Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sześć miesięcy lata, czyli zmierzch czterech pór roku?

Wiktor Porembski
pixabay
Pogoda w Polsce staje się coraz bardziej ekstremalna - to już nie teoria, tylko fakt. Fale upałów, gwałtowne nawałnice, niespodziewane huragany - to już stały element naszego życia. Ale to nie koniec, bo czeka nas coraz dłuższe i coraz trudniejsze do odróżnienia wiosny i jesieni lato.

Od dwóch dekad pogoda coraz częściej nas zaskakuje. W ostatnim czasie - dosłownie co roku, albo i kilka razy w roku. Tym razem spotkała nas niespodzianka raczej z tych przyjemnych - od końca pierwszego tygodnia kwietnia niemal nieprzerwanie trwa w Polsce coś w rodzaju lata, w dodatku upalnego.

Niewykluczone jednak, że za tę wiosenną przyjemność będziemy musieli całkiem niedługo zapłacić - na przykład spędzając nietypowo zimny lipiec na przeczekiwaniu kolejnych oberwań chmury. Albo - to również niestety niewykluczone - doświadczając kolejnych klęsk żywiołowych. Tropikalne akcenty coraz wyraźniej zaznaczające się w polskiej wiosennej i letniej pogodzie nie zawsze oznaczają możliwość długiego przesiadywania w kawiarnianych czy przydomowych ogrodach.

Lato od wiosny

W tym roku w zależności od regionu Polski mieliśmy już do czynienia z dwiema, trzema lub nawet czterema falami bardzo wysokich temperatur. Choć kalendarzowe lato oficjalnie zaczyna się dopiero 21 czerwca, o lecie klimatycznym można było w tym roku mówić już w kwietniu - bo do spełnienia jego definicji potrzeba średniodobowej temperatury wyższej niż 15 stopni C.

Europejska Agencja Środowiska szacuje, że do końca XXI wieku siła wiatrów na naszym kontynencie wzrośnie od 11 do 44 procent

Pod tym względem ten rok (a raczej ta jego część, którą dotąd przeżyliśmy) zdaje się być zapowiedzią popularnego wśród części klimatologów scenariusza stopniowej, ale bardzo radykalnej, zmiany dotychczasowego kalendarza klimatycznego w Europie. Według tej wizji już za 20-30 lat zwłaszcza pojęcia „wiosny” i „jesieni” powoli stawałyby się anachronizmem, bo już nie można by było mówić o czterech porach roku. Zamiast nich mielibyśmy do czynienia z zaledwie dwiema - gorącą i zimną, obie rozdzielone by były tylko krótkimi (lub wręcz bardzo krótkimi) okresami przejściowymi.

Czy naprawdę niedługo będziemy mieć w Polsce pory roku niczym te obecne na afrykańskich sawannach? Nie da się tego wykluczyć. Klimat w Polsce rzeczywiście się zmienia - całkowicie w zgodzie z ogólnym trendem globalnego ocieplenia.

Ciepło i ekstremalnie

Mniej więcej od początku lat 90. coraz częściej odnotowywane są tak zwane pogodowe zjawiska ekstremalne. Najwyraźniej to widać na przykładzie fal upałów (żeby meteorolodzy mogli mówić o fali, upał z temperaturą maksymalną nie niższą niż 30 stopni C, musi trwać przez co najmniej trzy dni).

Zaledwie od kilkunastu lat fale upałów potrafią być odnotowywane wcześniej niż w czerwcu. W 2002 roku stwierdzono pierwszą majową falę upałów w historii polskich pomiarów. W roku 2012 w południowej części Polski odnotowano natomiast falę upałów już w kwietniu, co wówczas było ewenementem. W tym roku rekordowo ciepły kwiecień ściśle zgodnych z definicją fal upałów wprawdzie nie przyniósł, za to średnia temperatura w Polsce w tym miesiącu poszybowała aż o 4,7 stopni C w stosunku do wieloletniej normy. W całej historii pomiarów odnotowano podobnie ciepły kwiecień tylko na Dolnym Śląsku - i było to w 1800 roku.

Podobnie rzecz ma się z końcowym terminem występowania upałów. Te wrześniowe notujemy dość regularnie od kilku lat. Według przewidywań klimatologów z upałami względnie często występującymi między pierwszą dekadą kwietnia a ostatnią dekadą września możemy mieć do czynienia już za ok. 15 lat.

Od początku kwietnia do końca września mija równo 6 miesięcy. Wizja półrocznego lata w Polsce jeszcze 20 lat temu zmusiłaby nas najwyżej do popukania się w czoła - dziś nie ma w niej już nic szczególnie szokującego. Zmiana w czasowym zakresie występowania fal upałów i ich częstotliwości jest widoczna gołym okiem.

Kolejnym pogodowym ekstremum, które przytrafia się nam coraz częściej i coraz bardziej regularnie, są opady o dużym natężeniu - przekraczają 10 i 20 mm na dobę. - jak i oberwania chmur, czyli opady przekraczające 30 mm na dobę. Za ich sprawą gwałtownie rośnie niebezpieczeństwo powodzi, gdy występują w okresie kilku dni, na znacznym obszarze, prawdopodobieństwo wystąpienia rzek z brzegów graniczy z pewnością. Od dekad powoli, ale nieprzerwanie rośnie też częstotliwość występowania długotrwałych opadów o znacznej intensywności - na przykład w lipcu 2011 roku suma opadów przekroczyła średnioroczne normy o 400 proc. Tego typu anomalie będą nas czekać niezależnie od tego, jak bardzo tropikalny charakter zyska nasze lato.

Ekstremalnym opadom często towarzyszą burze i - zwłaszcza lokalne - zaskakująco silne huragany. Podręcznikowym przykładem może tu być zeszłoroczny kataklizm na Kaszubach - nieprzewidziany w swej realnej skali w żadnym modelu prognozowania pogody. W skali kraju zginęło sześć osób (62 osoby zostały ranne), zniszczone zostały ponad 2 tysiące budynków i 44 tysiące hektarów lasu. To efekt gwałtownych uderzeń wiatru o sile 120-150 km/h towarzyszących rozległej burzy typu „radarowego” („bow echo”) o szerokości ok. 300 km.

Tu też nie ma szczególnie optymistycznych prognoz. Według danych Europejskiej Agencji Środowiska do końca XXI wieku siła wiatrów na naszym kontynencie będzie się stopniowo zwiększać - od 11 do nawet 44 proc. Już teraz zaś w Polsce - zwiększające się powoli, ale stale - prawdopodobieństwo wystąpienia tornad towarzyszących superkomórkom burzowym wynosi od 5 proc. w lipcu do 7 proc. w sierpniu.

Śmiertelne upały

Z czasem będziemy mieli coraz większy problem z dostosowaniem się do zmian klimatu. Także z czysto medyczno-fizycznych powodów. Naukowcy ze Wspólnego Centrum Badawczego podlegającego Komisji Europejskiej opracowali w 2017 roku długofalową prognozę wpływu zmian w klimacie na nasze zdrowie i śmiertelność w Europie. Pod względem prognozowanej liczby zgonów na pierwszym miejscu wskazanych przez nich pogodowych ekstremów zabójczych dla naszego życia wcale nie znajdują się te, które powszechnie uważamy za najbardziej niebezpieczne - czyli huragany, burze i powodzie. Nie - mówią nam badacze - liczba ofiar najbardziej gwałtownych klęsk żywiołowych pozostanie w Europie relatywnie niewielka, przynajmniej, jeśli nie nastąpi radykalne obniżenie poziomu życia i stopnia rozwoju naszej części świata.

W trakcie upałów dobowa śmiertelność w Warszawie wzrasta średnio o 13,8 proc. Oznacza to o ok. pięć zgonów więcej dziennie

Systemy ostrzegawcze nadal będą działać, dobrze zorganizowane służby będą prowadzić możliwie efektywne akcje zapobiegawcze i ratunkowe, a cyklonów, tsunami czy tornad o największym natężeniu na szczęście nadal nie musimy się obawiać. Postęp technologiczny będzie nam zaś stopniowo ułatwiał przewidywanie występowania niebezpiecznych zjawisk pogodowych. Właściwie już nam ułatwia, co wie z grubsza każdy, kto zainstalował dobrą aplikację z mapą burzową w telefonie.

Tym zagrożeniem, przed którym najtrudniej będzie nam się obronić, staną się natomiast upały. Według opublikowanych w „Lancet” wyników badań - w latach 2071-2100 upały mogą w Europie odpowiadać za około 150 tysięcy zgonów. Dla porównania: w latach 1981-2010 upały były przyczyną śmierci ok 3 tys. osób. Liczba ofiar upałów zauważalnie rośnie już teraz - osiągając poziom nawet tysiąca zgonów w średniorocznej skali.

Do w pewnym stopniu podobnych wniosków dochodzą także naukowcy z Polski. Z badań Instytutu na Rzecz Ekorozwoju przeprowadzonych dla warszawskiego ratusza w 2015 roku wynika, że podczas fal upałów silnie wzrasta odsetek zgonów. Naukowcy skrupulatnie podliczyli, że śmiertelność w Warszawie wzrasta w trakcie upałów o średnio 13,8 proc. W liczbach bezwzględnych wygląda to tak, że każdy dzień upałów przynosi w samej stolicy mniej więcej 5 zgonów więcej. W największym stopniu dotyczy to osób starszych (70 i więcej lat) i cierpiących na choroby układu oddechowego.

W dużych miastach upały już teraz są jeszcze bardziej uciążliwe - a różnica w porównaniu z terenami niezabudowanymi będzie tylko się pogłębiać. To sprawka zjawiska zwanego „miejską wyspą ciepła”. W Warszawie badają je naukowcy z Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN. Już sześć lat temu odkryli, że średnioroczna temperatura dla centrum Warszawy jest aż o 2,5 stopnia wyższa niż ta na obrzeżach miasta. Zdarzają się nawet momenty, w których o tej samej porze w centrum może być o 10 stopni cieplej, niż w Powsinie. Przy odległości rzędu 12 km w prostej linii coś podobnego zdarzało się dotąd tylko w wysokich górach. Ba, dwa stopnie różnicy średniorocznej temperatury, występują dziś nawet między okolicą Pałacu Kultury a lotniskiem Chopina na Okęciu.

W związku z ociepleniem klimatu i zjawiskiem wyspy ciepła w miastach za 50 lat będziemy dwa razy bardziej niż dziś potrzebować urządzeń klimatyzacyjnych. Dziś przydają się one przez 32-35 dni w roku, za pięć dekad mogą być niezbędne przez aż 76 dni, czyli ponad 2,5 miesiąca.

Wstrzymany jet stream

Ocieplanie się globalnego klimatu zmniejsza naturalną różnicę między północnymi rejonami naszej półkuli i okolicami zwrotników. W dodatku tempo ocieplania się klimatu w Arktyce jest prawie trzykrotnie szybsze od tego samego procesu w innych częściach świata, co tylko pogłębia efekt zmniejszania się ogromnych dotąd różnic ciepła między północą i strefą równika. Co z tego wynika?

Ano to, że traci swój napęd chyba najpoważniejsza dotąd siła decydująca o pogodzie w naszej części świata - czyli prąd strumieniowy. To wiatr wiejący dookoła kuli ziemskiej, na wysokości kilku-kilkunastu kilometrów, z prędkością nawet 100 km/h. Bezpośrednio można go odczuć tylko w Himalajach czy Karakorum, bywa także kłopotem dla pilotów samolotów odrzutowych (stąd jego angielska nazwa Jet stream). W rzeczywistości jednak, wciąż odczuwamy jego pośrednie działanie. Jet stream okrąża Ziemię po bardzo nieregularnej, meandrującej i zmiennej linii. Jego przesunięcia często decydują o kierunku wędrowania wyżów, niżów i frontów atmosferycznych.

W ostatnich dekadach jet stream potrafi coraz częściej jednak zamierać - nawet na kilkanaście dni. To właśnie wtedy najczęściej dotykają nas niekończące się upały, tak zwana blokada prądu strumieniowego może też jednak sprawić, że na dłużej zostają z nami mrozy, albo i cała pora roku - tak na przykład było w kwietniu 2013 roku - za przedłużającą się wtedy zimę odpowiadał właśnie zatrzymany jetstream. Innymi słowy - ocieplenie klimatu sprawiło, że zima trwała dłużej.

Szakale i komary

Ocieplenie klimatu będzie też stopniowo zmieniać polską przyrodę. Za naszego życia efekty tych zmian będziemy obserwować przede wszystkim za sprawą gatunków inwazyjnych zwierząt - tych, które właśnie aklimatyzują się w naszej części Europy przybywając z cieplejszych, południowych regionów.

Do Polski zaczęły docierać między innymi szakale złociste - obserwowane regularnie od kilku lat - upowszechnienie się nowego gatunku sporego jak na polskie warunki drapieżnika może dość drastycznie wpłynąć na krajowe ekosystemy. Za sprawą wzrostu temperatur lawinowo rosną populacje meszek, kleszczy i komarów. Za kilka-kilkanaście nasze swojskie komary brzęczące możemy uznać za najwyżej średnio uciążliwe.

Wszystko za sprawą postępującej inwazji na północ komarów tygrysich, które potrafią osiągać nawet 1 cm długości, kąsają znacznie bardziej boleśnie, a do tego przenoszą znacznie groźniejsze choroby (m.in. wirusa Zika czy żółtą febrę). Ten azjatycki gatunek komarów zaobserwowano po raz pierwszy ok. 1975 roku na południu Europy. Teraz dotarł on już do południowo-zachodnich Niemiec i stopniowo rozszerza zasięg na północ i wschód, co zresztą zmusiło już naszych zachodnich sąsiadów do wprowadzenia różnych środków zaradczych, w tym do wypuszczania w zagrożonych rejonach wysterylizowanych samców tego gatunku, by w ten sposób względnie skutecznie go depopulować. Niemniej w 2015 roku stwierdzono już pełną aklimatyzację komarów tygrysich na północ od Alp - są w stanie zimować m.in. w Heidelbergu i Fryburgu. Szczególnie dobrze im w miastach.

Zima krótsza, ale zła

Jeżeli pory roku rzeczywiście będą nam się zmieniać w kierunku podziału na gorącą i zimną, to czego z kolei możemy się spodziewać, jeśli chodzi o zimę?

Tu wieści są akurat bardziej uspokajające. O mrozach nie zapomnimy, mogą tylko rzadziej występować. Podobnie rzecz będzie się miała z opadami śniegu - uwaga, one niekiedy będą miały dość ekstremalny charakter. Ale w Polsce to akurat nic nowego.

Od dekad spada - i dalej będzie spadać - liczba dni w roku z minimalnymi temperaturami poniżej 0 stopni C - uwaga, tu liczy się też noc. O ile w ostatnich latach potrafi ona jeszcze (coraz rzadziej) przekraczać 100, o tyle w roku 2100 ma być ich zaledwie ok. 50. Zima będzie więc krótsza, ale raczej nie straci swego dotychczasowego charakteru.

Największą chyba różnicą klimatyczną w porównaniu do obecnych czasów będzie się natomiast stawało stopniowe skracanie okresów przejściowych między letnią i zimową porą roku, zwłaszcza tego, który dziś nazywamy przedwiośniem.

vivi24

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Sześć miesięcy lata, czyli zmierzch czterech pór roku? - Portal i.pl