Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rysio Gwiazda nie został Richardem Wolfem. Los małych dzieci porwanych podczas wojny z Zagłębia

Grażyna Kuźnik-Majka
Grażyna Kuźnik-Majka
Dzieci z obozu w Potulicach, przed urządzonym dla nich sierocińcem w Czeladzi w willi dyrektora kopalni Saturn.
Dzieci z obozu w Potulicach, przed urządzonym dla nich sierocińcem w Czeladzi w willi dyrektora kopalni Saturn. Muzeum w Czeladzi
Jedną z pierwszych informacji, jaką w swojej historii podał „Dziennik Zachodni”, była ta o powrocie zagłębiowskich dzieci z obozu w Potulicach koło Bydgoszczy. Wiadomość była niezwykła. Po najmłodszych zabranych w akcji Oderberg w 1943 roku, gdy aresztowano 750 Polaków, odbierając im córki i synów, wyruszyło czterech ocalałych ojców z Czeladzi. Wrócili najpierw z 54 dziećmi, ale małych więźniów w obozie zostało jeszcze wielu. W drugim transporcie przywieźli 103 wynędzniałe istoty, zamotane w żołnierskie mundury, bo nie miały własnych ciepłych ubrań. Większość z nich nie znała losu swoich rodziców.

Jedną z pierwszych informacji, jaką w swojej historii podał „Dziennik Zachodni”, była ta o powrocie zagłębiowskich dzieci z obozu w Potulicach koło Bydgoszczy. Wiadomość była niezwykła. Po najmłodszych zabranych w akcji Oderberg w 1943 roku, gdy aresztowano 750 Polaków, odbierając im córki i synów, wyruszyło czterech ocalałych ojców z Czeladzi. Wrócili najpierw z 54 dziećmi, ale małych więźniów w obozie zostało jeszcze wielu. W drugim transporcie przywieźli 103 wynędzniałe istoty, zamotane w żołnierskie mundury, bo nie miały własnych ciepłych ubrań. Większość z nich nie znała losu swoich rodziców.

„Dziennik Zachodni” pisał: „Wzruszający moment przeżyła Czeladź, która pierwsza miała szczęście powitać 54 dzieci wyrwanych z piekła obozu hitlerowskiego pod Bydgoszczą. Nikt nie wiedział w mieście o tym, że czterech młodych, dzielnych ludzi, trawionych niepokojem i troską o los ukochanych dzieci, wyruszyło w podróż, ażeby za wszelką cenę odszukać swe nieszczęsne maleństwa i przywieźć je do domu”.

Trudno było uwierzyć, że ryzykowna eskapada Władysława Baziora, Teofila Kowalika, Wiktora Parki i Jana Polaka przyniosła taki efekt. Wojna jeszcze trwała. A jednak reporter donosił: ,,Gdy tramwaj stanął na rynku w Czeladzi, a z wozu wysypała się gromada dzieci różnego wieku, odzianych w długie, żołnierskie płaszcze i futrzane czapki, dźwigających tobołki, wśród zebranego tłumu ludzi dał się słyszeć szmer zdumienia. Onieśmielone dzieci, które stały w zbitej gromadce, porywano na ręce, tuląc je i całując. Antoś, Józiu, Emilcia! - padały ze wszystkich stron gorączkowo wypowiadane okrzyki powitań”. Ale tylko trzy rodziny odnalazły się w całości. Jeden z dzielnych ojców, górnik Jan Polak, uprzedzony o akcji, w ostatniej chwili uniknął aresztowania, ale jego dwie małe córki i żonę zabrano. Córeczki przywiózł z Potulic, żona wróciła z Auschwitz. Nazywano to cudem.

Już nie mam mamy ani taty

W akcji eksterminacyjnej Oderberg na terenie Zagłębia, Niemcy zabierali z domów wszystkich, których zastali. Najmłodszych oddzielano od rodziców już w więzieniu w Mysłowicach, dorosłych wywożono do komór gazowych. Prawda więc była taka, że większość dzieci przywiezionych z Potulic, czekających w lokalu PPS, długo wypatrywała najbliższych. Ale nikt nie brał ich w ramiona.

- Ile masz lat? - zapytał nasz reporter małego chłopczyka z Grodźca, po którego nikt się nie zgłosił. Usłyszał, że sześć.

- A gdzie masz rodziców? - pytał go dalej.

- Ja już nie mam ani mamy, ani taty - odpowiedział, krzywiąc się na płacz. Jego braciszek wyjaśnił, że mama i tata umarli w obozie.

Wkrótce „Dziennik Zachodni” podał nazwiska 94 dzieci z Potulic, które czekały na bliskich. Obawiano się, że na próżno. 11-letni Zbigniew Knapczyk z Dąbrowy Górniczej tak przecież wspominał mysłowickie więzienie: „Kiedy przechodziłem obok jednej z cel, zauważyłem straszliwie pobitego tatusia. W grupie idących kobiet moją drogą matkę. Nie zapomnę nigdy wyrazu jej twarzy, nie potrafiła już płakać. Wepchnięto ją do samochodu ciężarowego. Taką ją zapamiętałem, bo nie miałem jej już nigdy ujrzeć”.

Pobiegł w kierunku ciężarówki, wołając w rozpaczy ,,mamo, mamo!”. Wtrącono go za to na dziesięć dni do bunkra.

- Dzieci tułały się po różnych tak zwanych Polenlagrach, między innymi w Pogrzebieniu, Gorzycach, Żorach, Rybniku i w końcu trafiły do obozu w Potulicach. Stamtąd wróciły do Czeladzi, jedno zabrane niemowlę zmarło - mówi Iwona Szaleniec, dyrektorka Muzeum Saturn w Czeladzi, w którego siedzibie urządzono po wojnie sierociniec dla odzyskanych malców. Od 2010 roku pod obeliskiem Pamięci Dzieci Potulic przy Muzeum organizowane są 19 lutego obchody rocznicy ich powrotu. Są spotkania byłych podopiecznych sierocińca, w coraz mniejszym gronie.

- Została ich już tylko garstka, to starsi ludzie - dodaje Iwona Szaleniec.

Na spotkania przychodzą również ci, którzy ucierpieli w dzieciństwie w innych hitlerowskich akcjach. Rodzinę urodzonego w 1935 roku Ryszarda Gwiazdy, obecnie prezesa Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych w Czeladzi, aresztowano w 1942 roku, kiedy usuwano z własności tych, którzy mieli jakieś sklepy czy warsztaty. Wywieziono wtedy około stu rodzin, małe dzieci również.

Kiedy w domu pojawili się Niemcy, on miał siedem lat, a jego brat Andrzej tylko sześć tygodni. Razem z rodzicami trafili do obozu we Frysztacie. Ryszard wspomina: - Nasz ojciec nie podpisał Volkslisty, a Niemcy wiedzieli, że jego babka była z pochodzenia Niemką z Wrocławia, nazywała się Burkhammer, więc bardzo im się naraził. Ale ona wyszła za mąż za Polaka Sobolewskiego, czuła się potem Polką, rodzina była patriotyczna. Mój ojciec trafił do obozu w Świętochłowicach, mnie z bratem oddzielono od mamy. Po różnych badaniach uznano, że nadajemy się do adopcji przez niemiecką rodzinę.

Polskie dziecko w Hamburgu

Zgłosiła się po nich frau Hildegarda Wolf, żona oficera Abwehry. Straciła wcześniej swoich dwóch synów, zdaje się w jakimś bombardowaniu, Ryszard w to nie wnikał. Od razu wzięła Andrzejka na ręce, popatrzyła na jasne włosy Rysia i zdecydowała, że chłopcy pojadą z nią do Hamburga.

- Zabrała nas do wielkiej willi, gdzie była służba, wygody, ogród, ale nic dobrego mnie tam nie czekało - przyznaje Ryszard. - Zaczął się dryl, kary, wymagano ode mnie płynnego mówienia po niemiecku, a ja nie znałem tego języka i nie chciałem się go uczyć. Nie dawano mi na przykład za to jedzenia. Miałem szybko zapomnieć o polskim życiu, zmienić się w Richarda Wolfa. Poszedł do hitlerowskiej szkoły, gdzie już całkiem nie pasował, obrywał od uczniów, bili go nauczyciele.

- Ten obcy, wrogi świat był koszmarem, który jeszcze czasem mi się śni - przyznaje Ryszard.

Podejrzewał, że Hildegarda zabrała polskie dzieci bez zgody męża. Kiedyś zobaczył, jak go o coś błaga, obejmuje za nogi. Bez skutku. Potem bracia zostali nagle oddani tam, skąd zostali wzięci, do obozu we Frysztacie.

- Reinhardt Wolf przyjeżdżał do willi rzadko, widziałem go kilka razy - mówi Ryszard. - Nigdy mnie nie uderzył, ale traktował jak powietrze.

We Frysztacie braci rozdzielono, ale jak się okazało, wysłano osobno do jednego obozu w Łodzi. Przy Andrzejku wciąż była taśma z nazwiskiem i miejscem urodzenia, dlatego pewnego dnia zakonnica, która zajmowała się maluchami, pokazała Rysiowi braciszka. W Łodzi obaj doczekali końca wojny, tutaj przez Czerwony Krzyż odnalazła ich matka. Nie umiała rozpoznać młodszego synka, Rysiek jej go pokazał; miał brata na oku. Do domu w Czeladzi wrócił również wychudzony jak szkielet ojciec. Byli wyjątkiem, znowu razem we czwórkę.

- Moja historia zakończyła się dobrze, a tyle dzieci nie miało tego szczęścia. Ale trauma pozostała, moje wspomnienia to ciężar trudny do udźwignięcia, nawet do dzisiaj - mówi Ryszard. - W domu nigdy nie mówiliśmy o obozie, że zabrała nas niemiecka rodzina. To był temat tabu. Zbyt bolało, żeby sobie rozmawiać na ten temat. Nawet żonie opowiedziałem o tym dopiero po pół wieku małżeństwa.

W Hamburgu musiał milczeć, że jest Rysiem Gwiazdą, w Czeladzi, że był Richardem Wolfem. Uważa, że młode pokolenie już nie rozumie, co się wtedy stało, ile było zła, to dla nich zdarzyło się zbyt dawno. A on teraz już wie, że o okrucieństwach wojny trzeba mówić.

Według historyków, do obozu w Potulicach kierowano licznie dzieci z Zagłębia, Trzebini, Chrzanowa, bo część z nich miała być zgermanizowana. Pod koniec wojny przebywało tam łącznie 660 dzieci.

Po wielu latach Ryszard Gwiazda pojechał do Hamburga, stanął przed willą, którą dobrze pamiętał, mieszkali tam już inni ludzie. Wolfowie umarli. A gdyby spotkał Hildegardę, co by jej powiedział?

- Chcę wierzyć, że po swojemu chciała dobrze - mówi po namyśle. - Wychowywała mnie w taki sposób, jaki znała. Może by się ze mną zgodziła, nigdy więcej wojny.

Nie przeocz

Zobacz także

Musisz to wiedzieć

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera