Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niepowtarzalna dynastia polskich Marszałków motorowodnych

Filip Bares
Filip Bares
mat.pras.
Bartłomiej Marszałek jest pierwszym Polakiem w historii, który dotarł do motorowodnej Formuły 1 H2O. Brat Bernard został mistrzem świata, ojciec Waldemar był nim aż sześciokrotnie. On podąża śladami rodziny, ale przeciera też nowe szlaki w sporcie motorowodnym. - Kiedy pierwszy raz poczułem, że odrywam się łódką od wody - popłakałem się z emocji i krzyknąłem z radości - wspomina Bartłomiej.

Jak wspomina pan dzieciństwo w sportowym domu?
Pamiętam poranki, gdy tata wracał choćby z Niemiec, kiedy na stole czekały na nas owoce, soki, cukierki czy jakaś tabliczka czekolady. Żyliśmy w takich czasach, że te rzeczy były po prostu w Polsce nieosiągalne, były to rarytasy. Pamiętam też, że ludzie na ulicy mówili wiele ciepłych słów pod adresem ojca. Doceniali nie tylko jego sportowe osiągnięcia, ale i postawę w życiu codziennym. Dorastając, chciałem robić to samo i być jak on, choć były też takie zawody, z których mógł nie wrócić. Były poranki, gdy pomarańczy nie było na stole, a jego powrót się przedłużał. Mama się denerwowała, więc wiedziałem wtedy, że coś niedobrego się stało. Albo że tata jest w szpitalu, bo miał wypadek.

Mimo to był pan przekonany, że ten sport to pańskie powołanie?
Zawsze mnie w tę stronę ciągnęło i wiedziałem, z czym to się wiąże. Podjąłem świadomą decyzję. Kiedy dorastałem - startować zaczął mój śp. starszy brat Bernard. Niestety, los i choroba zabrały mi go z tego świata. Oprócz braterskich więzi byliśmy też przyjaciółmi. Był bardzo utalentowany, a tata mówił wręcz, że był zbyt odważny do tego sportu. On po prostu wsiadał, pędził i albo kończyło się to sukcesem, czyli podium, albo wypadkiem. Wychowywałem się przy nim i bardzo przy nim dorosłem. Kiedy już startował, pomagałem mu jako mechanik. Jeździłem na wszystkie zawody i praktycznie cały swój czas spędzałem w warsztacie w warszawskim klubie Polonia. W końcu nadszedł taki czas, że ja też chciałem spróbować. Tak jak w wyścigach samochodów są gokarty, tak w motorowodnym sporcie są małe łódki, w których nastolatkowie już się ścigają. Ja natomiast tą drogą nie poszedłem. Tylko od razu wsiadłem w szybką, seniorską łódź wyścigową z klasy 250, gdy miałem 22 lata. Pewnego poranka podszedłem do taty w kuchni, żeby go o to poprosić, choć trochę się bałem jego reakcji - trzeba było ważyć słowa i uważać, co się mówi do mistrza. [śmiech] W końcu wykrztusiłem z siebie, że chciałbym spróbować, a on po prostu pogłaskał mnie po - ówczesnych - lokach i powiedział, że coś dla mnie zorganizujemy.

Pamięta pan swoją pierwszą próbę?
Tak. Pierwszą próbę zorganizowaliśmy w Chodzieży, w Wielkopolsce, w mieście, gdzie tata zdobywał wiele medali. Początkowo miałem trudności z odpłynięciem od brzegu, pojawiło się zwątpienie i w końcu... poszliśmy z tatą na obiad. „Bartula, nie ma co na siłę, może innym razem spróbujesz?” - zapytał. Ja nie chciałem odpuścić i po obiedzie poprosiłem, żebyśmy jeszcze raz spróbowali. W końcu udało się i pamiętam to uczucie do dzisiaj, gdy łódź nabierała prędkości i ostatecznie wzbiła się ponad taflę wody. Do dziś na to wspomnienie przechodzą mnie ciarki, bo było to coś wspaniałego. Nagle czujesz, że zaczynasz pędzić w powietrzu. Rozpłakałem się wtedy ze szczęścia i krzyknąłem do nieba.

Ile czasu minęło, zanim zaczął pan startować w zawodach?
Z tej Chodzieży pojechaliśmy od razu do Szczecina na międzynarodowe mistrzostwa Polski, gdzie zająłem pierwsze miejsce. Zacząłem się w tym wszystkim odnajdywać i po roku startów w Polsce pojechałem na mistrzostwa świata w klasie 350, czyli takiej z jeszcze większymi silnikami. Udało mi się tam zdobyć wicemistrzostwo i już wiedziałem, że to sport dla mnie. I brnąłem dalej.

Czy rozważał pan inną życiową ścieżkę - również - kariery po drodze?
Jestem pracowitą osobą, w każdym zawodzie bym się odnalazł, ale podświadomie ciągnęło mnie do wody. Oczywiście, skończyłem studia, a konkretnie warszawską AWF. Jestem magistrem, znam języki obce i żadnej pracy się nie boję. Za młodu grałem na pianinie i malowałem, ale najlepiej na rysunkach zawsze wychodziły mi wyścigówki. Mama nie była szczęśliwa, że kolejny mężczyzna z jej domu będzie robił to samo. Kiedy zobaczyła mnie w łódce, to zrozumiała jednak, że to we mnie mocno siedzi, i zaczęła wspierać z całych sił.

A jak w ogóle mama radziła sobie z waszymi startami?
Na pewno nerwy ma trochę zszargane przez karierę taty. Nawet mam taki film, który pokazuje drogę ojca po najgorszym wypadku w Berlinie w 1982 roku, gdzie ledwo przeżył i był w stanie śmierci klinicznej. Operowano go w Berlinie i naprawdę ledwo uszedł z życiem. Kurował się wiele, wiele miesięcy. W tym filmie jest jedna scena, jak przetransportowali go samolotem na lotnisko w Warszawie. Obolały tata mówił, że już dobrze, bo jest w domu i z tego się cieszy. Mnie wtedy jeszcze na świecie nie było, ale na filmie widziałem, jak mama trzyma brata za rękę, i widziałem po niej kobiecy niepokój. Nie wiedziała nawet, czy mąż przeżyje. Musiała brać na siebie różne obowiązki, gdy taty nie było lub dochodził do siebie. I wywiązywała się z nich znakomicie, ale na pewno kosztem nerwów.

Czy złe doświadczenie podpowiada, by spuścić nieco z gazu?
Tata dostał drugie życie i kiedy wrócił do siebie, to wygrał pierwsze zawody, w których startował - o ironio - w Niemczech nieopodal jeziora, gdzie miał ten paskudny wypadek. To była też dla mnie lekcja na przyszłość. Jeśli miałeś wypadek, to albo wracasz do sportu, wsiadasz i od razu „zasuwasz”, ile wjedzie, albo boisz się, masz obawy i wtedy musisz to zostawić. To też oddaje charakter taty. Wrócił, gdzie miał potworne doświadczenie, i wygrał, a następnie wiódł prym w tym sporcie. Każdy - zwykły - człowiek po czymś takim nie spojrzałby drugi raz w tę stronę, ale nie on. Nie było to też dla jakiejś finansowej gratyfikacji, żyliśmy skromnie, a nagrodami na zawodach potrafiły być nawet wazony. To jest hart ducha i determinacja.

Mama miała coś wtedy do powiedzenia?
Dziennikarz Krystyn Herwy przez wiele tygodni chodził za tatą z kamerą, bo chciał nagrać o nim dokument („Żeby wrócić”). W nim zadaje mu to powyższe pytanie. Wtedy tata odpowiedział: „No wie pan, mam taki charakter, że za bardzo to żony się nie pytałem o zdanie”. [śmiech] Mama później opowiadała w wywiadach, że to był jedyny moment, kiedy postawiła mu ultimatum - albo ona, albo sporty. Szybko się jednak z tego wycofała, gdyż wiedziała, że nic na tym nie ugra. Podobnie było w przypadku brata czy moim, bo pasji nie da się tak po prostu wyplenić.

A żona jak pana wspiera?
Podobnie jak tata, dostaję bardzo duże wsparcie od żony. Nie tylko jeździ ze mną, ale bierze aktywny udział w zawodach. Tak jak w wyścigach samochodowych są „radiomeni”. Tak samo my potrzebujemy dodatkowej pary oczu i w moim wypadku jest to właśnie żona. Wiem, że wiele małżeńskich duetów na tym polu nie wypaliło, bo partnerki często martwią się i boją o swoje drugie połówki, ale u nas sprawdza się to świetnie. Małżonka potrafi opanować nerwy i super to wychodzi. W domu, oczywiście, jest nieoceniona. Widziałem, jak potrafiła już być bardzo zmęczona, ale mimo to brała moją zmianę przy córeczce, gdy pracowałem.

Ma pan czas na inne hobby?
Gdy mam czas, to bardzo lubię jeździć na ryby. Największa ryba, jaką złowiłem, to 4-kilogramowy szczupaczek na Mazurach. Uwielbiam spędzać czas nad wodą, w ciszy i spokoju. Teraz już nie mogę się doczekać, bo w zeszłym roku wykupiłem kartę wędkarską i ani razu nie zamoczyłem kija. Niestety, tak wygląda moje życie, że nie mam czasu na dodatkowe zajęcia. Lubię pływać też skuterem wodnym, ale po przetransportowaniu go na działkę rodziców przez cały sezon ani razu wody nie dotknął. Myślę, że na hobby przyjdzie czas na sportowej emeryturze. Nawet gdybym chciał, to nic już w grafik nie wcisnę, ale jak kiedyś nadarzy się okazja, to spławiczek, wędka, krzesełko i nic mi więcej do szczęścia nie będzie potrzeba.

Jeśli na innym świecie będzie dane odbyć wyścig trzech Marszałków - pana, Bernarda i Waldemara - to kto wygra?
Tata jest czempionem, więc dojechałby na 1. miejscu. Co ciekawe, jego ostatnie mistrzostwo świata było ostatnim przed 10-letnią włoską dominacją, którą przerwał w 2003 roku Bernard. On byłby drugi, a ja musiałbym zadowolić się trzecim miejscem. Tak kiedyś narysowałem i pewnie tak by było...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Niepowtarzalna dynastia polskich Marszałków motorowodnych - Sportowy24