Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O Oscarach i „Najgorszym człowieku na świecie”, ale… nie chodzi o Willa Smitha, bohatera oscarowej gali

Adam Pazera
Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa wydawać się może, że najwięcej szans na oscarowe statuetki mają filmy nominowane w największej ilości kategorii. Więc zwracano uwagę na "Psie pazury" Jane Campion z 12 nominacjami (nagroda tylko za reżyserię), widowiskową "Diunę" Denisa Villeneuve’a z 10 nominacjami (owszem 6 statuetek, ale tych „gorszych”: muzyka oryginalna, scenografia, montaż, dźwięk, zdjęcia, efekty specjalne), „Belfast” Kennetha Branagha w siedmiu kategoriach (ostatecznie jedynie nagroda za scenariusz oryginalny), a w sześciu film "King Richard: Zwycięska rodzina" Reinaldo Marcusa Greena. W tym ostatnim filmie, nominacje przełożyły się tylko na Oscara w kategorii Najlepszy Aktor, którego otrzymał Will Smith.

Ale za to skradł cały show i przyćmił całą ceremonię, bo zanim otrzymał statuetkę, „przyłożył z liścia” prowadzącemu galę Chrisowi Rock’owi! Wyreżyserowane to z pewnością nie było, bo policzek (a może „piącha”) był dość siarczysty, a jeszcze ustną „wiązankę” przekazał Smith siadając na miejscu; więc tak się kończy żartowanie z żony jednego z „Facetów w czerni”. Will następnego dnia przeprosił cały świat, ale choć mowa jest o grożących mu konsekwencjach (odebranie Oscara?), to jestem pewien, że wszystko rozejdzie się po kościach. Zwłaszcza, że wielu mówi, iż za dowcip z fryzury Jady Pinkett-Smith (cierpi na łysienie plackowate) Rock’owi należało się, choć może nie na oczach całego filmowego świata.

Nie przeocz

Oscarową „trójkę” czyli pełną pulę (trzy nominacje – trzy Oscary!), przede wszystkim Oscara najbardziej prestiżowego za Najlepszy Film, przyznano dość niespodziewanie filmowi „CODA”. Statuetkę odebrał też Troy Kotsur (najlepszy aktor drugoplanowy) oraz Sian Heder (najlepszy scenariusz adaptowany). Zdumiewające może być to, że film nie miał oficjalnej dystrybucji kinowej, można go było obejrzeć na platformie streamingowej oraz fakt, że jest remakiem. Bowiem osiem lat temu Francuz Eric Lartigau zrealizował „Rozumiemy się bez słów”. I tenże film podówczas otrzymał jedynie parę nominacji do francuskich Cezarów oraz do Europejskiej Nagrody Filmowej. Czy to znaczy, że pierwowzór jest gorszy od… oscarowej „podróbki”?! Jak dla mnie, to wręcz przeciwnie! I co miała do roboty amerykańska pisarka Sian Heder adaptując scenariusz i niemal kopiując francuską wersję?
Zwrot CODA pochodzi od angielskiego Child of Deaf Adults czyli dziecko głuchych dorosłych. W przypadku obu filmów (francuskiego „Rozumiemy się bez słów” i oscarowej „CODA-y”) takim dzieckiem jest nastolatka, jedyna słysząca i mówiąca w rodzinie głuchoniemych: rodziców i brata, a w dodatku utalentowana muzycznie. Być może tym, co wzruszyło i przekonało Akademię do przyznania niespodziewanego Oscara był fakt, iż rzeczywiście głuchoniemych bohaterów grają naprawdę głusi aktorzy (starszym kinomanom być może jest znana Marlee Matlin z „Dzieci gorszego Boga” z 1987 roku). A więc o czym jest „CODA”? Młodziutka Ruby mieszka w nadmorskiej miejscowości, pomaga rodzinie w połowie ryb na kutrze, zajmuje się tam obsługą radia. I generalnie musi być uszami i ustami niepełnosprawnych rodziców. Kiedy odkryje w sobie talent muzyczny będzie zmuszona do wyboru między obowiązkami wobec rodziny, a miłością do śpiewu, co wiąże się z koniecznością opuszczenia rodzinnego domu. A dlaczego wolę pierwowzór czyli francuski „Rozumiemy się bez słów”? Jak dla mnie, oczywistym jest, że „CODA” jest wtórna, nie wnosi nic nowego, a przede wszystkim zachowuje ten nieznośny, amerykański styl: zbytnie uproszczenie sytuacji oraz nadmierny sentymentalizm i ckliwość. Choć amerykańscy aktorzy przypominają fizycznie tych francuskich (ojciec z zaniedbaną brodą, matka – szczupła blondynka, brat – nieco pucołowaty nastolatek), to francuski oryginał był mi jakoś bliższy: rodzina zajmuje się hodowlą bydła i wyrobem serów, a amerykańska rodzina Rossi- połowem ryb (chociaż ryby też lubię!) i bardziej działał na emocje, a może i dlatego, że… językiem francuskim posługuję się lepiej niż angielskim?

Wiadomym jest, że wśród nominowanych przepadł Janusz Kamiński za zdjęcia do „West Side Story” oraz „Sukienka” Tomasza Łysiaka w kategorii filmu krótkometrażowego. Dawno, dawno w przedbiegach, Polska straciła szansę na walkę o nominację w kategorii Najlepszy Film Międzynarodowy (do 2020 roku kategoria: najlepszy film obcojęzyczny). Albowiem wystawiliśmy „do boju” film jakże bliski naszej historii: walce z reżimem komunistycznym i bezkarności władzy (zamordowanie Grzegorza Przemyka) – „Żeby nie było śladów”. Ale zbyt długi i mocno osadzony w naszych realiach film, nie znalazł uznania w już eliminacjach do Oscarów. Może na przykład poruszająca „Sonata” miałaby większe szanse…?

Tymczasem Najlepszym Filmem Międzynarodowym, który miał premierę na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes (nagroda za scenariusz) i którym zachwyca się cały świat okazał się japoński „Drive my Car” Ryusuke Hamaguchiego. Zrealizowany w kontemplacyjnym klimacie Dalekiego Wschodu film opowiada historię reżysera teatralnego, który po śmierci żony, kontynuując działalność artystyczną zatrudnia jako kierowcę młodziutką Misaki i dzięki jej wsparciu, dzięki głębokim rozmowom z nią, stłumi w sobie samotność, traumę i będzie mógł w dalszym ciągu realizować teatralne projekty.

„Drive my Car” z czterema nominacjami, pokonał w kategorii Najlepszy Film Międzynarodowy m.in. „Najgorszego człowieka na świecie”(ten nominowany ponadto w kategorii: Najlepszy Scenariusz Oryginalny). I tu wyjaśnia się przekombinowany tytuł artykułu, choć zapewne pogubić się można w przeciwstawności przymiotników: najlepszy – najgorszy. Oba powyższe tytuły goszczą obecnie z powodzeniem na naszych ekranach i po oscarowej nocy będą zapewne miały swój „drugi oddech”.
„Najgorszy człowiek na świecie” nie jest remakiem, choć filmów z młodą dziewczyną, targaną wątpliwościami, niezdecydowaną, co chce robić w życiu już kilka widziałem. Choćby jeszcze niedawno goszcząca na polskich ekranach francuska „Zakochana Ana?s”. Moim zdaniem norweski reżyser Joachim Trier (nie mylić z duńskim skandalistą Larsem von Trierem) nie wnosi nic nowego przedstawiając etapy życia 30-letniej Julie, „opakowując” film w 12 rozdziałów z prologiem i epilogiem. Nazywany „portretem współczesnych trzydziestolatków” film ma być drogowskazem, jakim mają kierować się w życiu. Czy to typowy przykład współczesnej, dojrzałej bądź co bądź kobiety, która wciąż szuka swego miejsca w życiu, nie chce mieć dzieci albo ma jeszcze na nie czas? Jako 20-latka Julie rozpoczyna studia na medycynie, ale szybko okazuje się, że jej prawdziwą pasją jest dusza, nie ciało. Zostawia chłopaka, trafia na psychologię, aby zgłębić ową duszę, ale bardziej interesuje ją robienie zdjęć – zostanie fotografką. To prolog, a pierwszym rozdziale pracuje jednak w księgarni, stara się też pisać kontrowersyjne artykuły, na imprezie poznaje Aksela, spokojnego rysownika komiksów. On boi się tego związku, jest starszy o ponad dekadę, ale Julie przekonuje go o swym uczuciu do niego. Stateczny Aksel chciałby mieć dzieci, ona ma czas, wydaje się, że z przerażeniem patrzy na rozbrykane pociechy dzieciatych znajomych podczas weekendowego spotkania. I Julie uświadamia sobie wtedy, że nie chce być, jak poprzednie pokolenia: że w jej wieku babka, prababka, i jeszcze dalsza pra-pra… były już wielodzietne. Po pewnym czasie Julie przestaje czuć się dobrze u boku Aksela, jego sukcesy, spotkania przy wydawaniu kolejnych komiksów, drażnią i nudzą ją. Wychodzi z promocyjnego spotkania, trafia na przypadkową imprezę, gdzie spotyka Eivinda. Nic z tego nie wyniknie, ale po pewnym czasie zobaczą się ponownie, ten ostrożnie zwraca się do niej: „Nie chcę ci się narzucać, jeśli jesteś szczęśliwa”. Ale Julie po powrocie do domu oznajmia Akselowi: „Chcę, żeby to już się skończyło. Mam dość”. A Eivind jest bardziej rozrywkowy: lubi imprezować, próbować grzybków halucynogennych… Któregoś razu odkrywa się przed Eivindem: „Przy tobie mogę być sobą”. Czy to oznacza, że będą żyli długo i szczęśliwie? Nie, nie, jeszcze daleko do końca filmu…

Musisz to wiedzieć

Ciekawy jest pomysł reżysera na głos z off-u, narrator komentuje zachowania bohaterów, czasem analizuje i sugeruje, zaskakujący jest też element realizacyjny, gdy Julie podąża za głosem serca wśród mijanych, nieruchomych postaci w mieście. A cały film opiera się na znakomitej roli Renate Reinsve, która praktycznie nie znika z ekranu i tworzy wyjątkową kreację (Złota Palma w Cannes dla najlepszej aktorki). Kto natomiast jest tytułowym „najgorszym człowiekiem”? W którymś momencie filmu tak się określi nowy partner Julie – Eivind. Czy dlatego, że wybrała jego, a nie pozostała przy Akselu? Jeśli już, to mnie bardziej podobał się zrównoważony, inteligentny Aksel niż głupkowato uśmiechnięty Eivind!

Nie podzielam entuzjazmu krytyków, że to zabawny, uroczy, błyskotliwy film. „Najgorszy człowiek na świecie” wydaje się też nieco za długi (ponad 2 godz.!), zwłaszcza po zmianie partnera przez Julię. A czy rzeczywiście odnajdą się w nim dzisiejsi trzydziestolatkowie, Julie nie ma przecież recepty na udane życie. Sama jest wszak niezdecydowana, niepewna, bez pomysłu, co z sobą zrobić. Czy ci, którzy poszukują swojej ścieżki życia otrzymują gotowy projekt jak być szczęśliwym? Myślę, że wątpię.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera