii brzmiało

"...bo liczy się sport i dobra zabawa!"

. Przy czym w wersji angielskiej sport oznaczał dosłownie "football".

Może jednak tłumacze zdawali sobie sprawę, że nasi kadrowicze znów zagrają w inną grę niż reszta Starego Kontynentu?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!