Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O filmie Jacka Bławuta – „Orzeł. Ostatni patrol”

Adam Pazera
*ORP „Orzeł” zaginął* to opowieść historyczna, fabularyzowana wersja zagadki zaginięcia polskiego okrętu podwodnego w czasie II wojny światowej. O filmie Jacka Bławuta – „Orzeł. Ostatni patrol” można niestety powiedzieć, że ORP Orzeł zatonął… w falach mizerii frekwencyjnej. A przecież legendarny okręt ma chlubną historię: zwodowany w styczniu 1938 roku, włączony oficjalnie do Marynarki Wojennej w lutym następnego roku, we wrześniu’39 wziął udział w obronie wybrzeża. Internowany w stolicy Estonii, dokonał brawurowej ucieczki i mimo braku map i urządzeń nawigacyjnych przedostał się do Wielkiej Brytanii i stamtąd patrolował akweny i kontynuował walkę z niemieckim najeźdźcą.

W przeddzień inwazji na Danię i Norwegię, 8 kwietnia 1940 roku „Orzeł” zatopił niemiecki transportowiec ”Rio de Janeiro”, przewożący wojsko, które miało zaatakować Skandynawię. Z początkiem, czerwca 1940 roku polski okręt nie wrócił z patrolu po Morzu Północnym i 11 czerwca 1940 roku został uznany za zaginiony, do dziś nie wiadomo, jaki los spotkał jednostkę i dzielną załogę.
Do realizacji filmu o najnowocześniejszym i doskonale uzbrojonym polskim okręcie podwodnym, doświadczony reżyser, znany głównie ze świetnych filmów dokumentalnych, zabierał się od dawna. Film o dużym budżecie, zapowiadano jako spektakularną produkcję, Bławut zgromadził bogatą dokumentację, dobrych aktorów, rzeczywiście wykonał kawał solidnej roboty. Nie jest to pierwszy film mówiący o słynnym okręcie i bohaterskiej załodze i nie da się uniknąć porównań do filmu Leonarda Buczkowskiego z 1958 roku – „Orzeł”. Choć oba filmy diametralnie różnią się w swej fabule. W tamtym filmie reżyser skupił się głównie na internowaniu okrętu w Tallinie, wielkiej woli dalszej walki przez załogę, która nie wyobrażała sobie upokarzającej niewoli i konieczności opuszczenia pokładu. Tam były wyraziste postacie: w roli kapitana Grabińskiego (w rzeczywistości Jan Grudziński) Wieńczysław Gliński, bosman Pierzchała czy mat Rokosz i ich konflikt o przemyconego na pokład psa – Pirata.

W „Orle. Ostatnim patrolu” Bławut rzeczywiście skupił się na ostatnich dniach patrolowania morskich przestrzeni i możliwym wariancie jego zatonięcia. A bohaterem jest właściwie sam potężny, majestatyczny okręt. Załoga jest zbiorem osób, a ich charakterystyka jest bardzo powierzchowna: ktoś ma pamiątkowy czasomierz na łańcuszku po powstańcu styczniowym, ktoś przygotowuje posiłki wg przepisu matki kapitana Grudzińskiego, dwóch marynarzy „smoli cholewki” do jednej i tej samej dziewczyny. Owszem, są dumni i świadomi bycia załogą ikony Marynarki Wojennej tamtych czasów; jeden z marynarzy mówi: „Jak się dowiedziałem, że popłynę na ‘Orle’, to aż mi się nogi ugięły”. Mechanik, po rozkazie: „diesle naprzód (silniki spalinowe)!”, z zachwytem w głosie oznajmia: „To rusza 5 tys. koni mechanicznych”. Bo rzeczywiście włożono kawał wysiłku, abyśmy my, widzowie usłyszeli każdy zgrzyt okrętu pod narastającym ciśnieniem, obijanie się bomb głębinowych o burty okrętu, hałas pracujących maszyn czy szum usuwania wody ze zbiorników balastowych za pomocą sprężonego powietrza czyli tzw. szasowanie.
A kiedy okręt osiądzie na dnie, wyłączona zostanie wentylacja (bo zbyt głośno chodzi, a nad sobą „Orzeł” ma niemieckie okręty) i nie będzie czym oddychać, któryś powie: „wolałbym zginąć w walce, na powierzchni, jak mamy zginąć, to teraz, szkoda czasu”. Ale rozsądny kapitan przetrzymuje ich: „jest noc, wynurzymy się i wymkniemy, a umrzeć zawsze zdążymy”. A kiedy wreszcie po godzinach udręki, przy braku powietrza wypłyną na powierzchnię i wyjdą na pokład, będą żartować jeden z drugiego: „wciągaj powoli świeże powietrze, żeby nie zemdleć”.

„Orzeł” wypływa 23 maja 1940 roku ze szkockiego portu Firth of Forth i jest to początkowa scena w filmie czyli 1 dzień patrolu. Siódmego dnia patrolu znajdują się blisko brzegu holenderskiego miasta Den Helder. Z pewnej odległości obserwują przez peryskop odbywające się na plaży wesele, kolejni członkowie załogi niemal wyrywają sobie peryskop („daj popatrzeć”), z tęsknotą spoglądają na tańczące pary, któryś mówi, że chłopiec na tamtejszym weselu przypomina mu syna. Młodym polskim marynarzom przyszło w ciężkim okresie wojennym pełnić taką służbę i nic dziwnego, że marzą o powrocie do ojczyzny. Bo będzie moment, kiedy w 11 dniu patrolu od dowództwa Royal Navy otrzymają rozkaz: udać się w rejon cieśniny Skagerrak i dopaść dwa wrogie pancerniki – Schranhorst i Gneisenau oraz trochę „drobnicy” (mniejsze jednostki). Więc rozkaz to rozkaz, a chcieliby na Bałtyk, bo to przecież coraz bliżej, a później…do rodzin, bo to już dziewięć miesięcy poza domem. Ale właśnie „w prezencie”, z okazji tej miesięcznicy mają rozwalić owe jednostki. Ale mają świadomość, że to misja szalona, „misja w jedną stronę”, ryzykują przepływając przez zapory minowe, bo „inaczej ich nie dopadniemy”.

Film Jacka Bławuta przełamuje reguły realizowanych dotychczas filmów, tak w treści jak i w formie. Bo i dialogów jest niewiele, podwodne zdjęcia Jolanty Dylewskiej oglądamy często przez zamgloną szybę, „zaglądamy” w ten sposób do wnętrza okrętu, które zostało odtworzone z wyjątkowym pietyzmem. Dzięki specjalnej platformie hydraulicznej „kołyszemy się” wraz z okrętem podczas wybuchu bomb głębinowych. Niemal czujemy wypychane przez ciśnienie powietrze, ciasną, klaustrofobiczną, duszną przestrzeń w której tłoczą się spoceni marynarze. Widzimy ich twarze, rysujący się na nich lęk, niepokój, oczekiwanie czy również uśmiech, kiedy śpiewają piosenki, do których zachęcają też trójkę marynarzy z angielskiej grupy łączności. Słyszymy krótkie komendy, niekiedy dość niezrozumiałe ze względu na fachowe słownictwo lub przytłumione, przekazywane jakby przez jakąś tubę. Załoga tworzy pewną zbiorowość, bez charakterystyki psychologicznej dla poszczególnych osób, co może nieco utrudniać odbiór filmu. Choć reżyser zebrał gromadę znanych aktorów: Tomasza Ziętka (jako kapitan Jan Grudziński), Adama Woronowicza (obsługującego nasłuch nawodnych okrętów), Mateusza Kościukiewicza, Rafała Zawieruchę, Antoniego Pawlickiego.

Jeśli chodzi o mnie, to uważam, że film trzyma w napięciu, ma swoją dramaturgię, zwłaszcza w scenie finałowej, którą reżyser wybrał jeden z możliwych wariantów tragedii „Orła”. I nie zrozumiem tych, którzy uznają, iż poprzez swą hermetyczność i nastrój klaustrofobii jest filmem monotonnym, chaotycznym i nudnym. Reżyser swym filmem oddaje piękny hołd bohaterskiej ponad 60-osobowej załodze i szkoda, że nie zwiększa się liczba widzów na projekcjach, bo „Orzeł” zasłużył na dużo lepsze potraktowanie frekwencyjne. Po pierwszym weekendzie zgromadził zaledwie 18-tysięczną widownię, w drugim liczba widzów spadła niemal o połowę (niecałe 10 tys.), po 10 dniach – nieco ponad 45 tysięcy. Przestałem później liczyć, ale obawiam się, że im dalej od premiery, tym gorzej…Powtórzę jednak za wicepremierem, Ministrem Obrony Narodowej Mariuszem Błaszczakiem: „Cześć i chwała bohaterom, którzy oddali życie pod polską banderą” (napis na ekranie na początku filmu).

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty