Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paweł Reszka: System wymusza, aby leczyli nas ludzie, którzy padają z nóg

Anita Czupryn
Do 90 procent wezwań pogotowie ratunkowe nie powinno jeździć. A jeździ
Do 90 procent wezwań pogotowie ratunkowe nie powinno jeździć. A jeździ fot. Piotr Krzyżanowski
W ochronie zdrowia pracuje wielu szlachetnych ludzi, którzy nie chcą zamienić się w zombie. Próbują sobie jakoś radzić, ale wiedzą też, że ten system prawdopodobnie z nimi wygra - mówi Paweł Reszka.

Najpierw ukazała się twoja książka „Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy”, potem film Patryka Vegi „Botoks”. Co łączy te dwa spojrzenia na służbę zdrowia w Polsce?
Celowo obejrzałem ten film, aby porozmawiać o nim z zespołem pogotowia ratunkowego, z którym wtedy jeździłem, pracując nad kolejną książką. Byłem ciekaw, jak oni zareagują na to, co pokazał Patryk Vega.

Jak zareagowali?
Z przymrużeniem oka. Film fabularny jest czymś zupełnie innym niż reportaż czy dokument; to w dużym stopniu licentia poetica, mówiąc inaczej - fikcja. Film opowiada o tym, co działo się w pogotowiu w latach 90. Dziś to już przeszłość. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie, żeby ktoś w pogotowiu pił alkohol; wszyscy zasuwają z dyżuru na dyżur. Nawet, gdyby ktoś chciał sobie pofolgować, nie ma na to czasu. Podobnie jest z koncernami farmaceutycznymi - było tak, jak pokazał Vega, ale działo się to już jakiś czas temu i teraz w dużym stopniu zostało to ucywilizowane. Słynna scena seksu z psem to też znana od wielu lat historia, która kiedyś się zdarzyła w pogotowiu. Nie było to więc coś, co byłoby obce ludziom, którzy pracowali w tym miejscu wiele lat. Tylko że po pierwsze, nie jest to fotografia rzeczywistości, a po drugie, opowiada o czasach wcześniejszych.

Paweł Reszka i Marcin Najbauer o pracy ratowników medycznych

Źródło:
TVN

Ty pokazujesz lekarzy, którzy przegrali z systemem?
Lekarze są głównie bohaterami mojej pierwszej książki, o której wspomniałaś na początku rozmowy. W drugiej - „Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy” bohaterami są i lekarze, i sanitariusze. Nie powiedziałbym, że wszyscy przegrali. Wielu ciągle walczy. Protest rezydentów, czyli młodych lekarzy, był dowodem na to, że ci ludzie chcieliby godnie zarabiać i mniej pracować, normalnie odpoczywać, mieć czas dla swoich rodzin, móc spędzić go z żoną, mężem, dziećmi. Nie chcą powtarzać tych wszystkich błędów, jakie popełnili ich starsi koledzy lekarze. A często dotyczy to całych rodzin lekarskich. Młodzi lekarze mówią: „Mój tata ma już wszystko, ma pieniądze, ale nie ma czasu ich wydawać, nie potrafi z nich korzystać. Co z tego, że kupił sobie żaglówkę, jeśli nie ma czasu na niej pływać, bo jest uzależniony od pracy”. Oni nie chcieliby zmieniać się w maszyny do leczenia. Chcieliby, żeby ich życie wyglądało inaczej. Poza tym to jest już zupełnie inne pokolenie, ma kolegów pracujących w innych krajach. Nawet jeśli ich zarobki są porównywalne z tymi w krajach rozwiniętych, to w Polsce lekarze pracują 24 godziny na dobę, a za granicą - 8 godzin, po czym idą do domu. Nie mogą nawet pracować więcej. Polska to taki dziwny kraj, że kierowca tira może pracować 7 godzin, potem musi zrobić przerwę, a lekarz, który operuje, może pracować w zasadzie bez żadnych przerw. Dzieje się to w majestacie prawa. Dopuszczamy do tego, żeby leczyli nas ludzie totalnie zmęczeni, którzy padają z nóg, ale to wymusza na nich system. Bo gdyby pracowali 8 godzin dziennie, to umieraliby z głodu.

Skłamie pan, że boli pana w mostku i będzie pan miał z głowy; za 12 godzin pana wypuszczą, ale zrobią komplet badań

Potrafisz odpowiedzieć na pytanie, dlaczego system ochrony zdrowia jest tak bezwzględny?
Starałem się sfotografować rzeczywistość, która być może nie jest widoczna gołym okiem, pacjenci jej nie widzą. Dobrze jest popatrzeć na to wszystko od środka. Dążyłem do tego, aby uchwycić proces odhumanizowania lekarzy, pielęgniarek, sanitariuszy, ratowników medycznych, który wymusza na nich niejako rzeczywistość. Kiedy zatrudniłem się jako sanitariusz, to okazało się, że mogłem przychodzić na dyżur i nie wychodzić przez tydzień albo dwa ze szpitala, bo tyle było roboty. Na dodatek wszyscy mieli do mnie pretensje, bo nie nadążałem, a fizycznie nie jest możliwe być w kilku miejscach jednocześnie. Starałem się robić wszystko jak najlepiej, byłem wzorowym sanitariuszem, bo zależało mi na tym, aby zebrać jak najwięcej materiału. Zgłaszałem się do wszystkich prac, żeby być na pierwszej linii frontu, bo wszystko mnie ciekawiło. Wiedziałem, że przemierzam te kilometry korytarzy po to, żeby napisać książkę, a nie dlatego, że to jest mój pomysł na życie. Po dwóch tygodniach byłem maksymalnie sfrustrowany. Każdy czegoś chciał, każdy krzyczał, a ja widziałem, że ten system po prostu nie działa; że ludzie leżą w szpitalu drugi dzień i nie wiadomo, co im jest, bo nie dowiozłem próbek do badania. A nie dowiozłem, bo nie było kiedy. Trzeba było zawieźć kogoś na EKG, kogoś na USG, wywieźć zwłoki do kostnicy, pobiec z moczem do laboratorium…

… a tu winda się zacięła i trzeba było czekać.
Tak było. Kompletna paranoja. Na początku byłem naiwny. Widząc, że koledzy sobie nie radzą, powiedziałem: „Mogę jeszcze chwilę zostać”. Ta chwila przeciągnęła się do długich godzin. Zrozumiałem, że z tego miejsca można nie wychodzić i zawsze będą pełne ręce roboty. A potem przychodzi czas wypłaty i dostaje się 1600 złotych. To jest totalnie demobilizujące, choć odpowiedzialność sanitariusza nie jest jakaś decydująca, polega na zmianie energii potencjalnej na kinetyczną, czyli pchanie wózków. Ale pomyśl sobie o tych, którzy studiowali sześć ciężkich lat, potem byli na stażu, następnie poszli na rezydenturę, o tych, którzy realnie odpowiadają za ludzkie życie, a zarabiają niewiele więcej.

Na swoim przykładzie pokazałeś, że sanitariusz w szpitalu oznacza samo dno.
Medycyna jest zhierarchizowana. Szpital przypomina trochę monarchię bizantyjską: na wysokościach jest dyrektor, jest dyrektor medyczny, są ordynatorzy, lekarze. Sanitariusz to najniższy trybik. Ale z drugiej strony, była to bardzo dobra pozycja do tego, żeby prowadzić obserwacje.
Co zależy od sanitariusza?
To nie jest ani trudna, ani skomplikowana praca. Zadaniem sanitariusza jest pchać wózki z różnym ładunkiem. Może to być ciało człowieka, może to być żywy człowiek, mogą to być fiolki z jakąś zawartością, których nie powinno się pomylić albo zgubić. Sanitariusz nie powinien też sam wieźć pacjenta, który jest pod tlenem, albo w stanie zagrażającym życie - to jest zabronione, ale wiadomo, że w szpitalu są braki kadrowe, więc lekarz albo pielęgniarka podsuwają ci takiego pacjenta pod tlenem, albo takiego, który zaraz umrze, z poleceniem, żeby go zawieźć na badania.

Tak też ci się zdarzyło - pielęgniarka odłączyła pacjentkę od tlenu i musiałeś ją wieźć.
Odbyło się to na zasadzie: „Nie chcesz wieźć pacjentki pod tlenem, no, to już nie jest pod tlenem”. Pacjentka łapie więc powietrze jak wigilijny karp, ale jaki masz wybór? Opisałem tę sytuację, nic w niej nie było zmyślone.

Praca w szpitalu to był twój reporterski eksperyment. Jak on się powiódł?
Postawiłem sobie ramy - będę pracował do momentu, kiedy poczuję zanikającą empatię, kiedy zachowam się tak, że sam będę się tego wstydził.

I tak się stało.

Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy. Wydawnictwo Czerwone i Czarne. Nowa książka reporterska Pawła Reszki, który jeździł z pogotowiem ratunkowym i brał
Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy. Wydawnictwo Czerwone i Czarne. Nowa książka reporterska Pawła Reszki, który jeździł z pogotowiem ratunkowym i brał udział w dyżurze na SOR. Autor pokazuje katastrofalny stan polskiej opieki medycznej

Doszło do tego, kiedy trzeba było przełożyć z łóżka na rezonans magnetyczny, a potem z powrotem na łóżko bardzo ciężkiego pacjenta. Ściągnęliśmy dodatkowych sanitariuszy, jeden z nich miał problemy z kręgosłupem, dysk mu wypadał; o pomoc poprosiliśmy też technika. To był dramat. Widać było, że pacjent jest bardzo obolały, po wypadku, ale był tak ciężki, że nie mogliśmy tego zrobić delikatnie. Resztkami sił przerzuciliśmy go jak worek kartofli. Jeden z sanitariuszy, żeby rozładować napięcie, chwycił tego nieprzytomnego człowieka za policzek, potrząsnął nim i powiedział: „I co pączusiu?” Wszyscy zaczęli się histerycznie śmiać, w tym ja. Wtedy pomyślałem, że właśnie osiągnąłem ten moment. Ale kiedy po publikacji książki zaczęło przychodzić dużo listów, pomyślałem, że trzeba się zatrudnić w pogotowiu ratunkowym.

W jakim charakterze tym razem?
Żeby się zatrudnić w pogotowiu, trzeba być ratownikiem medycznym, a to wymaga skończenia trzech lat nauki w Uniwersytecie Medycznym. Kiedy pracowałem w szpitalu, nikt nie wiedział, że jestem dziennikarzem; w tym przypadku zespół pogotowia, z którym jeździłem, wiedział o tym. Jeździłem z nimi karetką, ale pacjenci, lekarze, inne zespoły pogotowia ratunkowego, z którymi się stykaliśmy, nie wiedzieli. Byłem ubrany w strój ratownika medycznego i mogłem zobaczyć, jak umierają Polacy. Choć w paru momentach walczyliśmy o życie ludzi i to skutecznie.

Ile trzeba czekać na wizytę u specjalisty? Dane są zatrważaj...

Jak umierają Polacy?
To są smutne historie. Oglądając miasteczka, domy, ogródki, mieszkania, widzimy je zwykle z zewnątrz; widzimy fasadę. Kiedy się jeździ w pogotowiu, widzi się wszystko od wewnątrz, w ekstremalnych sytuacjach. Na co cierpią Polacy, co jest udręką polskich rodzin.

Na co cierpią?
Na wódkę. Na różnego rodzaju narkotyki czy dopalacze. Starsi ludzie cierpią na samotność. Umierają w samotności. Trudno się pogodzić z tym, że w centrum kraju, który od dłuższego czasu jest w Unii Europejskiej, ludzie mieszkają w nieogrzewanych mieszkaniach, śpią wprost na klepisku. Jest bardzo dużo biedy, wiele obojętności. Codzienność ratownika medycznego, który jeździ w pogotowiu ratunkowym to nie są przypadki zatrzymania krążenia, skomplikowane wylewy czy udary, ale wyciąganie obsikanych, obrzyganych pijaków z rowu, narkomanów, albo pocieszanie staruszek, które zostały całkowicie same, nie mają do kogo otworzyć ust i umierają opuszczone, z dala od bliskich. Podejrzewam, że do 90 procent wezwań pogotowie nie powinno jeździć. A jeździ.

To jeden ze sposobów na oszukiwanie systemu. Pokazałeś też inne.
Przede wszystkim pacjenci bardzo często…

… kłamią.
Tak, ale sami tego nie wymyślają. Wiadomo, że na badania w Polsce czeka się bardzo długo; lekarz rodzinny, który powinien je pilotować, tego nie robi, więc podaje ścisłą instrukcję, o której godzinie najlepiej dzwonić na pogotowie i co powiedzieć, żeby przyjechało natychmiast, żeby zabrało pacjenta na SOR i żeby tam zrobiono mu bardzo szybko wszystkie badania. „Skłamie pan, że boli pana w mostku i będzie pan miał z głowy; za 12 godzin pana wypuszczą, ale będzie pan miał komplet badań”. Tak to się, niestety, odbywa. Ale to też jest reakcja biednego pacjenta na chory system. SOR-y i pogotowie bronią się przed tym; mówi się, że jeśli ktoś przyszedł na własnych nogach, to nie powinien być na SOR.

W książce przytaczasz anegdotę: wychodzi lekarz na korytarz i krzyczy: „Wszyscy wypier…ać”.
Co oznacza, że na SOR powinien zostać ten, kto nie może się ruszyć. Kiedy szedłem na dyżur i wracałem z niego po 12 godzinach, to na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym widziałem tych samych czekających ludzi. Tak tam właśnie jest - trzeba czekać i nie jest to nic miłego. Drugą zasadą jest to, że dzieje się tam tak dużo, że czasem naprawdę nie można tych wszystkich ludzi obsłużyć i przyjąć. Byłem raz na dyżurze, zaprosił mnie znajomy lekarz ordynator, chodziłem za nim krok w krok, przez 12 czy też 18 godzin. Znaleźliśmy tylko chwilę na to, żeby wypić pół kawy, a on ciągle coś robił. Albo kogoś ratował, albo defibrylował, albo robił inne zabiegi, albo ogrzewał pacjenta, któremu temperatura spadła do dwudziestu kilku stopni, albo przyjechała policja, bo było podejrzenie, że jeden z pacjentów został pobity. A pomiędzy tym wszystkim gość co chwilę wydzwaniał i namawiał: „Kochana, może byś przyszła na dyżur? Jak to, jesteś na wakacjach? A ty już wypiłeś? No proszę cię! A dużo wypiłeś?” - usiłując znaleźć jakichś zastępców. Po czym, jak się okazało, że zastępcy nie ma, to został i sam przyjmował wszystkich tych ludzi z nienagłymi przypadkami, rozładowując tłum kolejkowiczów w SOR-owskiej przychodni. Prawdziwe piekło. Jak w tym wszystkim zachować umysł, racjonalność, jak to wszystko ma działać, to naprawdę ciężko sobie wyobrazić.
Spotkałeś lekarzy, którzy mimo tego, o czym opowiadasz, uważali swoją pracę za powołanie, służbę i byli dumni z tego, że ratują życie?
Owszem, jest ich bardzo wielu, choć nie ma miejsca na tego typu wielkie słowa. Przykładem są rezydenci, którzy walczą o to właśnie, żeby być dobrymi lekarzami. Takim przykładem jest też zespół ratowniczy, z którym jeździłem; myślę, że wielu ratowników takich jest, choć czasem udają chamów, brutali i ordynusów, a często są ostatnią intencją w pomaganiu ludziom. Praca ratownika jest bardzo specyficzna - trzeba mieć wiedzę z każdej dziedziny medycyny i bardzo szybko ją zastosować. Trzeba wykazać się niesamowitym refleksem i podejmować właściwe decyzje. To jest naprawdę kozacka dyscyplina medyczna. Ale oprócz tego, że oni wszystko to robią, to wykazują wiele takich ludzkich odruchów, których, wydawałoby się, w tym systemie nie spotkasz.

Na przykład?
Weszliśmy raz do domu pomocy społecznej. Zbiera ci się na wymioty już jak otworzysz pierwsze drzwi, bo czuć moczem i kałem, wszystko jest brudne, mieszkańcy nieumyci. I jest starowinka - cierpi, nikt jej nie chce pomóc, lekarza nie ma, opiekunowie mają to gdzieś, bo starszych ludzi do opieki mają mnóstwo. Wiadomo, że tej babci nic w zasadzie nie jest, że jak ją zabierzesz do szpitala, to siostra cię opieprzy, ale koledzy mówią: „Weźmiemy ją”, bo w szpitalu przynajmniej ktoś ją umyje, opatrzy odleżyny, oczyści buzię z grzyba, ktoś się nią zaopiekuje. Możesz albo zrobić aferę w tym domu pomocy społecznej, albo po prostu uratować tę staruszkę, narażając się na reprymendę, bo nikt ci za to nie powie „dziękuję”. Bardzo dumny byłem wtedy z zespołu za tę decyzję.

Czego cię nauczyła praca, najpierw sanitariusza, potem w zespole ratowników medycznych?
Nauczyłem się, żeby nie wydawać zbyt pochopnych ocen. Czasem możesz mieć wrażenie, że coś jest absolutnie złe, niemoralne, nie do pomyślenia. Ale ja nie jestem od oceniania. Jestem od fotografowania rzeczywistości. A kiedy się już wgłębisz w tę rzeczywistość, to rzeczy, które na pierwszy rzut oka wydają się oczywiste - to, co wolno, a czego nie - wyglądają inaczej. Jak w przypadkach postępowania z agresywnym pacjentem, albo ludźmi, którzy biją swoje żony czy dzieci. Wiesz, że wyjdziesz z mieszkania i facet dalej będzie bił swoje dzieci, chyba że się będzie czegoś bał. No więc, niech się boi ciebie. Ważysz ponad sto kilo i możesz mu dosadnie dać do zrozumienia, że jak następnym razem zdarzy się coś takiego, to będzie z nim źle i będzie bolało. Ale czy to należy do zadań ratownika medycznego? Czy tak się należy zachowywać? Jakby ktoś mi powiedział, że ratownik medyczny bywa brutalny wobec pacjentów, to bym powiedział: „Boże, Boże, jakie to straszne”. Ale widziałem różne sytuacje i potrafię dziś zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.

Codzienność ratownika medycznego to wyciąganie obrzyganych pijaków z rowu i pocieszanie samotnych staruszek

Gdzie tkwi prawda o polskiej służbie zdrowia? Między tym, że brakuje lekarzy, pieniędzy, a tym, że patologia staje się standardem?
Lekarze używają sformułowania ochrona zdrowia, a nie służba zdrowia. Władza wprowadziła do medycyny kapitalizm i z jednej strony mówi: „Musicie się ze wszystkiego rozliczyć, wszystko musi być rynkowe”. Ale z drugiej strony mówi: „Przecież to jest służba, misja”. Albo mówi się lekarzowi, że jest małym przedsiębiorcą na kontrakcie, który rozlicza się na zasadach rynkowych, albo mówi się o potrzebie misji. A rzeczywistość jest taka, jaka jest. W ochronie zdrowia pracuje wielu szlachetnych ludzi, którzy nie chcą zamienić się w zombie; nie chcą popełniać błędów, które popełnili ich poprzednicy. Próbują sobie jakoś radzić, ale wiedzą też, że ten system prawdopodobnie z nimi wygra. Dobrze by było, gdybyśmy sobie wszyscy uświadomili, że w naszym dobrze pojętym interesie jest to, żeby oni byli zadowoleni, wypoczęci, empatyczni. Oni tak czy siak sobie poradzą, bo w środowisku lekarskim, medycznym, nie przyjęło się narzekanie. Zresztą, tak też mówi system: „Brakuje ci pieniędzy? Weź więcej dyżurów”. I w pewnym momencie poza pracą nie ma już żadnego innego sensu. Jak lekarz nie ma dylematów z tym, żeby zbadać pacjenta w siedem minut, a nawet w pięć, zależy mu tylko na kasie, bierze dyżur za dyżurem, nie przepisuje drogich leków, nie zleca badań, to jest idealnym trybikiem w tym systemie. Tylko że czasem przychodzi refleksja, czy idąc na medycynę, o to mu chodziło? O to, że nie ma czasu pochylić się nad pacjentem? A wielu takie refleksje ma.

Jak lekarze zareagowali na twoje książki?
Generalnie pozytywnie. Regionalna Izba Lekarska zakupiła nawet egzemplarze pierwszej książki i wysłała ją parlamentarzystom do ich skrytek, co bardzo mnie ucieszyło.

Myślisz, że ta druga przyczyni się do tego, aby skruszyć ten system?
Zależało mi na tym, żeby pokazać, jak ta praca wygląda na co dzień: dyżury, wyciąganie pijanych z rowów, niezasadne wezwania, kolejne zgony, wypadek, rozpacz matki i lekarza, który zostaje z tym sam. Ale idzie znów na kolejny dyżur, jeszcze bardziej wyczerpujący. W pogotowiu na jednym dyżurze lekarz może mieć nawet kilka zgonów. Zastanawiałem się, jak lekarze sobie z tym radzą. No, jakoś muszą, we własnym zakresie. System zainteresowany jest tym, aby lekarz pojawił się na kolejnym dyżurze. A to, że ma psychiczny dół, że nie może zapomnieć o wczorajszym dniu, że ręce mu drżą, bo nie udało się uratować dziecka, a może mógł coś zrobić inaczej - na to nie ma czasu. Najbardziej potworna w tym systemie jest codzienność. Jeśli mogę mieć na coś nadzieję, to na to, że pacjenci spojrzą na ten świat z drugiej strony. I że kiedy zobaczą pana doktora, który wychodzi z gabinetu, a przed nim stoi kilkudziesięcioosobowa kolejka, to nie będą na niego źli. Bo on też jest człowiekiem, a nie bogiem, który decyduje o życiu i śmierci, i musi iść do toalety. A siedzi już w gabinecie siódmą godzinę i nie ma kiedy pójść. Powinniśmy w nim widzieć nie tylko demiurga, na którego płacimy podatki i możemy wymagać, ale też istotę ludzką, która może źle się czuć, mieć gorszy humor, na pewno jest przepracowana i której czasem też chce się siku.

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Paweł Reszka: System wymusza, aby leczyli nas ludzie, którzy padają z nóg - Portal i.pl