Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Terry Gilliam: Żyjemy w czasach rewolucji LGBT, a "gender" to idiotyczne słowo. Polityczna poprawność to mój największy wróg

Agaton Koziński
Terry Gilliam: W Europie Środkowej zrozumienie dla naszego naśmiewania się z absurdów musiało być wysokie
Terry Gilliam: W Europie Środkowej zrozumienie dla naszego naśmiewania się z absurdów musiało być wysokie AFP PHOTO / Loic VENANCE / EAST NEWS
Katolicy, muzułmanie, LGBT - oni wszyscy są zabawni, tylko każdy na swój sposób. Powinniśmy mieć możliwość śmiania się z tego. Tyle, że dziś możliwość krytyki jest coraz bardziej ograniczana - mówi Terry Gilliam, reżyser, dawniej członek grupy Monty Python.

Kogo można nazwać artystą?
Artysta to ktoś, kto nie może przestać robić tego, co robi.

Pan zaczął tuż po studiach - i ciągle zajmuje się kręceniem filmów. Czyli własną definicje artysty Pan spełnia.
Nie myślę o sobie jako o artyście. Po prostu robię to, co lubię, co mnie interesuje. Natomiast artysta to osoba bardzo samolubna.

W swojej autobiografii „Gilliamesque” podaje Pan ciekawą definicję artysty.
Na pana miejscu nie wierzyłbym w nic, co jest w tej książce napisane. To same kłamstwa (śmiech).

Akurat ta definicja mi się bardzo spodobała. Artystą nazywa Pan osobę, która się poddaje kontrolowanemu szaleństwu.
O, rzeczywiście zgrabne, cieszę się, że to napisałem. Bo artysta musi być trochę szalony - ale musi też znaleźć sposób, by to jego szaleństwo było użyteczne, inspirowało innych, zaskakiwało ich. Sprawiało, by ludzie wokół nich inaczej patrzyli na świat.

Każdy może być szalony. Każdy może być artystą?
Nie każdy ma tyle talentu, by to szaleństwo oddać za pomocą rysunku, rzeźby, czy filmu. Trzeba mieć jeszcze odpowiednie umiejętności.

Latający Cyrk Monty Pythona po 35 latach wrócił na scenę

Źródło:
TVN

Pan jest człowiekiem wielu talentów. Robił Pan animacje do Monty Pythona, grał w niektórych odcinkach, później kręcił Pan filmy. Jak udało się to Panu pogodzić?
Robiłem wiele rzeczy, ale w żadnej nie byłem naprawdę dobry. Tak naprawdę ja nie tworzyłem wielkich dzieł, tylko rysowałem komiksy - to jednak inna, niższa kategoria.

Zwykle ludzie wolą, gdy ktoś im mówi, co należy robić, a co nie. Wolą odpowiedzi - ja zawsze wolałem stawiać pytania

Filmy Monty’ego Pythona, do którego te rysunki trafiały, wciąż cieszą się ogromną popularnością, mimo że ostatnie powstały w 1974 r. Każde pokolenie odkrywa je na nowo.
Bo Monty Python umiejętnie pokazywał hipokryzję, absurdy, surrealizm rzeczywistości. To dość uniwersalne przesłanie, pasuje do każdej epoki. Swoją drogą w krajach Europy Środkowej, która znajdowały się pod sowiecką kontrolą, akurat zrozumienie dla naszego naśmiewania się z absurdów musiało być wyjątkowo wysokie.

W polskiej telewizji Wasze filmy były pokazywane dopiero w latach 90., już po upadku komunizmu. Były kompletnie inne niż to, co wcześniej oglądaliśmy w TV - choć z drugiej strony pokazywane przez Was absurdy były znajome.
Cenzura, którą narzucały komunistyczne władze, sprawiała, że ludzie musieli umieć czytać między wierszami, nabrali wprawy w odbieraniu form abstrakcyjnych. Prawdę mówiąc zwykle jest tak, że nakładanie restrykcji na sztukę czyni ją lepszą.

Jak w ogóle powstał Monty Python? Jak się poznaliście? Bo przecież Pan jest Amerykaninem, pozostała piątka to Anglicy. Nie musieliście się spotkać.
Graham Chapman, John Cleese, Eric Idle, Terry Jones i Michael Palin znali się ze studiów w Oksfordzie i Cambridge. Pisali razem scenariusze do audycji radiowych. Generalnie oni mieli łatwo, bo w Anglii wszystkich, którzy skończyli Oksford, czy Cambridge uważa się za kogoś wyjątkowego, potencjalną gwiazdę. Są uprzywilejowani. Ja z kolei miałem całkowicie inne pochodzenie niż oni, wywodziłem się z klasy robotniczej.
Pana ojciec był stolarzem w Minnesocie.
Za to szukałem przygód. Pozostali pythoni żyli w Anglii, ja jeździłem po całym świecie. Oni całe życie spędzali w świecie, w którym się wychowali, ja ze świata, w którym wyrosłem, uciekłem bardzo szybko.

Zawsze o Monty Pythonie myślałem jako o układzie 5+1 - Pan nigdy do końca nie pasował do pozostałej piątki. Pan też się tak czuł?
Rzeczywiście, zawsze byłem inny, robiłem rzeczy, którymi nie zajmowali się pozostali. Oni pisali i występowali na scenie, ja z kolei głównie rysowałem. Pod tym względem miałem więcej swobody.

Ale musiał Pan pracować sam - pozostała piątka tworzyła scenariusze wspólnie.
Nie do końca. Eric Idle także był zawsze z boku. Tak naprawdę razem pracowali tylko John i Graham, drugą parę zwykle tworzyli Mike i Terry. Eric i ja byliśmy największymi indywidualistami w tej grupie. Różnica była taka, że Eric robił mniej więcej to samo co inni, natomiast ja zajmowałem się rysunkami, animacjami. Prawdę mówiąc reszta nawet nie wiedziała, co dokładnie robiłem aż do dnia emisji - i byli zaskoczeni tym, co zrobiłem. Ale wszyscy nadawaliśmy na tych samych falach, dobrze się uzupełnialiśmy.

Terry Gilliam „Gilliamesque”, wyd. Papierowy Księżyc/Planeta, Warszawa 2018, cena 69,90 zł
Terry Gilliam „Gilliamesque”, wyd. Papierowy Księżyc/Planeta, Warszawa 2018, cena 69,90 zł

Z Pana książki wynika, że Pan - podobnie jak reszta pythonów - był wielkim fanem Beatlesów. Akurat z tym zespołem macie wspólną cechę: i Beatlesi, i Monty Python rozpadli się zbyt szybko. Co o tym przesądziło?
George Harrison zawsze podkreślał, że jest w nas duch Beatlesów. W pewien sposób połączyły nas daty - nasza grupa powstała w tym samym roku, kiedy Beatlesi się rozpadli. A czy coś jeszcze nas łączyło? Na pewno silne indywidualności. Każdy chciał być liderem i narzucać innym to, co robić. Tyle, że taka sytuacja w końcu doprowadza do rozpadu. Nic w tym złego, taka jest kolej rzeczy. Choć rozumiem, że ludzie chcieliby więcej. Być może kiedyś się porozumiemy i zaskoczymy czymś nowym. Choć na razie artystycznie dzieli nas od siebie spory dystans.

John Cleese jest bardzo popularny w Polsce, odkąd kilka lat temu wystąpił w bardzo śmiesznej reklamie jednego z banków. Słyszał Pan o tym?
Nie, nic o tym nie wiem. To element sekretnego życia Johna.

A Pan nie miał takich propozycji?
Nie. To w stylu Johna - jechać do innego kraju i robić tam rzeczy, o których nic nie wiemy. Potrafi być bardzo tajemniczy. A że potrzebuje dużo pieniędzy, to szuka ich wszędzie.

Dużo się mówi o długach, które podobno ma ogromne.
Owszem, ma długi, bo żyje ekstrawagancko. On ciągle żeni się z kolejnymi kobietami, a potem z nimi rozwodzi, a to dużo kosztuje.

Pan z kolei w swoim życiu po Monty Pythonie odniósł sporo sukcesów - przede wszystkim jako reżyser filmowy. Ja z Pana filmów cenię przede wszystkim „Parnassusa”, choć „Brazil” już mnie nie przekonało, było zbyt mroczne.
O, to ciekawe - bo zdecydowana większość moich rozmówców powtarza, że to właśnie „Brazil” jest ich ulubionym filmem.
Którą część swojego życia stawia Pan wyżej - tę z Monty Pythonem, czy tę, gdy kręci Pan filmy?
Nawet się nad tym nie zastanawiałem. Gdy byłem pytonem, było świetnie, choć oznaczało to mnóstwo ciężkiej pracy, cały czas coś trzeba było robić, nie miałem zbyt wiele czasu, by się w ogóle zastanowić nad tym, czym się zajmuję. Teraz z kolei życie stało się bardziej skomplikowane.

W jakim sensie? Bo trudniej kręcić filmy niż odcinki kabaretu?
Jako Monty Python działaliśmy w ramach BBC, nie musieliśmy więc martwić się o pieniądze. Po prostu musieliśmy nakręcić kolejny odcinek w wyznaczonym terminie. Natomiast przy filmach całe lata szuka się na to funduszy na to, by wreszcie móc zacząć kręcić.

Pan do „Don Kichota”, który w tym roku będzie w kinach, przygotowywał się 22 lata.
Właśnie. Przy czym bardzo niewielką część tego czasu poświęcałem na sam film. Przez zdecydowaną większość zajmowałem się szukaniem pieniędzy.

Naprawdę Pan ma tyle problemów ze znalezieniem funduszy? Z Pana popularnością, z Pana sukcesami na koncie?
To taka branża. Gdy jadę do Hollywood na rozmowy z producentami, zawsze na początku takiego spotkania słyszę, że oni są wielkimi fanami moich filmów, że uwielbiają „Brazil”, i bla, bla, bla - ale potem, gdy zaczynamy rozmawiać o nowym projekcie, od razu pojawiają się problemy, coś w nowym projekcie im się nie podoba, mówią, że on nie zarobi na siebie. A kilka lat później spotykam tego samego producenta, który gratuluje mi sukcesu najnowszego filmu - na który wcześniej nie chciał mi dać pieniędzy.

Słowa to potężne narzędzie - a jest to coraz bardziej ograniczane, tylko po to, żeby kogoś nie obrazić. To bez sensu

Dlaczego tak bardzo Panu zależało na tym, żeby skończyć „Don Kichota”? Jednak 22 lat to szmat czasu.
Patrzę na ten film trochę jak na metaforę. Poza tym nie lubię, jak ktoś mi mówi, bym czegoś nie robił. Wiem, to trochę perwersyjne, ale taki już mam charakter - jak ktoś mi mówi, żeby iść w prawo, to ja idę w lewo.

Dlatego przeniósł się Pan z Ameryki do Wielkiej Brytanii? Tradycyjnie ruch odbywa się w drugą stronę.
(śmiech) Jestem obecnie w 100 proc. Brytyjczykiem, zrzekłem się amerykańskiego paszportu. Swoją drogą Wielka Brytania wychodzi teraz z Unii Europejskiej, co uważam za idiotyzm.

Pan przenosił się do Wielkiej Brytanii w wyjątkowym momencie: to był okres tzw. swingującego Londynu, muzyki Beatlesów i Rolling Stones, rodzenia się nowej kultury. Teraz Brytyjczycy z kolei robią krok wstecz. Jak się Panu podoba ewolucja nowej ojczyzny? A może wystąpi Pan po paszport amerykański?
Nie, na pewno nie - nawet gdybym chciał, to Trump skutecznie mnie od tego powstrzymuje. Owszem, Wielka Brytania jest teraz w proszku, pęknięta w połowie. Jeśli ten stan rzeczy się utrzyma, to może przeprowadzę się do Włoch? Mam tam dom - teraz wystąpię jeszcze o włoski paszport.

John Cleese był zwolennikiem brexitu, wielokrotnie podkreślał, że męczą go reguły politycznej poprawności.
Prawdę mówiąc, że nie wiem, czy John rzeczywiście chciał brexitu, czy to był tylko jakiś żart. Polityczna poprawność to także mój największy wróg, nienawidzę sytuacji, w której ludzie tak łatwo się obrażają. Nie rozumiem sytuacji, w której rozmowy sprowadzają się do kilku bezpiecznych słów, mających działać jak hasła - po tym, czy te słowa wypowiadasz, czy nie, inni określają, czy jesteś po właściwej stronie. Żyjemy w czasach rewolucji LGBT, słowem-hasłem stał się termin „gender”. Ale to idiotyczne słowo.
Dlaczego?
Zostało wymyślone po to, żeby omijać używania słowa „normalny”. Kiedyś gdy rodził się chłopiec, rozwijał się, stawał się mężczyzną, było to normalne. Teraz taką ewolucję analizuje się pod kątem „gender” - jakby ten proces nie był czymś normalnym. Określając go w ten sposób nikogo się nie obraża. Ale to jedna wielka bzdura. Powoli zaczyna to przypominać sytuacje, jakie opisywał George Orwell. Bo jak inaczej określić czasy, w których nie można nazywać rzeczy po imieniu, tylko trzeba używać akronimów? Słowa to potężne narzędzie, powinniśmy mieć możliwość ich używania - tymczasem jest to coraz bardziej ograniczane, tylko po to, żeby kogoś nie obrazić. To bez sensu.

Jeszcze w czasach Monty Pythona uwielbialiście obrażać innych. O kim dzisiaj układalibyście skecze?
Wszyscy - katolicy, muzułmanie, LGBT. Oni wszyscy są zabawni, tylko każdy na swój sposób. Każda grupa społeczna ma swój zabawny aspekt. Powinniśmy mieć możliwość śmiania się z tego. Tyle, że dziś możliwość krytyki jest coraz bardziej ograniczana. Zaraz słychać słowa, że to osądzanie, podważanie czyjejś samooceny. Powinniśmy mieć możliwość śmiania się ze wszystkiego - także z Monty Pythona. Nie mam nic przeciw skeczom, z których wynikałoby, że każdy python to idiota.

Przynajmniej jest Pan konsekwentny.
Nie można zabijać indywidualności, tymczasem dziś coraz o to trudniej. Ludzie tworzą swoje grupy i zamykają się w nich. Powinniśmy zachęcać innych do tego, by myśleli samodzielnie. Rzeczywistość bowiem nie jest czarno-biała, jak wielu próbuje to przedstawiać. Świat staje się ciekawy dopiero wtedy, gdy zaczyna się dostrzegać jego kolory.

A może na odwrót? Może ten krótki okres, gdy kręciliście swoje skecze, to był jedyny moment, kiedy było zainteresowanie tego typu formami? Bo to, że ludzie się zamykają w swoich grupach, jest standardem, a nie odstępstwem od normy.
Rzeczywiście, zwykle jest tak, że ludzie wolą, gdy ktoś im mówi, co należy robić, a co nie. Wolą odpowiedzi - podczas gdy ja zawsze wolałem stawiać pytania. Gdy zadajesz pytanie, zmuszasz innych do zastanowienia się poszukania odpowiedzi. Tymczasem mam wrażenie, że dziś nikt już nie chce myśleć. Życie stało się zbyt skomplikowane, wszystko toczy się zbyt szybko, dlatego wolą, gdy ktoś objaśnia im te procesy, zamiast samemu je przeanalizować. Na pewno to się dzieje w Ameryce, gdzie demagog zdołał zdobyć władzę.

Poczucie humoru Monty Pythona było bardzo zbliżone do tego, które do dziś prezentuje francuski tygodnik „Charlie Hebdo”. Może Wasza era po prostu przemija?
Nienawidzę fundamentalizmu, gardzę nim w każdej formie. On sprawia, że nie ma miejsca dla osób, które myślą w sposób inteligentny. Ale nie sądzę, że należy mówić o końcu jakiejś ery. W naszym życiu cały czas obserwujemy procesy - robimy krok do przodu, by potem się cofną, aby po chwili znów pójść do przodu. Życie to ruch. Teraz żyjemy w złym momencie w mojej ocenie - ale wyjdziemy z tego. Zawsze tak się dzieje.

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wideo

Materiał oryginalny: Terry Gilliam: Żyjemy w czasach rewolucji LGBT, a "gender" to idiotyczne słowo. Polityczna poprawność to mój największy wróg - Portal i.pl