Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tadeusz Biedzki: W Afryce widziałem z bliska umierających na ebolę

Ola Szatan
arc
Wyjazd w miejsce, gdzie trwa epidemia, na pierwszy rzut oka ma niewiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem - mówi Tadeusz Biedzki. Udało mu się przekonać żonę i pojechać tam, gdzie nie było innych reporterów.

Książka „W piekle eboli” to efekt najtrudniejszej wyprawy, jaką do tej pory miał pan okazję odbyć? Zarówno ze względu na warunki, jak i jej specyfikę oraz ładunek emocjonalny?

Moje wyprawy do Afryki zawsze są trudne, bo to trudny kontynent do samodzielnego podróżowania. Zawsze związane są też z ryzykiem. Ale tym razem ryzyko rzeczywiście było dużo większe, bo po pierwsze, przechodziliśmy nielegalnie przez granice trzech państw, co jednak wiąże się z jakimś niebezpieczeństwem i może skończyć się w więzieniu. A białym przeżyć w afrykańskim więzieniu nie jest łatwo. Drugie zagrożenie wynikało z tego, że ta wyprawa była o wiele mniej przewidywalna niż wszystkie poprzednie. Bo tamte realizowaliśmy mniej więcej zgodnie z planem. W tym przypadku nie było wiadomo, czy uda się zrealizować wszystkie punkty programu. Trzecim, największym, zagrożeniem była epidemia eboli, o której, wyjeżdżając z Polski, nie wiedzieliśmy tak dużo jak dzisiaj.

Kiedy po raz pierwszy powiedział pan żonie o pomyśle tej wyprawy, ona zaprotestowała i powiedziała kategorycznie „nie”.

To była normalna reakcja. Wyjazd w miejsce, gdzie trwa epidemia, wręcz zaraza, na pierwszy rzut oka ma niewiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem...

Ale w książce wspomina pan, że po dwóch godzinach dyskusji żona nie dość, że wyraziła zgodę, to jeszcze postanowiła pojechać z panem. Jakich argumentów pan użył?

Po pierwsze, miałem świadomość, że żonę też kusi Afryka w tym okresie. Inna niż ta, którą poznaliśmy wcześniej. Po drugie, powiedziałem jej, że nie ma tam ani jednego polskiego reportera i wręcz naszym moralnym obowiązkiem jest pojechać do Afryki Zachodniej, którą tak dobrze przecież znamy. Wreszcie, po trzecie, pokazałem jej różne informacje wskazujące na to, że ebola nie jest jednak tak straszliwie zakaźną chorobą i przy dużej ostrożności nie powinniśmy się zarazić. W końcu w tym czasie chorowało tam kilkanaście tysięcy osób, z tego zmarła połowa. Ale w tamtym regionie żyje kilkadziesiąt milionów ludzi. Tak naprawdę chorowali więc nieliczni. Te argumenty były chyba na tyle logiczne, a ciekawość na tyle silna, że żona zmieniła zdanie.

Wróćmy do mniej oficjalnej części podróży, czyli nielegalnej przeprawy przez trzy granice. Jak się udało trzykrotnie nie zostać złapanym?

Granice w Afryce raczej nie są dobrze strzeżone (śmiech). Tam często ludzie przekraczają je nielegalnie, oczywiście w większości są to mieszkańcy sąsiednich wiosek. Jak kolonialiści dzielili Afrykę za pomocą ołówka i linijki, to rodziny żyjące w wioskach obok siebie znalazły się po dwóch stronach granicy. Dlatego oni tak często ją przekraczają. My też wyszliśmy z założenia, że spróbujemy. Poza tym na miejscu trafiliśmy na znakomitych rybaków, którzy powiedzieli, że nie ma żadnego zagrożenia, że przypłyną z nami do brzegu i wysadzą na plaży. I tak też się stało. A z Sierra Leone do Liberii przeszliśmy graniczną rzekę z przemytnikami. Przy okazji zostałem szmuglerem, bo niosłem jedną z toreb tych przemytników. Szczęście nam jednak sprzyjało.

Co pana najbardziej przeraziło na miejscu?

Spotkania z chorymi. Widziałem z bliska umierających, a na ebolę umiera się w straszliwych mękach, w kałużach krwi, bo choroba wypłukuje niemal do zera witaminę C z organizmu, co powoduje, że pękają narządy wewnętrzne, pęka skóra, mięśnie i krew, leje się z oczu, nosa i z licznych ran na ciele, chorzy wymiotują krwią. Taki widok jest straszny. Przerażające były też wizyty w szpitalach i świadomość, że obok umierają ludzie, którym nikt nie jest w stanie pomóc. Był strach, kiedy stykaliśmy się z chorymi, gdy byliśmy tak bardzo blisko nich. Zwykle potem biegliśmy do hotelu i szorowaliśmy się, bo mydło i woda są najgorszym wrogiem tego wirusa. Nie zawsze jednak mieliśmy wodę, bo to nie były 5-gwiazdkowe hotele. Zabraliśmy ze sobą mnóstwo płynów odkażających, w żelu i w spryskiwaczu. Bardzo dbaliśmy o czystość i o częste zmywanie ewentualnych wirusów, które znalazły się, to niemal pewne, na naszych ciałach.

Podczas takich wypraw kluczowe jest podejście do miejscowych ludzi. To pana słowa...

Afrykanie są bardzo otwartymi ludźmi, choć specjalnie nie przepadają za białymi. Ale kiedy biały okaże im zainteresowanie, serdeczność i daje sygnały pewnej dobroci, to oni bardzo szybko się otwierają. Być może mam jakiś talent do kontaktu z ludźmi, taką - chyba z dziennikarstwa wyniesioną - wrażliwość na krzywdę i na nieszczęście. I to bardzo pomaga w szybkim nawiązaniu kontaktów. Dzięki temu słyszę potem niezwykłe opowieści i tak rodzą się bohaterowie moich książek.

„W piekle eboli”. To już czwarta, od 2012 roku, książka katowickiego podróżnika i pisarza, Tadeusza Biedzkiego. Fascynująca relacja z dramatycznych wydarzeń w Afryce Zachodniej w czasie epidemii śmiertelnego wirusa uzupełniona jest ponad setką znakomitych, czasem przerażających fotografii.


*Prezenty pod choinkę 2015 To najciekawsze propozycje
*Mikołaj lata nad Śląskiem! ZOBACZ WIDEO i ZDJĘCIA To nie jest fotomontaż
*Roraty 215: Pytania i odpowiedzi z Małego Gościa Niedzielnego
*Jak zdobyć becikowe i 1000 zł na dziecko? ZOBACZ KROK PO KROKU
*Jesteś Ślązakiem, Zagłębiakiem, czy czystym gorolem? ROZWIĄŻ QUIZ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!