Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rafał Matyja: PiS czerpie dziś siłę z sondaży. Za miesiąc dowiemy się, ile były warte

Witold Głowacki
Witold Głowacki
Rafał Matyjapolitolog, historyk i publicysta, profesor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, wcześniej twórca i wieloletni prodziekan Wydziału Studiów Politycznych Wyższej Szkoły Biznesu - National Louis University w Nowym Sączu
Rafał Matyjapolitolog, historyk i publicysta, profesor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, wcześniej twórca i wieloletni prodziekan Wydziału Studiów Politycznych Wyższej Szkoły Biznesu - National Louis University w Nowym Sączu Adam Guz
- Przez ostatnie trzy lata żyliśmy w krainie sondaży i ich interpretacji. Dopiero wybory samorządowe pokażą nam czarno na białym, czy PiS pozostaje hegemonem polskiej polityki - mówi politolog prof. Rafał Matyja w rozmowie z Witoldem Głowackim.

Za miesiąc wybory. Nie odnosi pan wrażenia, że ta tegoroczna kampania samorządowa przybrała zupełnie wyjątkowo - jak na wybory lokalne - ogólnopolski charakter?
Kampanie samorządowe zawsze miały taki charakter. Rzeczywiście, tym razem po obu stronach - i Koalicji Obywatelskiej, i Zjednoczonej Prawicy - widoczna jest ogromna nadzieja na mobilizację wyborców i skupienie ich wokół partyjnych sztandarów. Jednak od kiedy wybieramy sejmiki, gdzie rywalizują ze sobą partie, te kampanie zawsze były mocno nasycone ogólnopolską polityką. Największe partie zawsze walczyły o swoje.

Jako warszawiak i dziennikarz warszawskiej gazety siłą rzeczy poświęcam najwięcej uwagi kampanii w stolicy. Choć mówiąc szczerze, trochę mi tej uwagi szkoda, bo to rozrywka dla ameb.
Warszawska kampania najbardziej pasuje do tego spolaryzowanego modelu rywalizacji między PO a PiS. Oba sztaby są zresztą z pewnością bardzo zadowolone - kampania w stolicy jest przecież bardzo spektakularna.

Przy całym tym swoim idiotyzmie i merytorycznych brakach?
Tak. Spektakularne w niej jest przecież nie to, że dwie partie przygotowywały się przez cztery lata do powiedzenia czegokolwiek nowego - bo się nie przygotowywały. Chodzi o różnice wizerunkowe między kandydatami i o to, jakie emocje mają wywoływać. To akurat jest zaś bardzo, bardzo na rękę obu partiom. Proszę sobie wyobrazić - mówiono przecież swego czasu o kandydaturze marszałka Karczewskiego - że w Warszawie walczą właśnie Stanisław Karczewski z, dajmy na to, Cezarym Grabarczykiem. To nie było wcale tak spektakularne. Tymczasem Patryk Jaki i Rafał Trzaskowski to dwie bardzo dobrze dobrane i bardzo mocno różniące się postacie.

Sugeruje pan ustawkę?
(śmiech) Nie sądzę, żeby to był wynik zmowy. Po prostu tak się ukształtowała koncepcja kampanii w obu partiach. A trzeba przyznać, że ta koncepcja naprawdę mocno rusza emocje. PiS z całą pewnością chciało mieć bardzo wyrazistego kandydata, ale tego samego chciała również Platforma.

I to się, pańskim zdaniem, obu partiom udało?
Tak. Obu partiom daje to naprawdę sporo. Zwłaszcza jeśli dodamy do tego jeszcze ogromne zainteresowanie mediów, które relacjonują każdy detal tej kampanii, każdą wpadkę, każdą deklarację...

...Każdego tweeta i każdego lajka...
...Dokładnie. To wszystko sprawia, że ten warszawski pojedynek bardzo wzmacnia opozycję między Koalicją Obywatelską i PiS, to napięcie między nimi. Natomiast jeśli wyjrzymy poza Warszawę, zobaczymy, że w wielu miastach sytuacja jest jednak znacznie bardziej skomplikowana i niekoniecznie aż tak jednoznaczna. Ale to właśnie to, co widzimy w Warszawie, narzuciło określony format całej kampanii samorządowej w mediach centralnych. Zaznaczam jednak, że to nie wszystko - jak na razie żyją tym głównie media, komentatorzy, politycy i ta wyjątkowo zainteresowana polską polityką część publiczności. W skali lokalnej to już aż tak mocno nie działa. Tam naprawdę liczą się kandydaci na burmistrza czy wójta, a nie Schetyna i Kaczyński.
Niemniej sztaby największych partii postawiły na mobilizację elektoratów. Czy to im się udaje?
Jak dotąd nie mamy do czynienia z mobilizacją elektoratów, najwyżej z mobilizacją polityków i komentatorów. Co do elektoratów - to efekty zobaczymy zresztą dopiero 21 października. Warto pamiętać, że w wyborach samorządowych mobilizacja tradycyjnego elektoratu liberalnego udaje się generalnie dość słabo w porównaniu z wyborami parlamentarnymi. Frekwencja w miastach w wyborach samorządowych jest w wielu wypadkach zauważalnie niższa niż w wyborach na szczeblu krajowym. W wyborach parlamentarnych, już nie mówiąc o wyborach europejskich, to właśnie miasta ciągną frekwencję. Za to w wyborach samorządowych te same miasta frekwencję osłabiają. Na wybory samorządowe znacznie chętniej chodzą wyborcy ze wsi, małych miasteczek i miast do szczebla powiatowego, z tej szeroko rozumianej „prowincji”. Dlatego na pytanie, które pan zadał, znajdzie się z pewnością interesująca odpowiedź - ale dopiero wtedy kiedy zobaczymy szczegółowe dane dotyczące frekwencji. Jeśli nie nastąpi wzrost frekwencji w dużych miastach, będzie to znaczyło, że do żadnej mobilizacji motywowanej rywalizacją na scenie ogólnopolskiej nie udało się doprowadzić.

Jak mobilizacja elektoratów - jeśli do niej dojdzie - wpłynie na wynik wyborów?
Bardzo ciekawe jest w ogóle to, czy Platforma i PiS zdołają zdobyć jakiekolwiek nowe pozycje w samorządach, kosztem bezpartyjnych. To wcale nie jest takie oczywiste, na przykład ja mieszkam teraz w mieście, w którym oprócz kandydatów Platformy i PiS, jest jeszcze bardzo silny kandydat spoza tego układu. Manewr mobilizacji elektoratów wcale nie musi się obu partiom udać, choć oczywiście to jest najwyższa stawka w tej grze. Bo tu wcale nie chodzi o zabieranie sobie nawzajem wyborców.

A więc o co?
W wypadku Platformy - o przekonanie tych, którzy chodzą do wyborów prezydenckich i parlamentarnych, żeby tym razem poszli również do wyborów samorządowych. W wypadku PiS - o przekonanie części tych, którzy dotąd w ogóle nie chodzili na wybory, do tego, żeby tym razem na nie poszli.

Część komentatorów od dawna nas przekonuje, że właśnie to się udało PiS w ostatnich wyborach parlamentarnych, że to głosy zmobilizowanych przez PiS nowych wyborców, którzy poszli na wybory często po raz pierwszy w życiu, przesądziły o zwycięstwie.
Nie było dotąd badań, które pokazałyby to czarno na białym, choć pada sporo przekonujących argumentów. Ja sam nie ufam badaniom deklaracji wyborczych, obserwowałem natomiast pewne przesunięcia terytorialne, wzrost poparcia dla PiS na terenach uważanych za domenę liberałów i lewicy. Sądzę, że jeśli ktokolwiek zmobilizował całkowicie nowych, niegłosujących dotąd wyborców przed wyborami 2015 roku, to był to Paweł Kukiz. To właśnie on ich obudził, zmobilizował w kampanii prezydenckiej do głosowania na rzecz „zmiany”. Siłą rzeczy, jego wyborcy zagłosowali w drugiej turze głównie na drugiego kandydata „zmiany”, czyli na Andrzeja Dudę. A później, w wyborach parlamentarnych, część z nich zagłosowała na PiS - bo Kukiz nie był w stanie zbudować dobrej oferty partyjnej. Tym razem jednak mówi się przede wszystkim o tym, że ta część elektoratu, którą PiS pozyskało swoimi posunięciami z zakresu polityki socjalnej, może dziś deklarować w sondażach poparcie dla PiS, natomiast wcale niekoniecznie będzie musiało się to przełożyć na udział w wyborach. Owszem, deklaracje chęci głosowania są zauważalnie wyższe niż dotychczasowa frekwencja. Pamiętajmy jednak, że wybory samorządowe mają mimo wszystko swoją specyficzną logikę. Część wyborców idzie do nich wyłącznie ze względu na wybory lokalne - na poziomie gminy, natomiast wybory do sejmików są dla nich kompletnie nieistotne - stąd może wynikać znaczący odsetek głosów nieważnych w tych ostatnich.

Co mogą stracić na tych wyborach największe partie? Zacznijmy od PiS.
Jeszcze na początku roku rozkład sił wskazywał, że wynik tej gry może się kształtować na poziomie 8:8 - jeśli chodzi o możliwość stworzenia zarządów województw. Nadal nie ulega wątpliwości, że PiS wygra te wybory - w tym sensie, że dostanie w skali kraju najwięcej głosów. Rzecz jednak w tym, że w wyborach samorządowych to się wcale aż tak bardzo nie liczy. Liczy się to, w ilu województwach weźmie się władzę. Jeżeli PiS weźmie mniej niż 8 województw, to będzie to można uznać za nieskonsumowanie tej wielkiej przewagi sondażowej, którą miało przez te ostatnie 3 lata. Gdyby jednak ta liczba miała się zbliżyć do 4 województw, to wówczas byłaby to dla PiS zupełna porażka. Inaczej jest z dużymi miastami. Tu PiS w zasadzie nie może nic przegrać. Przeciwnie - każda wygrana w jakimkolwiek mieście powyżej 100 tysięcy mieszkańców będzie dla PiS sukcesem. Pamiętajmy, że w tej chwili największym miastem, w których PiS ma swojego prezydenta, są Siedlce.

Co może zatem stracić Platforma?
Stawka jest w zasadzie podobna. Platforma ma bardzo niewielkie, w zasadzie żadne szanse na utrzymanie władzy w dotychczasowych 15 województwach. Ale każde województwo powyżej ośmiu to już będzie realny sukces Grzegorza Schetyny.
Sukces, ale raczej trudny do sprzedania. Było 15 województw, jest 8 czy 9, czym tu się chwalić?
Tak. Ale te 15 województw to efekt wyborów z 2014 roku - wyborów z bardzo dziwnymi historiami, jeśli chodzi o głosowanie na listę nr 1, czyli PSL. Prawdopodobnie ten efekt książeczki jednak bardzo pomógł ludowcom. W dodatku tamte wybory odbyły się na rok przed wyborami parlamentarnymi, w okresie przewagi PO. Tym razem jest więc zupełnie jasne, że musi nastąpić korekta. Jeśli Platformie uda się wziąć więcej niż połowę województw, to będzie to i tak dowód, że zdołała się jakoś obronić. Ale w przypadku władzy w województwach bardzo dużo będzie zależało od wyniku PSL i SLD. PSL gra o to, czy zdoła utrzymać zdolność do współtworzenia zarządów wielu województw - i tym samym pozycję koalicjanta nr 2. Z kolei SLD walczy o szansę pokazania, że jest najsilniejszą partią na lewicy. Myślę, że marzenie Włodzimierza Czarzastego to wynik dwucyfrowy. I od razu dodam, że moim zdaniem, to się raczej nie uda. Ale już wejście do zarządu, powiedzmy, 4 czy 5 sejmików wojewódzkich jest całkiem realne. To zaś byłoby naprawdę sporo w porównaniu z wynikiem innych ugrupowań lewicowych, a także w perspektywie nadchodzącej rywalizacji z Biedroniem.

W jakiej, pańskim zdaniem, kondycji jest w tej chwili Prawo i Sprawiedliwość? Wciąż to hegemon polskiej polityki?
Pierwszą prawdziwą odpowiedź dostaniemy 21 października. PiS zauważalną część swojej obecnej soft power czerpie w tej chwili z bardzo wysokich wyników sondaży. Bez tych wysokich sondaży sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Dopóki zaś ich wyniki nie zostaną zweryfikowane przy urnach wyborczych, dopóty jest całkiem naturalne, że ulegamy temu sondażowemu czarowi. Osobną kwestią jest stan wewnętrzny tej formacji. Wciąż mam wrażenie, że tutaj ta największa zmiana - o której zresztą rozmawialiśmy niemal na żywo rok temu - nastąpiła wtedy, gdy okazało się, że Andrzej Duda jednak nie do końca jest, jak to ujmuje opozycja, „długopisem Prezesa”. I że posiada zdolność wetowania niektórych ustaw. Oczywiście można się zastanawiać nad granicami tej swobody, jednak jasne się stało, że przestał działać tryb automatu. To było jak dotąd największe pękniecie w obozie władzy. Druga zmiana nastąpiła natomiast wtedy, gdy Mateusz Morawiecki zastąpił Beatę Szydło. W jakimś sensie okazał się on jednak bardziej podmiotowym politykiem - przynajmniej w wymiarze retoryki. Potrafi formułować własne kwestie, które nie są dosłownym powtórzeniem słów Jarosława Kaczyńskiego, prowadzi własną, nieco odrębną narrację. To zaś trochę zmieniło wizerunek Prawa i Sprawiedliwości. Bardzo ciekawe jest to, czy ta wizerunkowa korekta będzie czymkolwiek skutkowała w dużych miastach. Za miesiąc dostaniemy odpowiedź.

Gdyby pan widział korzystny kurs u bukmachera, zakładałby się pan o następną kadencję PiS?
Nie.

Dlaczego nie?
Nigdy bym się nie zakładał nawet o wynik polskiej reprezentacji, bo uważam, że kiedy człowiek ma do czegoś mocno emocjonalny stosunek, to nie powinien obstawiać.

Jak to? Pan przecież patrzy na polską politykę chłodnym okiem, bez emocji, bez kibicowania...
Nie - to nie jest tak, że ich nie mam. Raczej próbuję nad nimi panować. Ale nie będę rozmawiał o swoich emocjach. Powiem tylko tyle, że jeśli chodzi o polską politykę, to są one u mnie zdecydowanie żywsze niż w wypadku polskiej piłki nożnej. A już całkiem serio, to największym nieszczęściem dla komentatora, dla kogokolwiek, kto próbuje patrzeć na politykę chłodnym okiem, jest sytuacja, w której przez trzy lata trzeba przebywać w świecie sondaży, bez jakichkolwiek danych z prawdziwych wyborów. Ja niespecjalnie wierzę sondażom. Za to bardzo mocno wierzę wynikom wyborów. Cała wiedza o elektoratach, rozkładzie poparcia i tak dalej wynika dla mnie zawsze z drobiazgowej analizy wyników wyborów - prowadzonej często do poziomu gmin i obwodów. Kiedy nie mamy takich danych, to pozostają nam bardzo, bardzo cieniutkie spekulacje. Jesteśmy w tej chwili w krainie domysłów. Bardzo więc się cieszę, że to nieszczęście komentatorów, jakim jest 3-letnie przebywanie we mgle sondaży i własnych interpretacji, już za miesiąc się skończy.

Zostawmy więc sondaże. Spójrzmy na przestrzeń publiczną. W ogóle słychać tam jeszcze kogoś, kto nie siedziałby w jednym z dwóch głównych politycznych okopów?
Słychać. Oczywiście, że słychać. To, że dominują dwa głosy, nie znaczy, że wokół jest cisza. Po stronie opozycyjnej mamy elementy polifonii. W Sejmie za sprawą Kosiniaka-Kamysza i PSL. Poza Sejmem - za sprawą tego, że istnieją SLD i partia Razem, za chwilę zaś zaistnieje ugrupowanie Biedronia. To wszystko są głosy dość mocno dystansujące się od dominujących schematów. Natomiast po prawej stronie, oprócz PiS, wciąż mamy Korwina i - wciąż jednak - Kukiza. Ma też być zarejestrowana w tych wyborach ogólnopolska lista bezpartyjnych samorządowców, de facto centroprawicowa. Są też kandydaci w dużych miastach - niezależni od Platformy i PiS, za to z dużymi szansami na wygraną. A zatem nawet sfera polityczna jest już całkiem zróżnicowana, tym bardziej jest tak ze sferą środowisk opiniotwórczych. Kiedy się obserwuje postawy komentatorów, widać, że oprócz ludzi, których można by nazwać heroldami obu obozów, jest też naprawdę sporo postaci, które są albo bardzo zniuansowanymi zwolennikami jednej ze stron, albo wręcz, jak to się mówi, „symetrystami”. Osobiście zdecydowanie wolałbym to nazywać nie symetryzmem, tylko dystansem wobec tych dwóch głównych ugrupowań. Dystans nie musi być równy. Mamy wreszcie całkiem sporo, przynajmniej w porównaniu z latami 2005-2015, osób o optyce neutralno-lewicowej. Scena stała się więc naprawdę różnorodna. Ten obraz psują nieco jedynie telewizje informacyjne, które wciąż mają bardzo wyraźne, jednoznaczne sympatie. Dziś już chyba tylko w odniesieniu do tego dość wirtualnego świata telewizji informacyjnych możemy mówić o tej bardzo, bardzo ostrej polaryzacji. W tym kontekście bardzo ciekawe będzie to, czy suma głosów oddanych na PiS i PO będzie się różnić od sum z poprzednich wyborach. Warto pamiętać, że apogeum miało tu miejsce w 2007 roku, gdy na obie partie oddano 74 proc. głosów. Od tego czasu ta liczba stopniowo maleje. Trzy lata temu głosy na PO i PiS oddało tylko 62 proc. wyborców. A przecież czujemy, że przestrzeń publiczna nie jest już zdominowana przez PiS i Platformę w takim stopniu, w jakim to miało miejsce jeszcze kilka lat temu.
Niedługo po wyborach 2015 roku to wcale tak nie wyglądało.
Wtedy miała miejsce bardzo emocjonalna mobilizacja związana z pierwszymi bardziej radykalnymi ruchami PiS. Sam odczuwałem ten rodzaj emocji. Dlatego całkowicie rozumiem ten rodzaj polaryzacji. Ale później stało się z różnych powodów jasne, że można się zdecydowanie opowiadać przeciw działaniom PiS, a jednak nie zostawać zwolennikiem Grzegorza Schetyny.

I to też jest, według pana, klarownie jasne w przestrzeni publicznej?
Tak. Kompletnie nie działa mechanizm - a na nim bardzo zależało liderom Platformy i części środowisk opiniotwórczych - według którego tylko jedna partia miała gwarantować „odsunięcie PiS od władzy” i w ten sposób zbierać głosy wszystkich przeciwników PiS. W tej chwili już wiadomo, że to nie zagra.

Ten przełom 2015 i 2016 roku to był, pańskim zdaniem, ostatni naprawdę sprzyjający moment dla mechanizmów polaryzacji w polskim życiu publicznym?
Tak. Zresztą po obu stronach. To się, moim zdaniem, skończyło. Mam nadzieję, że po wyborach samorządowych będą przeprowadzane już bardziej precyzyjne sondaże dotyczące wyborów parlamentarnych. I zobaczymy wtedy coś bardzo ważnego - co jest zresztą lekcją z 2015 roku. Otóż sama Platforma nie wystarczy, żeby wygrać z PiS. Nie ma takiej możliwości, żeby partia Grzegorza Schetyny po prostu pokonała partię Jarosława Kaczyńskiego i wzięła samodzielną większość. To, co wie Kosiniak-Kamysz, i to, co wiedzą liderzy lewicy, to fakt, że jest bardzo wielu wyborców, którzy nie poparliby tych ugrupowań, gdyby poszły one na jednej liście z Platformą. I to właśnie ta wiedza, a nie wygórowane ambicje powstrzymują ich od jednej listy. Elementarna racjonalność - której zabrakło Platformie pod rządami Ewy Kopacz w 2015 roku - mówi nam, że żeby Platforma mogła utworzyć rząd, do Sejmu muszą wejść i ludowcy, i lewica jednocześnie. Z dobrym wynikiem.

A okrzyki o ordynacji, D’Hondcie oraz że w jedności siła? Profesor Radosław Markowski zaapelował ostatnio do partii Razem, by w imię tego wycofała się z wyborów. Tak, on naprawdę to zrobił.
Wiem, widziałem. Ale czy profesor Markowski wziął pod uwagę, że w takim wypadku większość wyborców partii Razem może zostać w domu? Jego apel miałby może cień sensu tylko wtedy, gdybyśmy mieli w Polsce obowiązek głosowania - jak w Belgii. Ale nie mamy obowiązku głosowania. Wyborcy na wsi też nie poszliby głosować na Platformę Obywatelską, gdyby PSL zostało wyeliminowane z gry albo weszło na wspólną listę z PO. Mieliby za to dylemat: czy zostać w domach, czy może jednak zagłosować na PiS. Nie mam pojęcia, skąd w ogóle przypuszczenie, że wyborcy partii Razem w wypadku, gdyby ta partia nie wzięła udziału w wyborach, mogliby automatycznie zasilić Platformę albo i SLD.

Również nie mam pojęcia.
To stwórzmy idealnie symetryczną sytuację. Po apelu od innego profesora partia Korwina wycofuje się z wyborów. Czy możemy sobie wyobrazić, że wyborcy Korwina pójdą w takim razie zagłosować na PiS albo na Platformę? Wolne żarty. Zostaną w domu, bo stwierdzą, zgodnie z przepisem na politykę, jaki ma ich partia, że nie będą głosować na „socjalistów”. Żeby następowały tego typu przewidywalne przepływy elektoratów, w głowy wyborców musiałby zostać wmontowany jakiś zaprogramowany przez politologów mechanizm.

To co by pan proponował zamiast tego rodzaju pomysłów?
Przyjęcie do wiadomości, że opozycja będzie w stanie przejąć władzę tylko jako koalicja kilku niezależnych podmiotów. Jeżeli PO chce rządzić, to musi myśleć o przyszłym Sejmie, w którym będą również obecne przynajmniej PSL i jedno ugrupowanie lewicy. Bo to są partie popierane przez wyborców, do których Platforma nie ma żadnego oczywistego dostępu. I nie dyskredytować wyborców i polityków Partii Razem czy ugrupowania Biedronia.
Na czym polega problem Platformy?
Strategia Platformy polegająca na powtarzaniu „tylko my jesteśmy gwarantem powstrzymania PiS” może się okazać tak samo nieskuteczna w roku 2019, jak okazała się nieskuteczna w roku 2015. Oczywiście pozostaje bardzo poważny problem - czy czasem lewica nie pójdzie do wyborów parlamentarnych na trzech odrębnych listach. Tu bardzo ważnym, rozstrzygającym momentem będą wybory do Parlamentu Europejskiego. Ich efektem może być jakaś korekta sceny politycznej po lewej stronie. Bo jeśli miałoby się zdarzyć w maju tak, że na jedno z ugrupowań padnie wyraźnie więcej głosów, a dwa pozostałe nie przekroczą progu, to byłby to wyraźny sygnał - i zarazem ostatni dzwonek - do przeprowadzenia jakiegoś rodzaju politycznych fuzji na lewicy. I to przed wyborami do Sejmu, a nie po nich.

Mamy licznych heroldów obozu Platformy, którzy wołają „Aby odsunąć PiS od władzy, należy się zjednoczyć w jeden potężny blok, ponad wszelkimi podziałami, bo tylko on może to zagwarantować”. A pan mówi coś zupełnie na odwrót.
Po pierwsze, tak. A po drugie, oni wcale tego nie mówią. Nie mówią „ponad wszelkimi podziałami”. Mówią coś zupełnie innego. Apelują do partii Razem, żeby zniknęła z powierzchni ziemi. Ale nie chcą apelować do Grzegorza Schetyny, by stworzył warunki, w których „ponad wszelkimi podziałami” rzeczywiście mógłby powstać taki blok. Tu nie ma żadnej takiej woli. Nie ma realnego budowania „ponad podziałami”. Jest „uznając przewodnią rolę Platformy w dziele odsuwania PiS od władzy”. Ja rozumiem, że ktoś, kto jest zwolennikiem Platformy czy Grzegorza Schetyny, może tego chcieć. To jest nawet uprawniona perswazja polityczna. Ale sensu dla innych za wiele w tym nie ma. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie da się w formule zaproponowanej przez Schetynę znaleźć miejsca dla ludzi o poglądach lewicowych, zwłaszcza w wydaniu partii Razem. Schetyna to zresztą wielokrotnie podkreślał, w ogóle nie widząc w Razem partnera jakichkolwiek rozmów. Nie da się tu też umieścić części polityków innych ugrupowań lewicowych czy PSL. A drugi powód jest zupełnie pragmatyczny. W ten sposób po prostu nie da się wygrać z PiS. Znaczna część wyborców partii, które weszłyby na wspólną listę opozycji, zostałaby w domu. W dodatku Grzegorz Schetyna zdążył już pokazać najpierw Ryszardowi Petru, a później Katarzynie Lubnauer, na czym ta konsolidacja dokładnie polega. I wyznaczył im określone miejsce w szeregu.

A dziś Roman Giertych wskazuje je Barbarze Nowackiej, bardzo się ciesząc, że „zmądrzała” i że może jeszcze będą z niej ludzie.
Właśnie. Ja nie będę się upierał, że osłabianie lewicy to jest zła strategia z punktu widzenia bardzo egoistycznie pojętego interesu Platformy. Ale nie da się ukryć, że Schetyna nie zaproponował żadnego naprawdę atrakcyjnego dla potencjalnych partnerów modelu współpracy na rzecz „odsunięcia PiS od władzy”. Skoro tego nie zrobił, musi zacząć się przyzwyczajać do myśli, że jeśli PiS odda władzę w 2019 roku, to nie za sprawą wyniku PO, ale całej opozycji.

POLECAMY:

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Rafał Matyja: PiS czerpie dziś siłę z sondaży. Za miesiąc dowiemy się, ile były warte - Portal i.pl