Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Warszawa: AC/DC na Stadionie Narodowym. Dlaczego kochamy rockandrollowych dziadków?

Lucjan Strzyga
Legendarny zespół Scorpions wystąpił w maju na łódzkiej Atlas Arenie
Legendarny zespół Scorpions wystąpił w maju na łódzkiej Atlas Arenie Fot. Paweł Pakosz
AC/DC Warszawa | AC/DC w Warszawie | AC/DC na Stadionie Narodowym | Ledwo wyjechał z Polski Robert Plant, a przed nami kolejna atrakcja w stylu retro: na Stadionie Narodowym zagra w sobotę AC/DC. Bilety na weteranów australijskiego rocka rozeszły się jak woda.

Nad zjawiskiem rockandrollowych dziadków powinni z uwagą pochylić głowę socjologowie i antropologowie. Bo pytanie o to, co sprawia, że sceniczni emeryci ściągają na koncerty i do sklepów muzycznych coraz to nowe pokolenia, jest tak naprawdę pytaniem o źródło masowych gustów mieszkańców sporego europejskiego kraju. A te, także w kwestii rozrywki, są dosyć konserwatywne.

Warszawa | AC/DC na Stadionie Narodowym w Warszawie | Rock or Bust

Rzut oka w koncertową rozpiskę na 2015 r. tylko to potwierdza: od stycznia koncertowali w Polsce m.in. UB 40, Scorpions, Def Leppard, Toto, Judas Priest, ZZ Top, Carlos Santana, Mark Knopfler, Lynyrd Skynyrd i Motörhead. A do końca roku przyjadą jeszcze Patti Smith, Deep Purple, John Mayall i egzotyczni dżentelmeni z grupy Kraftwerk. Większość tego towarzystwa spokojnie zaliczyć można do muzycznego uniwersytetu trzeciego wieku i spytać, co sprawia, że wciąż ściągają oni na koncerty tłumy?

Przecież zapełnienie Stadionu Narodowego to nie byle pikuś, podobnie jak Wembley, na który bilety na AC/DC w liczbie 70 tys. rozeszły się w kilka godzin. Poszukajmy zatem wyjaśnienia tego popkulturowego fenomenu.

Powód pokoleniowy
John McGraw, kanadyjski profesor antropologii kulturowej, od lat głosi tezę, że każde pokolenie słucha takiej muzyki, którą odziedziczyło po pokoleniu wcześniejszym. McGraw przebadał tysiące dzisiejszych 20- i 30-latków i stwierdził, że przejęli oni upodobania głównie po swoich ojcach wychowanych na społecznym buncie muzycznym lat 60. i rocku lat 70. Ówczesne nastolatki, dla których najważniejszym kulturowym wydarzeniem był Woodstock, a którzy dzierżą dziś władzę w polityce, biznesie i kulturze, po prostu narzucają swój gust potomkom.

Angus Young z AC/DC: "Mam 60 lat, ale na scenie jeszcze niejednego młodziaka bym zakasował. Rock daje mi siłę"

Teza wydaje się atrakcyjna, choć ma parę niespójności. Dlaczego na przykład dzisiejsza młódź nie słucha choćby The Beatles (badania McGrawa dowodzą, że słuchało lub słucha ich jedynie 10 proc. współczesnych anglosaskich nastolatków). Przenosząc z kolei tezę McGrawa na grunt polski, można zapytać: Gdzie moda na Skaldów i Czerwone Gitary? Znalezienie młodego Polaka, który bawiłby się przy "Prześlicznej wiolonczelistce" albo "Historii jednej znajomości", graniczy z cudem.

"To były dobre czasy"
Dla tych, których nie przekonuje ekonomiczno-społeczny argument McGrawa, jest inny, równie popularny. Brzmi: Słuchamy starych rockandrollowców, bo wyznaczyli oni nową jakość w muzyce. Innymi słowy - lata 60. i 70. stanowiły najlepszy okres w historii rozrywki. Rolling Stones i Pink Floyd wyśrubowali rock do takiego poziomu, że - niczym w politycznych teoriach na temat demokracji liberalnej Fukuyamy - nic lepszego nie może nas już spotkać.

Tu znów trochę statystyki: w 2013 r. w Stanach Zjednoczonych w puli sprzedaży muzyki w segmencie rock aż 70 proc. stanowiły składanki z klasyką.

Notabene Amerykanie skrupulatnie przebadali kupujących: byli to głównie faceci w wieku 55-65 lat, przeżywający właśnie kryzys wieku średniego i szukający ukojenia w muzyce znanej z młodości. Tak jakby uporanie się z upływającym czasem było łatwiejsze przy Lynyrd Skynyrd niż przy Beyoncé. Być może nawet tak jest. Widok polskich 60-latków, jak z żarem w oczach zarzekają się, że nikt nigdy nie grał tak jak Niebieskoczarni, wydaje się przekonujący.

Błogosławieństwa PR
Nie oszukujmy się: kariera grup takich jak AC/DC, Judas Priest czy Def Leppard już dawno skończyłaby się śmiercią naturalną, gdyby nie kroplówka wytwórni płytowych. To one zmuszają steranych życiem artychów do wznawiania działalności, koncertowania, a - w najbardziej ekstremalnych przypadkach - nagrywania kolejnych płyt. To marketingowcy wbijają nam do głów, że mamy do czynienia z legendami, kultowymi buntownikami i klasykami rocka. A przecież lepiej mieć kontakt z legendą niż z prozaiczną kapelą.

Przykład AC/DC wydaje się symptomatyczny. Ponad 40-letnia historia grupy obfitowała w taką liczbę kryzysów, rozstań i kłótni, że można by nią obdzielić kilka innych zespołów. A tu, proszę, chłopaki w wieku przedemerytalnym nie tylko z powodzeniem udają na scenie młodzieniaszków, ale ich owiane nimbem jestestwa otacza sława prawdziwych wirtuozów buntowniczego rocka - 200 mln sprzedanych płyt to dowód, że sile PR nie oprze się we współczesnym świecie nic.

Grać trzeba umieć
Piotr Kaczkowski, propagator rockowej klasyki, zdefiniował kiedyś jej nieustanną popularność zdaniem: "To były czasy, kiedy trzeba było umieć grać". I jest w tym sporo prawdy. Można mieć wątpliwości co do umiejętności gitarowych Malcolma Younga z AC/DC czy wokalnych Lemmy'ego Klimistera z Motörhead, ale przynajmniej wiedzieli, ile strun ma gibson i jak się trzyma mikrofon. Dla współczesnych rockowych młodzieńców spod znaku alternatywy nawet taka wiedza wydaje się niedosięgła.

Czy to się komu podoba, czy nie, to lata 60. i 70. wyznaczyły ramy muzyki rockowej. Wytatuowani bogowie z Linkin Park, Korn i Soufly nawet nie zdają sobie sprawy, jak wiele zawdzięczają studyjnym eksperymentom Bitelsów i scenicznym maratonom Rolling Stonesów. Znany nam już prof. McGraw intuicję Kaczkowskiego przekuwa w naukową tezę: "We współczesnym chaosie muzyka prekursorów rocka wydaje się stałym i niezmiennym punktem odniesienia".

Polska ściąga wszystko
Nie brakuje też złośliwców, dla których Polska wciąż stanowi teren ekspansji tych, którzy znudzili się na Zachodzie. Takie twierdzenie wydaje się jednak niesprawiedliwe. To, że Polacy stanowią zbiorową emanację inżyniera Mamonia, nie znaczy, że nasz kraj jest składowiskiem muzycznych odpadów. Moda na zespoły retro ujawnia się na całym świecie i stanowi fragment szerszego zjawiska: znudzenia współczesnym zgiełkiem - dla jednych, poszukiwaniem korzeni - dla innych.

A wracając do AC/DC, ich najnowszych "Rock or Bust" (16. w dorobku) nie okazał się takim hitem, jak sądzili marketingowcy z Columbia Records. Muzycy musieli zatem znów ruszyć w trasę koncertową. To, że znalazła się na niej również Warszawa, świadczy o tym, że Polska dostąpiła możliwości uczestniczenia w renesansie muzycznych dinozaurów na równych prawach.

*** ZOBACZ TEŻ ***

Warszawa | AC/DC na Stadionie Narodowym | Pogoda na weekend

Źródło: AIP/TVN24/x-news

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Warszawa: AC/DC na Stadionie Narodowym. Dlaczego kochamy rockandrollowych dziadków? - Portal i.pl