Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tenor Piotr Beczała przed premierą "Lohengrina" na deskach Metropolitan Opera. O rolach operowych i o tym, co kryje w swojej autobiografii

Magdalena Nowacka-Goik
Magdalena Nowacka-Goik
Johannes Ifkovits/http://piotrbeczala.com/
W Metropolitan Opera czuje się jak w domu - za chwilę (26.02) znowu stanie tu na scenie, śpiewając główną rolę w „Lohengrinie” Wagnera, chociaż zarzeka się, że nie jest „śpiewakiem wagnerowskim”. Ma licencję kapitana jachtowego i potrafi, niczym krawiec, skroić sceniczny kostium. Właśnie ukazały się jego wspomnienia „W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach”, za chwilę będzie płyta. Jego recepta na sukces? Nie myśleć o jego osiągnięciu

„Nigdy nie pociągały mnie role wagnerowskie i w tej kwestii nic się do dzisiaj nie zmieniło”. To słowa z pana książki „W daleki świat. Moje życie z operą w trzech aktach”, która właśnie ukazała się na polskim rynku wydawniczym. Przeczytamy też w niej, że fiński bas Matti Salminen powiedział przewrotnie, iż ma pan zbyt piękny głos na Wagnera. Tymczasem… głos Piotra Beczały popłynie za chwilę (dokładnie 26 lutego) ze sceny Metropolitan Opera, gdzie wystąpi w operze „Lohengrin” Wagnera, w roli tytułowego Rycerza Łabędzia.

Wszystko się zgadza. Przez długi czas repertuar Wagnerowski zupełnie mnie nie pociągał. Miałem z nim niewielkie doświadczenie - 19 lat temu śpiewałem w Zurychu niedużą rolę w „Tannhäuserze”. Już wtedy przekonałem się, że Wagner to nie żarty. Najlepiej czuję się w repertuarze włoskim, francuskim, słowiańskim. Żeby więc wypełnić sezon rolami, które mi odpowiadają i na nich się skupić, Wagnera pominąłem w moim repertuarze na wiele lat. Tak było do roku 2013. Dyrygent Christian Thielemann, z którym od dawna współpracowałem, starał się mnie przekonać, abym zaśpiewał z nim tytułową partie „Lohengrina”. Po długich namysłach i rozmowach zdecydowałem się podjąć wyzwanie.
Wyszło na tyle dobrze, że „Lohengrin” zagościła na stałe w prezentowanej przeze mnie literaturze operowej. Właśnie „Lohengrinem” wszedłem także do historii jako pierwszy Polak, który na słynnym Festiwalu Wagnerowskim w Bayreuth wykonał partię tytułową podczas premiery tejże opery w 2018 roku. Na razie nie planuję śpiewać w innych operach tego niemieckiego kompozytora, chociaż, nie ukrywam, odczuwam presję ze strony środowiska muzycznego, żebym poszerzył ten wybór o Parsifala czy Walthera von Stolzinga w „Śpiewakach norymberskich”.
Ponieważ staram się trzymać zdrowy balans repertuarowy, to tej presji nie ulegam.

Jaki będzie ten konkretny łabędzi Rycerz na scenie Metropolitan Opera? Wersja klasyczna, czy może jednak nowatorska? Patrząc na relacje w mediach społecznościowych, nie można oprzeć się wrażeniu, że mimo „wagnerowskich wyzwań”, atmosfera na próbach jest wręcz euforyczna!

Mamy w tym spektaklu zderzenie dwóch różnych światów operowych. Inscenizacja, jak na warunki europejskie, jest dosyć klasyczna, a jak na amerykańskie - dosyć nowatorska. Można powiedzieć, że ten spektakl to sequel tej samej grupy interpretatorów. Reżyser François Girard kilka lat temu robił w MET „Parsifala” w podobnej scenografii i klimacie. Atmosfera rzeczywiście jest fantastyczna. Znamy się z dyrygentem, grupa śpiewaków jest niezwykle zgrana, odczuwamy dużo wspólnej radości, kreując wspólnie ten spektakl.

Jak narodził się pomysł spisania wspomnień i podzielenia się nimi z wielbicielami pana talentu? To była spontaniczna decyzja, czy przemyślana i zamierzona od dawna?

Geneza jest dosyć długa i skomplikowana. Nie miałem zamiaru pisać autobiografii, bo brzmi to jak podsumowanie kariery, dlatego nawet w tytule zawarte są te przysłowiowe trzy akty, co ma nawiązywać do tego, iż wiele jeszcze przede mną. Są przecież bowiem opery, gdzie aktów jest pięć. Pomysł zrodził się podczas spotkań przyjacielskich. Znany jestem z tego, że lubię opowiadać o życiu artystycznym, także od tej operowej kuchni, nie stroniąc od anegdot, zabawnych historyjek. Pamięć jest jednak zawodna, dlatego pojawiły się sugestie, aby to przelać na papier. Wydania podjęła się Katarzyna Lutecka, szefowa wydawnictwa Amalthea Signum Verlag w Wiedniu, a Susanne Zobl, recenzentka operowa, z którą znamy się od lat, pomogła mi, spisując moje opowieści. Dzięki Wydawnictwu Poznańskiemu i Maciejowi Cieciorze, z którym również łączą mnie serdeczne kontakty, ukazała się niedawno polska wersja.

Mam wrażenie, że podszedł pan do spisania wspomnień traktując to jako poważne zadanie, chociaż książka jest pełna lekkości i humoru, sporo w niej tzw. operowej kuchni. Śledząc na kartach ścieżkę kariery chłopca, w którego rodzinie nie było artystycznych tradycji, a który zostaje światowej kariery tenorem, chyba nikt nie będzie już miał wątpliwości, że ten wybór to nie tylko splendor i owacje, ale naprawdę ciężka praca - zarówno fizycznie, jak i psychicznie, mentalnie, intelektualnie. Chociaż nie brakowało w pana środowisku osób, które przez długi czas nie były w stanie tak tego odebrać. Polonistka twierdziła wprost, że to nie jest zawód, podobnie sądził pana tata.

Takie podejście ze strony bliskich mnie nie dziwiło, właśnie ze względu na to, że byłem prekursorem w rodzinie, jeśli chodzi o kierunek artystyczny. Również głos polonistki ze szkoły podstawowej nie zaskoczył. W Czechowicach-Dziedzicach nie było przecież kiedyś nawet szkoły muzycznej (powstała w 2015 roku - przyp.red.). Natomiast gorsze jest to, że nawet teraz spotykam osoby - i to z dużych metropolii - które nadal mają taki stosunek do tego zawodu. Podam przykład. Podczas pandemii jechałem z Wiednia na nagranie mojej płyty, pod granicę ze Szwajcarią. Przejeżdżając między Salzburgiem a Innsbruckiem, otrzymaliśmy zaświadczenie, że jedziemy tranzytem - tylko tak można było się wtedy przemieszczać. Wracając pięć dni później, zostaliśmy zatrzymani na granicy niemiecko-austriackiej przez strażnika w kuloodpornej kamizelce i z pistoletem automatycznym. Na moje tłumaczenie, że muszę dotrzeć do Wiednia, bo jeszcze w tym samym dniu wieczorem mam próbę, najpierw poprosił mnie, abym mu powiedział, jaki zawód wykonuję. Kiedy usłyszał, że jestem śpiewakiem operowym, oddalił się, aby coś sprawdzić. Wrócił i stwierdził, że musimy zawrócić, bo śpiewak operowy... nie należy do relewantnych systemowo zawodów. Przekazałem to, jako rodzaj ironiczno-gorzkiej informacji, moim kolegom z branży: w roku 2020, na terenie Niemiec, nie uznaje się zawodu śpiewaka operowego systemowo za istotny. Byłem zbyt zdenerwowany, żeby pokazać strażnikowi moje zdjęcie z kanclerz Angelą Merkel z Festiwalu w Bayreuth, być może to zmieniłoby nastawienie do tego „mało ważnego” czy nieistniejącego w systemie zawodu. To pokazuje, że nawet w kraju o takich tradycjach muzycznych zawód śpiewaka operowego to... nie zawód. Mam jednak nadzieję, że m.in. dzięki temu, co udało mi się osiągnąć, pokazując wkład pracy, wiele środowisk zmieni swoje nastawienie.

Ciekawe, czy zawód kapitana, o którym pan marzył w dzieciństwie, wpisuje się w ten system. Zresztą, nie były to tylko marzenia. Przy wyborze kierunku studiów, całkiem poważnie brał pan pod uwagę studia, po których mógłby je pan zrealizować.

Tak, rzeczywiście o tym marzyłem. Może to się jeszcze sprawdzi? Mam licencję kapitana, wprawdzie nie żeglugi morskiej, ale mogę poruszać się jachtami do 20 metrów, więc można powiedzieć, że w jakimś ułamku te marzenia się spełniły…

Z drugiej strony, jest coś, co ewidentnie wpisuje się w zawód kapitana i śpiewaka operowego - podróże!

Absolutnie. Oczywiście obecnie wygląda to nieco inaczej, niż kiedy czytamy o podróżach w biografiach Marii Callas czy Encrica Caruso, ale są one nieodłącznym elementem tej pracy. Świat się zmienił, precyzja planowania i odbywania podróży przez śpiewaków operowych także. Kiedyś gwiazdy wsiadały na statek, potem zostawały w MET na cały sezon. Teraz kursujemy między Europą a Ameryką samolotami, odbywa się to dużo częściej. W kilku krajach, gdzie bywamy z żoną najczęściej, kupiliśmy mieszkania, aby czuć się tam jak u siebie.

Rodzina nie do końca poważnie traktowała pana artystyczny wybór, ale z drugiej strony, pewne praktyczne umiejętności, które pan nabył w domu, przydały się potem w codziennej pracy na scenie. Na przykład wiedza na temat tkanin, czy nawet... umiejętność skrojenia kostiumu.

Mama była krawcową, tata pracował w bielskiej fabryce tekstylnej, więc faktycznie byłem konfrontowany z tym fachem od najmłodszych lat. W jednym rozdziale opisałem nawet moje próby związane z szyciem. Mam pewną nabytą wiedzę w tym zakresie, patrzę więc niebezkrytycznie na projektujących kostiumy. Zwracam uwagę na to, aby kostium dobrze leżał. Przywiązuję do tego wagę, bo ma to przełożenie na to, jak będę się czuł, a to jest istotne dla roli.

Opera to magia, nie ma wątpliwości. Na tę magię składa się muzyka, śpiew, dekoracja, scenografie, gra aktorska - słowem, wiele elementów. Mimo miłości do spektakli operowych, w książce znajdziemy też refleksję na temat, że dobry głos i interpretacja są najważniejsze - i wersja koncertowa wcale nie musi być uboższa w przekazie.

Zdaję sobie sprawę, że największymi przeciwnikami takich wersji są reżyserzy operowi. To naturalne, bo przecież to ich profesja. Z drugiej strony, w ostatnich latach miałem kilka fantastycznych wykonań koncertowych oper, podczas których muzyka broniła się sama. Za kilka miesięcy mam w planach koncertowe wykonanie „Halki” w Madrycie i już bardzo się na to cieszę.

W książce mamy oczywiście wyszczególnione wszystkie dotychczasowe kreacje w pana repertuarze, przyznaje pan też, że odrzuca role ojców, cały czas pozostając w kręgu amantów. Przy wyborze bierze pan również pod uwagę to, aby rola nie była zbyt statyczna, rozwijała się.

Role ojców to robota dla barytona, jak żartujemy czasem z kolegami. Jest też kilka oper, w których udział nie interesuje mnie również ze względów wokalnych. Wśród nich np. „Don Carlos”, gdzie rola tenorowa jest słabo zarysowana. Czy Hoffman w „Opowieściach Hoffmana”. Ale na szczęście jest tyle innych interesujących mnie ról, że przymus śpiewania bez przekonania absolutnie mi nie grozi.

Niezwykle ważną rolę - w pana życiu - pełni żona Katarzyna. Sama śpiewała na scenie operowej, także jest profesjonalnym wsparciem i krytykiem w życiu zawodowym Piotra Beczały. Czy w tej sytuacji państwa życie prywatne miesza się z tym operowym, zawodowym?

Żona jest ogromną częścią mojego sukcesu. Rozmawiamy mnóstwo o operze, zwłaszcza przy tworzeniu nowych projektów. Towarzyszy mi na próbach, spektaklach. Studiowała u tego samego pedagoga, co też ma znaczenie. Dzieli się uwagami, daje wskazówki, pokazuje, co można poprawić. Jest też mistrzynią logistyki, aranżuje miejsca, w których się zatrzymujemy, i jest w stanie nadać każdemu z nich przytulny, domowy klimat. Bardzo to w niej cenię. Oczywiście czasem rozmawiamy o czymś innym niż świat opery... ale tak, to prawda, opera dominuje, bo jest naszą wspólną pasją.

Żona, talent, praca, szczęście. Czy to jest ta recepta na sukces w pana przypadku?

Przy okazji odbierania w maju 2022 r. tytułu doktora honoris causa w katowickiej Akademii Muzycznej zastanawiałem się nad tym, jakie warunki trzeba spełnić, żeby odnieść sukces. Praca - oczywiście, ale to nie zawsze oznacza codzienne śpiewanie po trzy godziny, bo może przynieść odwrotny skutek i zmęczyć głos. Talent - owszem, muzykalność, ale i pokora. W moim przypadku receptą na tzw. sukces było chyba to, że... nie starałem się go odnieść. Robiłem wszystko, aby każdy spektakl zaśpiewać jak najlepiej - niezależnie od konsekwencji. Nie zakładałem, że muszę zaśpiewać w MET, Covent Garden czy La Scali. Te propozycje przychodziły w miarę późno. Debiutowałem w MET jako 40-latek, co z mojej perspektywy wydaje mi się w porządku, ale z drugiej strony są koledzy, którym udaje się to jeszcze przed trzydziestką. Natomiast zadebiutować w takim teatrze to jedno, a utrzymać się tam przez 17 sezonów i śpiewać główne role - to coś zupełnie innego... Istotne jest też to, aby cieszyć się tym, co się robi.

Czy to oznacza, że właśnie scena MET jest panu najbliższa?

W MET występuję już 17. sezon. Chociaż obecny budynek powstał dopiero w 1966 roku, to i tak czuje się tu wyjątkową atmosferę, nacechowaną głębokim profesjonalizmem, co prócz akustyki, wyjątkowej orkiestry i wspaniałego chóru, jest dla mnie znakiem charakterystycznym tej opery. Ale i Wiedeńska Opera Narodowa również ma dla mnie wielkie znaczenie. Bo tak naprawdę w Austrii zaczynałem karierę - od ulicznego śpiewaka aż po Kammersängera (honorowy tytuł przyznawany wybitnym śpiewakom). Tutaj czuje się, że publiczność kocha śpiewaków. W Nowym Jorku śpiewacy są doceniani, ale publiczność jest nieco bardziej powściągliwa w tej miłości - ta kończy się wraz z finałem spektaklu i po wyjściu z teatru. Myślę, że każdy teatr daje mi coś wyjątkowego. W tym sezonie mam debiut w Weronie, będę śpiewał w „Rigoletto” i „Carmen”. Mam też oczywiście wiele wspaniałych wspomnień z Festiwali w Salzburgu czy w Bayreuth, gdzie jak wspomniałem, byłem pierwszym śpiewakiem z Polski, który zaśpiewał tytułową rolę w „Lohengrinie”. To oczywiście, wracając do pierwszego pytania, nie zmieniło mnie w śpiewaka wagnerowskiego (śmiech). No ale duma była.

Nie przeocz

Zobacz także

Musisz to wiedzieć

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera