Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stanisław Oślizło i... PIS, czyli jak oni debiutowali

Rafał Musioł
Rafał Musioł
Mariusz Czerkawski fot. anna kaczmarz/dziennik polski/polskapresse
Mariusz Czerkawski fot. anna kaczmarz/dziennik polski/polskapresse Anna Kaczmarz/Polskapresse
Z okazji 11 listopada zapytaliśmy pięć śląskich sportowych gwiazd o to, jak wyglądały ich debiuty w reprezentacji Polski. Każda z tych historii okazała się niezwykła i ciekawa. Przeczytajcie - na pewno tego nie wiedzieliście!

Stanisław Oślizło: Worek z PIS-u

Powołanie na mecz piłkarskiej reprezentacji z ZSRR (21 maja 1961) przyszło do Górnika. Wezwał mnie sekretarz i wręczył wraz z gratulacjami. Pojechałem w stresie, ale ze mną tak zawsze było, że przed meczami byłem pesymistą, ale gdy tylko sędzia zagwizdał, wygrało się pierwszą i drugą piłeczkę, wszystko mijało. Byłem przejęty, bo miałem zastąpić znakomitego Romana Korynta i to w meczu z tak znakomitym rywalem, mistrzem Europy, z gwiazdami w składzie i Jaszinem w bramce. Wszystko skończyło się dobrze, w dodatku wygraliśmy, więc byłem szczęśliwy.

Niestety, nie mam po tamtym meczu pamiątki. Zresztą to były takie czasy, że nikt nie dostawał koszulek. Przed meczem przywoziło je do szatni PIS, czyli Przedsiębiorstwo Imprez Sportowych. Wszystkie w jednym worku, pogniecione, wymięte. Wkładaliśmy je, każdy znał swój numer, potem wyciągaliśmy spodenki. Te ostatnie zazwyczaj za ciasne, więc za każdym razem szedłem do lekarza kadry, bo on miał nożyczki, no i rozcinał mi nogawki. Po meczu wszystko z powrotem do worka, człowek z PIS go zabierał i zawoził do pralni, a potem do magazynu. Następnym razem widzieliśmy je znów przed spotkaniem. A że w debiucie zagrałem od razu 90 minut? To było normalne. Nie tak jak dziś, że ktoś wychodzi na 2 minuty, a potem ma 80 meczów zaliczonych w kadrze.

Ja pod względem minut gry jestem podobno w dziesiątce wszystkich reprezentantów w historii chociaż mam tylko 57 występów. Ale tylko raz, w Sztokholmie, zszedłem w przerwie ze względu na kontuzję... Bo dla reprezentacji dawało się z siebie wszystko i nadal tak być powinno.

Jan Furtok: Już na mnie czekali
Mój debiut w piłkarskiej reprezentacji wypadł później niż powinien, bo doznałem kontuzji. Zerwane więzadła oznaczały pół roku przerwy, ale leczenie poszło jednak sprawnie i wkrótce po tym, jak doszedłem do formy, dostałem informację, że mam się stawić na kadrze przed meczem towarzyskim z Irlandią na wyjeździe. Miałem 22 lata (mecz odbył sie 23 maja 1984 roku - przyp. red.), ale pojechałem bez większej tremy, właściwie wszystkich piłkarzy już znałem, bo przecież grałem w młodzieżowych reprezentacjach, więc ta pierwsza to był oczywisty kolejny krok, którego szczerze mówiąc się spodziewałem.

Nieskromnie mówiąc, miałem wrażenie, że Antoni Piechniczek trochę na mnie czeka, żebym wreszcie wrócił do pełni sił. Żeby było śmieszniej na lotnisku przed wylotem dostałem jeszcze pamiątkową paterę za wyczyny w lidze, więc humor mi dopisywał. Liczyłem, że zagram więcej minut, ale Piechniczek wprowadził mnie dopiero w 88 minucie za Mirka Okońskiego. Mimo wszystko byłem jednak zadowolony.

Numery na koszulkach wybierał nam chyba trener i nawet nie pamiętam, jaki ja dostałem. A co się stało z tą koszulką nie wiem... Może jeszcze ją mam, ale nie jestem pewny. W każdym razie jako „młody” musiałem nosić piłki na trening i sprzęt po nim, ale to było normalne. Grałem w piłkę po to, żeby być reprezentantem Polski i to mi się udało. Każdy występ w kadrze był dla mnie bardzo ważny, ale nigdy nie przypuszczałem, że po 36 meczach i 10 bramkach na zawsze będę kojarzony tylko z golem strzelonym ręką San Marino (śmiech).

Piotr Gruszka: Wezwanie na pocztę

Pierwsze powołanie otrzymałem do kadry siatkarskiej makroregionu. Pobiegłem na pocztę, bo wtedy nominacje rozsyłano listownie, ale okazało się, że zamiast powołania dostałem... zawieszenie z klubu, bo zdaniem działaczy zrobiłem coś nie tak. Dopiero po skutecznym odwołaniu przyszło to pismo, na które tak długo czekałem.

W kadrze osobno dostawaliśmy koszulkę i orzełka. Przyszywało się go do koszulki reprezentacyjnej, a potem także do klubowej. Dzięki temu każdy kibic wtedy wiedział, że w tej drużynie gra kadrowicz. Może warto by wrócić do tego zwyczaju? Orzełek jest przecież czymś wyjątkowym i każdego powinna rozpierać duma, że go nosi.

Do kadry seniorskiej trafiłem w wieku 18 lat - trenerem był Wiktor Krebok. Zagrałem na mistrzostwach Europy i to było dla mnie mega przeżycie, ale już rok później zadebiutowałem na igrzyskach olimpijskich w Atlancie. Byłem wtedy młodym chłopakiem i szczerze mówiąc to niewiele z tych igrzysk pamiętam.

Nie mam koszulek z czasów gry w reprezentacji, dla której rozegrałem 450 spotkań, ale zachowałem tę, którą dostałem na pożegnanie. To bardzo cenna i sentymentalna pamiątka.

Mariusz Czerkawski: Z karabinami

W hokejowej kadrze seniorów zadebiutowałem jako 19-latek. Po udanych mistrzostwach świata juniorów w 1991 roku, w których zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju, zainteresowali się mną Boston Bruins i trener Leszek Lejczyk. „Niedźwiadki” wybrały mnie w drafcie do ligi NHL, a selekcjoner powołał na mistrzostwa świata seniorów, które odbywały się w Jugosławii.

Graliśmy w Ljubljanie, w której czuć było już napiętą atmosferę i zbliżającą się wojnę. Pamiętam, że naszego hotelu pilnowali żołnierze z karabinami. Turniej był dla mnie bardzo udany, bo nie dość, że awansowaliśmy do grupy A, to jeszcze strzeliłem najwięcej bramek dla reprezentacji. Grałem w jednym ataku z Mirkiem Copiją i Wojtkiem Matczakiem, a w obronie uzupełniał nas Heniek Gruth, bo skład kadry opierał się na klubowych formacjach.

Pamiętam, że byłem bardzo dumny z tego występu. Rok później grałem na igrzyskach w Albertville i wydawało się, że kolejne dobre mecze w kadrze są tylko kwestią czasu. Niestety, więcej w turnieju olimpijskim już nie wystąpiłem, a po spadku kadry do grupy A nie bardzo mogłem też przyjeżdżać na mistrzostwa świata, bo ich termin pokrywał się z rozgrywkami ligi NHL. W efekcie w reprezentacji Polski rozegrałem tylko 42 spotkania, ale każde sprawiło mi wielką satysfakcję.

Mariusz Jurasik: Bez ubezpieczenia

Wbrew temu, co piszą na Wikipedii, w reprezentacji Polski w piłce ręcznej nie debiutowałem w meczu z Litwą, ale w spotkaniu z Danią rozegranym w Zabrzu w hali Pogoni w 1997 roku. Jak na debiutanta zagrałem niezłe zawody, ale i tak przegraliśmy sromotnie z Duńczykami zarówno ten mecz, jak i rewanż na wyjeździe.

Pamiątki z tego debiutu nie mam żadnej, bo wtedy nikt nie dostawał reprezentacyjnych koszulek na stałe, ale zaraz po meczu oddawało się cały sprzęt kierownikowi kadry. Później okazało się, że graliśmy w tych meczach bez ubezpieczenia, bo ówczesne władze związku nie miały na to pieniędzy, więc dobrze, że nikt nie doznał wówczas kontuzji. Oczywiście za grę w drużynie narodowej nie było też żadnych pieniędzy, ale i tak każdy był dumny, że dostawał powołania.

Gra z orzełkiem na piersiach zawsze była dla mnie ogromnym przeżyciem, bez względu na to czy był to mój 1, 100 czy 207 mecz, bo tyle ich w sumie rozegrałem w narodowych barwach. Gdy przed meczem grano Mazurka Dąbrowskiego najpierw z taśmy, a w ostatnich latach z chóralnym śpiewem kibiców w wypełnionych po brzegi halach, to zawsze ciarki przechodziły mi po plecach. Grze w kadrze towarzyszyła podwyższona adrenalina, ale także duma, że mogę dostąpić tego zaszczytu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!