Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Szpital w Ligocie był ogniskiem zarazy Solidarności”. Profesor Marek Rudnicki mówi o początkach Solidarności, kopalni Wujek i Polonii w USA

Marcin Śliwa
Marcin Śliwa
Profesor Marek Rudnicki to wybitny chirurg, wykładowca amerykańskich uczelnia i działacz opozycji antykomunistycznej.
Profesor Marek Rudnicki to wybitny chirurg, wykładowca amerykańskich uczelnia i działacz opozycji antykomunistycznej. Marcin Śliwa
Profesor Marek Rudnicki, wybitny chirurg, wykładowca amerykańskich uczelnia i działacz opozycji antykomunistycznej, w środę 24 maja w Sali Sejmu Śląskiego w Katowicach, został uhonorowany tytułem doktora honoris causa Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. W trakcie swojego przyjazdu do Polski prof. Rudnicki znalazł czas, by opowiedzieć nam o swojej działalności politycznej w latach 80-tych, miłości do wysokich gór i o tym jak widzą Polskę Amerykanie.

Rok 1980 był dla Pana szczególny - obronił Pan doktorat, uzyskał specjalizację i był jednym z założycieli Solidarności w Śląskiej Akademii Medycznej. Jakie były początki tej organizacji?

Prof. Marek Rudnicki - W różnego rodzaju działania polityczne byliśmy zaangażowani już od czasu studiów. Mieliśmy grupę przyjaciół, dla której głównym tematem była medycyna i szansa na wolną Polskę. Już w 1968 roku określono nas jako element, na który trzeba uważać. Mimo to w kolejnych latach ciągle pojawiały się propozycje zapisania się do partii, jednak nikt z naszej grupy z nich nie skorzystał. Dodam, ze prawie wszyscy z tej grupy po latach zostali profesorami, liderami swoich środowisk.

W końcu przyszedł 80-ty rok, miałem wtedy 32 lata. Pracowaliśmy z kolegami w Ligocie, w Centralnym Szpitalu Klinicznym Śląskiej Akademii Medycznej. To był znakomity ośrodek akademicki, oferujący najlepszą ówcześnie dostępną medycynę, ale też bardzo upolityczniony. W połowie sierpnia doszły do nas informacje o strajkach w Lublinie i w Gdańsku. Zaczęliśmy się zastanawiać: czy mamy się w to zaangażować, czy jakieś siły wykorzystają protest robotniczy do swoich celów, przejmą władzę i nic się nie zmieni? Czy też jest to nurt zgodny z naszymi odczuciami? Jak dziś pamiętam moment, kiedy spotkaliśmy się u mnie w domu z ówczesnym adiunktem, a dzisiaj profesorem Grzegorzem Opalą, razem z żonami. Doszliśmy do wniosku, że nie możemy stać z boku. Nadszedł czas do jawnego działania, bez względu na konsekwencje. Zapytaliśmy wtedy nasze żony: „czy akceptujecie to, że się aktywnie włączamy w działania polityczne? Czy zdajecie sobie sprawę, że może się to wiązać z wyrzuceniem z pracy, więzieniem i opuszczeniem domu?” Odpowiedziały nam „idźcie i róbcie, to jest wasze życie i będziemy was wspierały”. Wtedy zaczęliśmy działać.

Mieliśmy kontakty ze studiów, dzięki czemu wiedzieliśmy „kto kim jest” i kto może chcieć się zaangażować. Błyskawicznie, w ciągu tygodnia, udało nam się stworzyć podstawy Solidarności ŚAM. Na początku dotarliśmy do samodzielnych pracowników naukowych i profesorów - nasza organizacja nie mogłaby funkcjonować w starym układzie na uczelni. Odbyła się rada wydziału, w trakcie której przez głosowanie odwołano rektora, co doprowadziło do kolejnych wyborów i zmian. W owym czasie naszą działalność opierającą się o Centralny Szpital Kliniczny ŚAM jeden z sekretarzy partii nazwał „ogniskiem zarazy”. Faktycznie, chyba tak było. Dzięki doświadczeniom organizacyjnym ze studiów pomagaliśmy w różnych zakładach pracy organizować struktury Solidarności, byliśmy medycznymi konsultantami dla strajkujących górników czy hutników. Głównym „ogniskiem zarazy” Solidarności, która wszędzie się wtedy szerzyła, była Ligota. Prawie wszyscy pracownicy stali się członkami nowej organizacji. Ten ruch był jak huragan, szedł przez wszystkie środowiska. To niesamowite chwile, gdy człowiek czuje, że może robić dla innych to, czego oczekują i tworzyć wspólnie grupę idącą do przodu. Taka sytuacja, w przypadku ruchów politycznych, wydaje się nie do zatrzymania. W nasze żagle wiatr wiał z różnych stron, ale w tym samym kierunku. Smutne jest to, że po kilkunastu miesiącach, gdy wiatr zawiał inaczej, to część tego ruchu, jak kłosy w łanie zboża, pochyliła się w drugą stronę. Takie po prostu jest życie. Konformiści byli, są i zawsze będą.

Po kilkunastu miesiącach od powstania Solidarności na ŚAM, doszło do tragedii w kopalni „Wujek”. Jak z Pana perspektywy wyglądały wydarzenia z grudnia 1981 roku?

13 grudnia 1981 roku wprowadzono stan wojenny, zamykając w ten sposób „karnawał Solidarności” jak później określały to media. Był to bardzo napięty moment. Część społeczeństwa nie chciała zaakceptować przywrócenia starych norm komunistycznych. Dochodziło do manifestacji i strajków w zakładach pracy. Tak też było w kopalni „Wujek” gdzie w odpowiedzi na nieuzasadnione aresztowania i pobicie szefa Solidarności, również wybuchł strajk. Pracowali tam mężowie, rodzice, bracia… prawie każdy, kto pracował w Centralnym Szpitalu Klinicznym miał kogoś na kopalni „Wujek”. To był największy i najbliższy szpitalowi zakład pracy.

Dzień 16 grudnia pozostanie w mojej pamięci i jak sadze wielu innych osób jednym z najbardziej tragicznych dni w życiu. W oparciu o napływające informacje z różnych innych zakładów pracy, hut i kopalń można się było spodziewać najgorszego, czyli użycia bezwzględnej siły w stosunku do strajkujących robotników. Nasza szpitalna organizacja Solidarności, pod przewodnictwem prof. Opali, podjęła przygotowania na wypadek potrzeby zabezpieczenia medycznego.

Był to smutny poranek z mżawką i wilgotnym, bardzo nieprzyjemnym zimnem. Z okien Szpitala widać było dymy i helikopter krążący nad kopalnią Wujek. Wraz z upływem czasu zaczęły do nas dochodzić informacje o czołgach, transporterach i ataku na strajkujących górników. Postrzeleni przez ZOMO górnicy byli brani do karetek, często bici i wywożeni daleko od kopalni, do zmilitaryzowanych szpitali. Byliśmy niezależnym, cywilnym szpitalem, ale w pełni gotowym do udzielania pomocy, ale wykluczonym z akcji ze względów politycznych. W momencie, kiedy zorientowaliśmy się, że władze wywożą rannych górników 10-15 kilometrów dalej, udało mi się dojść do radiostacji, którą wówczas posługiwało się Pogotowie Ratunkowe w kontaktach z Izbami Przyjęć w szpitalach. Nadałem z niej komunikat, który kierowcy karetek odczytali jako rodzaj polecenia: „Centralny Szpital Kliniczny w Ligocie jest gotowy do przyjęcia rannych górników i można ich tu przywozić”. Tak też się stało. W tym momencie, cały Szpital był zjednoczony. Miałem wtedy dyżur i moją rolą była wstępna ocena zagrożenia życia i kierowanie do dalszych etapów leczenia. Wszyscy byli zaangażowani, gastrolodzy, interniści, neurolodzy. Chirurgom przy operacjach pomagali ginekolodzy i inni specjaliści. To wszystko było koordynowane przez Solidarność CSK. Spośród osób przywiezionych do naszego szpitala nikt nie umarł.

Niezwykle istotną częścią ówczesnego działania było też zabezpieczenie rannych przed dalszymi konsekwencjami. Nie było wiadomo co władza może wymyślić przeciwko strajkującym górnikom. Z jednej strony trzeba było ich ukrywać, by uchronić przed aresztowaniami, a z drugiej pamiętać, że w efekcie postrzałów być może zostaną inwalidami i mogą dochodzić spraw rentowych. Stąd też podwójne historie choroby, plany ukrywania górników w różnych zakamarkach szpitala i inne podobne działania. W nocy pojawili się prokuratorzy wojskowi, uaktywnili również niektórzy spośród tajnych współpracowników SB. Do tej pory wiele spraw z owej nocy pozostaje niewyjaśnione.

Co stało się z tymi podwójnymi dokumentami?

Po kilku tygodniach od tragicznych wydarzeń na kopalni Wujek trafiły do mnie zdjęcia i dokumentacja leczenia górników w CSK. Trzymałem to w domu. Za jakiś czas żona, pracująca w poradni otrzymała cynk od jednego ze swoich pacjentów, który był szefem łączności na poczcie. „Pani Doktor, posłyszałem, że SB ma plany rewizji w waszym domu”. Natychmiast wywiozłem wszelkie „trefne” materiały, dokumentacje, sprawozdania, materiały drukowane, gazetki do różnych ludzi. Krąg moich najbliższych przyjaciół był w podobnej sytuacji, więc nie chciałem nikogo obciążać. Nigdy nie odzyskałem tych materiałów. Być może zaginęły, ale nie mogę też wykluczyć, ze przynajmniej część tych materiałów trafiła do archiwów SB.

Jest pan wybitnym lekarzem, nauczycielem akademickim i działaczem politycznym. W tym wszystkim znalazł Pan również czas na realizowanie swojej pasji związanej z górami.

To jedno z moich najwspanialszych przeżyć. W środowisko wysokogórskie zostałem wciągnięty przypadkowo. Jeden z moich starszych kolegów z pracy powiedział, że nie może jechać na jedną z wypraw i zapytał, czy chciałbym go zastąpić. Byłem przewodnikiem beskidzkim, dużo chodziłem po górach, więc przyłączyłem się. Jako lekarz wziąłem udział w trzech różnych wyprawach z największymi himalaistami na świecie. To były niezapomniane przeżycia. Intrygowała mnie motywacja ludzi, którzy podejmują ryzyko na granicy śmierci, żeby spełnić własne marzenia. Ich podejście do himalaizmu jako sportu było zupełnie inne niż moje, ale będąc na wyprawie „wsiąkłem” w żądzę zdobywania szczytów. W pierwszej wyprawie udało mi się wejść na wysokość 7100 metrów. Uplasowało mnie to w czołówce lekarzy na świecie, którzy weszli najwyżej.

Później była druga wyprawa z Kukuczką, Wielickim i Pawłowskim w Alpy Nowozelandzkie. To są jeden z największych nazwisk w historii himalaizmu. Mieszkanie z Wielickim w jednym namiocie pół roku po tym, jak zdobył Mount Everestu zimą… To jest wielki człowiek, jest everestem ducha. Jurek Kukuczka wtedy jeszcze nie myślał, że zdobędzie 14 ośmiotysięczników. Później z Tadeuszem Piotrowskim i Ryśkiem Kowalewskim byłem w Himalajach. Te nazwiska to jest historia światowego himalaizmu, to wybitni ludzie, a jednocześnie ich podejście do gór wykracza poza zdrowe myślenie i zdrowy rozsądek. Jurek Kukuczka mieszkał niedaleko mnie i często się spotykaliśmy. Pewnego dnia powiedziałem mu „Jurek, zdobyłeś wszystko. Rób to, co robi Messner, skapitalizuj swoje sukcesy, zabezpieczysz życie swoje i rodziny”. Odpowiedział wtedy „Jeszcze ta południowa ściana Lhotse, to jest to, co mnie intryguje”.

W sierpniu 1987 Jurek zapytał, czy może przyjechać do mnie z Andrzejem Zawadą, największym kierownikiem wypraw wysokogórskich na świecie, epopeją himalaizmu i profesorem geografii. Pamiętam to niedzielne popołudnie, gdy do mnie przyszli. Andrzej Zawada zaoferował mi pozycję lekarza w polsko-kanadyjskiej wyprawie na K2. Widział pan redaktor takie obrazy jak król pasuje kogoś na rycerza? Takie miałem wtedy uczucie. Jako człowieka na pograniczu medycyny i Himalajów nie było dla mnie nic wyższego, niż ta propozycja. Miało to miejsce na 4 dni przed wyjazdem do Stanów i nie mogłem pojechać. Zostało mi to na dowód akceptacji mnie jako człowieka, z którym można konie kraść, mieszkać razem w namiocie pół roku i dobrze się z nim czuć. Środowisko, nie tylko katowickie, ale polskie, zaakceptowało mnie jako partnera. Jeden z najbardziej znanych himalaistów na świecie, Rysiek Pawłowski powiedział mi kiedyś: „wiesz, mógłbym się z tobą nawet razem wspinać”. Było to dla mnie dużym wyznacznikiem zaufania i sympatii.

Wspomniał pan o propozycji Andrzeja Zawady. Jaki był kontekst Pana wyjazdu do Stanów Zjednoczonych?

Dostałem stypendium Rockefellera. Przeszedłem przez pierwsze etapy, kwalifikacje Uczelni i ministerstwa, ale Służba Bezpieczeństwa w Katowicach nie dała zezwolenia. Przez 7 lat nie mogłem nigdzie wyjechać. Dopiero w 1987 roku, kiedy sprawy zaczęły się rozluźniać, to wyjechałem na kongres naukowy do Mediolanu. Zupełnie nieoczekiwanie, Europejskie Towarzystwo Gastrologii i Endoskopii uznało moją pracę, którą tam przedstawiłem, za najlepszą w Europie. Profesor Kokot, w którego laboratorium przeprowadziłem część badań, nie krył wielkiego zaskoczenia i chyba też zadowolenia. Wróciłem i moje kontakty z amerykańskimi uniwersytetami zaowocowały tym, że zaproponowano mi zatrudnienie.

Przez 3 lata byłem w Cincinnati, gdzie uczestniczyłem w budowaniu nowego systemu chirurgii, w całości laparoskopowej. To była rewolucja, która w ciągu roku zmiotła stare podejście do chirurgii i otworzyła nowe. Technologia pozwoliła na to, że nie trzeba było już robić cięcia od mostka do spojenia łonowego. Wystarczyło włożyć kamerę do brzucha, dwie niewielkie rureczki i można było operować. W Cincinnati była też siedziba Ethicon, olbrzymiej firmy produkującej sprzęt do tych operacji. Dzięki temu, byłem poniekąd w samym środku laparoskopowej rewolucji. Zafascynowany laparoskopią, wróciłem w 1990 roku do Polski z myślą o założeniu na Śląsku centrum na całą Europę. Przyszło to tak nagle, że chyba trudno było to tutaj wówczas zaakceptować. W międzyczasie dostałem ofertę z Columbia University, abym prowadził program laparoskopowy w jednym z jej szpitali. Spełnili moje warunki i po dwóch tygodniach rozpocząłem kolejny etap mojego życia w Ameryce.

Każdego roku 3,4 razy przylatuję do Polski. Podczas pierwszych powrotów płakałem podczas lądowania samolotu. W tej chwili już mniej płaczę ale zaczynam odczuwać inne emocje wracając do kraju, słuchając hymnu. Kiedy zajmuję się sprawami związanymi z polskością, z byciem Polakiem, to budują się w mojej duszy takie emocje, których nie jestem w stanie kontrolować i sam im się dziwię. Taka już jest natura człowieka.

Jak w Pana poczuciu mówi się o Polsce w Stanach Zjednoczonych? Jak odbierani są tam Polacy?

To niezwykle istotna sprawa. Percepcja o Polsce i Polakach jest budowana wedle różnych przesłanek, zarówno środowiskowych jak i ogólnych. Jeszcze kilka lat było nieco nieprzychylnych informacji o decyzjach, ograniczających drogę do imigracji do Polski tysięcy ludzi z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki. Mniej krytyki, a więcej zrozumienia polskich racji widać było w ubiegłym roku przy ochronie naszych granic przed przybyszami od strony Białorusi. Ostatnie sytuacje, otwartość Polski i Polaków dla uchodźców z Ukrainy została przyjęta niezwykle pozytywnie. Polska, jak napisał mi jeden z Amerykanów, może służyć za wzór dla całego świata, jak można otworzyć serca i domy, dla ludzi którzy tego potrzebują dziś i teraz. Niezwykłe, jak to pendulum reputacji ewoluuje zgodnie z biegiem wydarzeń. Powinniśmy - i sądzę, że to jest zadanie nie tylko dla rządu polskiego, ale i dla nas, dla Polonii, tak działać, żeby percepcja o naszych otwartych sercach i gościnności dominowała nie przez dzień, dwa, a przez długie lata.

Musimy też pamiętać, że społeczeństwa są poddawane rożnego rodzaju naciskom i operacjom medialnym służącym bardzo różnym celom. Nie zapominamy o wielu krzywdzących Polskę i Polaków opiniach. Mieszkając w Stanach, ale i gdziekolwiek indziej, staramy się z nimi nie tylko walczyć, ale też im przeciwdziałać. Ważne, że są to akcje podejmowane przez władze Rzeczypospolitej, ale istotne są też drobne działania podejmowane przez różne organizacje i osoby mieszkające za granicą. Dodam jeszcze, że każdy z nas, Polaków mieszkających za granica wypełnia określone zadanie – dobrego reprezentowania swojego Kraju, swojej Ojczyzny, aby jej dobre imię nie było poddawane nieuzasadnionej krytyce.

Nie przeocz

Zobacz także

Musisz to wiedzieć

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera