Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niewidoczna granica między dziennikarzami a politykami

Krzysztof Karwat
Historyjki, które opowiem, chyba nie mogłyby się dzisiaj wydarzyć, a w każdym razie ułożyłyby się zupełnie inaczej. Pochodzą z pierwszej połowy lat 90. Nowe relacje między światem polityki a mediami dopiero się kształtowały. Obie strony z trudem ustanawiały zasady współżycia, bo nie da się wszystkich relacji zawrzeć w ustawach czy innych przepisach prawnych.

Łatwo nie było. Pewien polityk szczebla regionalnego po przyjęciu do autoryzacji zapisu wywiadu, zmienił wszystkie pytania, które mu zadałem. Inaczej mówiąc, sam sobie całość napisał. I długo musiałem mu tłumaczyć, dlaczego to „coś” do druku nie pójdzie. Sądził, że skoro się znamy i widzimy nie pierwszy raz, to przecież może powiedzieć, co chce i o czym chce.

Ten rodzaj zażyłości między rządzącymi a dziennikarzami, który rzeczywiście, czasem przynosił zatrute owoce, niebawem nazwano „zblatowaniem”. Przypisywano je wtedy wyłącznie politykom lewicowym, tym z PZPR-owską kartą. Wkrótce okazało się, że to nieprawda. Taka pokusa ukryta jest we wszystkich opcjach politycznych.

Oczywiście, nie można zabronić dziennikarzom zawierania bliższych znajomości z politykami (i vice versa). To bywa pomocne w pracy, ale trzeba być czujnym, bo niewidoczną granicę łatwo przekroczyć i stać się bezwiednym przedmiotem manipulacji, na którym wywiera się presję.

Mechanizm zresztą działa w dwie strony, bo to broń obosieczna. Oczekiwanie wzajemnej i bezapelacyjnej lojalności wyprowadza na manowce, a zaufanie też musi być ograniczone. Stąd kłopot. Bo czy prawdziwa przyjaźń bez tych wartości może istnieć?

Czasem bywało zabawnie. Oto przyjeżdża na Górny Śląsk premier Hanna Suchocka. Jeden z punktów programu zakłada wizytę na Kopcu Wyzwolenia w Piekarach Śląskich. Docieram tam bez trudu. Trochę to bez sensu, bo nie ma możliwości, by wszyscy wdrapali się na górę. Nic nie widać, nic nie słychać. Ceremonia jest krótka i ani się obejrzałem, gdy kolumna rządowa ruszyła z piskiem opon. Do Świerklańca. Wiele się nie zastanawiając, wskoczyłem do mojego nowiutkiego malucha i pognałem za nimi. Tego dnia mógłbym się nawet z samym Jackiem Kurskim ścigać i nie byłbym bez szans. Uratowało mnie uchylone okno i wyłączone radio, choć dużo wody musiało w pobliskiej Szarlejce upłynąć, zanim zorientowałem się, że ten z megafonu to do mnie woła: „Powtarzam, kierowca fiata 126 p! Proszę natychmiast odłączyć się od kolumny”.
Mimo wszystko, zdążyłem, choć nic ciekawego już w Świerklańcu się nie działo. Nawet mnie poczęstowali obiadem i dali kawę. W przerwie wyszedłem na schody Pałacu Kawalera, by z dumą spojrzeć na moje nowe auto. Postawny jegomość stanął obok mnie i wskazując palcem, rzucił jakby od niechcenia: „Turbo?”. Dopiero po dwóch sekundach, gdy tamten się zaśmiał, zrozumiałem, że to o moim „szatanie” mowa. Ciekawe, czy funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu do dziś zachowali poczucie humoru?

A teraz historia jakby z innego świata, z innej planety, choć z Polski, z Warszawy. Nie pamiętam, w jaki sposób umówiłem się z marszałkiem Sejmu. Zapewne telefonicznie, bo komórek jeszcze nie było. I musiałem uzyskać bezpośrednie połączenie, skoro prof. Wiesław Chrzanowski wyznaczył spotkanie… we własnym domu. Zwykły blok, skromniutkie mieszkanko, bodaj na Powiślu. Do klatki schodowej wszedłem wprost z ulicy, na schodach nikt mnie nie zatrzymywał, zadzwoniłem do drzwi i chwilę później już siedziałem w fotelu. Byliśmy we dwóch. Kawa, herbata, włączony dyktafon. Pół godzinki i wywiad gotowy!

Wyobrażam sobie, jakby to musiało dzisiaj wyglądać? Nie, co ja mówię?! W ogóle sobie tego nie wyobrażam. Polityk pełniący dziś tę funkcję nie spotyka się z dziennikarzami, nawet nie zwołuje konferencji prasowych, a niedawno postanowił trzymać ich w bezpiecznej od siebie i innych posłów odległości. Czym się to skończy? Nikt nie wie, na pewno nie normalnym dialogiem.

I pomyśleć, że prof. Chrzanowski - żołnierz AK, wieloletni więzień polityczny w PRL-u, później raz jeszcze opluty przez „patriotów” i przez kilka lat czekający na kolejną rehabilitację - reprezentował nurt narodowy w polskiej polityce, i to dość radykalny. W jego mieszkaniu unosił się jednak ten trudny do zdefiniowania zapach inteligenckiej Warszawy, czerpiącej z przedwojennych i niepodległościowych tradycji, którego dziś chyba już nigdzie nie uświadczysz.

No, na pewno nie w obecnym parlamencie i nie na tzw. Marszach Niepodległości. Nic więc dziwnego, że po śmierci marszałka Wiesława Chrzanowskiego działacze partyjni, którzy wpisują się w ten sam kierunek działania, w ogóle się na niego nie powołują. I całe szczęście.

Dzieci śpiewają kolędy. Kliknij i posłuchaj

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!