Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Włodzimierz Górski z Dąbrowy Górniczej przeżył 4 dni pod ziemią, w kopalni

Monika Krężel
Włodzimierz Górski (w środku, na górze) z kolegami z pracy i z pielęgniarkami ze szpitala w Sosnowcu-Zagórzu.
Włodzimierz Górski (w środku, na górze) z kolegami z pracy i z pielęgniarkami ze szpitala w Sosnowcu-Zagórzu. arc. prywatne
Włodzimierz Górski z Dąbrowy Górniczej miał 18 lat, gdy z kolegami został uwięziony na dole kopalni Generał Zawadzki. - Czy były lamenty, panika? Nie, przejmująca cisza - mówi. Walka o ich życie trwała cztery dni i trzy noce

Na kopalni noszącej wówczas nazwę Generał Zawadzki w Dąbrowie Górniczej dochodzi do wypadku 24 lipca 1969 r. Do wyrobisk podziemnych kopalni wdarły się muł i woda z osadnika Jadwiga. Pod ziemią zostało uwięzionych 80 górników.

O tym wypadku media początkowo skromnie informowały. To nie czasy przewijających się non stop na żółtym albo czerwonym pasku telewizyjnych wiadomości. Obszerne relacje, w tym także w "Dzienniku Zachodnim", pojawiły się dopiero, gdy zakończono akcję ratunkową. 27 lipca, po 4 dniach uwięzienia, górnicy wyjeżdżają kapsułami na zewnątrz. Jeden pracownik zginął, pozostali się uratowali. - To był cud - uważa Teresa Smolarska, mieszkanka Dąbrowy.

Była cisza jak makiem zasiał

21 lipca 1969 roku Włodzimierz Górski kończy 18 lat, a już od roku fedruje na kopalni. Jest w brygadzie młodocianej, która pracowała z instruktorem. - Po skończeniu 18 lat przenoszono nas do samodzielnej pracy, bez instruktora - wyjaśnia. Ledwo więc przebrzmiało echo jego osiemnastki, a już dostał przeniesienie. - Imprezę urodzinową też pamiętam - uśmiecha się. - Jak to w tamtych czasach bywało, kupiliśmy z kolegami skrzynkę wina, wyjechaliśmy z dołu i poszliśmy świętować do Domu Górnika. Dwunastu chłopaków z kopalni było zaproszonych.

Trzy dni po urodzinach, 24 lipca 1969 roku, dochodzi w kopalni do wypadku. - Miałem wtedy na rano, na szóstą - wspomina Włodzimierz Górski. - Ojciec szykował się do pracy na popołudnie, ale już mu nie dali zjechać przez ten wypadek - dodaje.

Wszystko pamięta co do minuty. Zjechali na dół, potem sztygar rozdzielił robotę, wszystko szło zgodnie z planem. Nagle o godz. 11.30 ktoś powiedział, że rynnami idzie czarna woda. - To był szok, huk ogromny jak jakieś bombardowanie. Woda to straszny żywioł. Uciekaliśmy w popłochu, na zasadzie ratuj się kto może. Stropy się zawaliły - opowiada. - Pamiętam, jak woda wszystko pchała, a my biegliśmy w dół pochylnią. I nagle sztygar, nazywał się Rak, krzyknął, żebyśmy biegli z powrotem w górę, bo woda się już nagromadziła, nie miała gdzie uciec i zatykała wszystko - relacjonuje.

Przemoczeni górnicy zebrali się na ścianie na pochylni. - Była cisza, ciemno, niektórzy pogubili kaski. Śmierć w oczach mieliśmy - mówi Górski. - Poleciałem biegiem szukać powietrza, a gdy wróciłem, zemdlałem. Ratownik Marian Dudek mnie uratował, podał mi butlę z tlenem. Popełniłem błąd, bo gdy brakuje tlenu, to idzie się wolno - podkreśla.
W grupie górników było pięciu ratowników górniczych z butlami z tlenem. - Siedzieliśmy w ciemności i nasłuchiwaliśmy stuków, czy inni idą po nas. Po dwóch dniach zaczęło brakować powietrza. Potem mówiono, że rurociągiem przeciwpożarowym wtłaczano nam powietrze - mówi pan Włodzimierz.

Na dole panowała wyjątkowa dyscyplina. - Starsi górnicy zaprowadzali porządek, sztygarzy wszystko trzymali w ryzach. Mówili: uspokoić się, cicho, nie szumieć, nie robić zamętu. Bo gdyby był chaos, darcie, to tlen by się stracił. Tylko jedna latarka mogła się świecić - wspomina. - Jeść się nam nie chciało, po 24 godzinach głód minął. Czy były lamenty, panika? Nie, była przejmująca cisza. Siedzieliśmy pod ziemią w 80 osób, a było cicho jakby makiem zasiał. Choć kilku uległo panice.

Można wyburzyć pół miasta

Co ciekawe, odwierty, żeby ratować górników i dostarczyć im powietrze, robiono w samym centrum miasta, przy poczcie. Mówiło się, że premier Cyrankiewicz dał zgodę na zburzenie nawet Pałacu Kultury Zagłębia albo pawilonu handlowego nieopodal poczty, bo górnicy mieli być uratowani.

Przy końcu akcji udało się dostarczyć górnikom żywność i leki rurociągiem podsadzkowym. Aż wreszcie w niedzielę, 27 kwietnia - euforia. Górnicy zostali uratowani! - Wyciągali nas kubłami przy szybie Koszelew. Mówiliśmy na nie kible - opowiada nasz bohater. - Trafiłem do szpitala w Sosnowcu-Zagórzu. Tam się dowiedziałem, że jeden górnik nie przeżył - dodaje. To był Marian Derej, zaledwie 19-letni. - Czy on się o coś zaczepił, spanikował i przewrócił, czy spadł z taśmociągu? - zastanawia się Włodzimierz Górski.

Z wypadku wyszedł z ranami na nogach, które długo się goiły. W szpitalu spędził tydzień. Mówi, że po wyjeździe dostał kostkę gorzkiej czekolady. Jej smak pamięta do dziś.

Po trzech miesiącach wrócił na kopalnię. Inni też wracali. - Ani mama, ani ojciec mi tego nie odradzali. Jak zjeżdżałem pierwszy raz po wypadku, to mi się wszystko przypomniało. W tamtych czasach nie było psychologów, gdzie tam - uśmiecha się górnik. - W 1976 r. miałem wypadek na kopalni, straciłem wówczas oko - mówi. W 1993 r. przeszedł na emeryturę.

O cudzie nie wolno było pisać

Wypadkiem na kopalni żyła cała Dąbrowa. - To był wielki dramat - wspomina Teresa Smolarska, jedna z mieszkanek. - Znało się przecież rodziny górników, modliliśmy się o nich. Czuło się wyjątkową solidarność - dodaje. Wspomina, jak w czasie trwania akcji spotkała koleżankę, która 26 lipca miała brać ślub. - Zastanawiała się, czy nie zmienić daty ślubu, no bo jak to, oni będą się bawić, a tam na dole taka tragedia - opowiada. Drzwi bazyliki Matki Bożej Anielskiej były otwarte nawet w nocy, podobnie jak kościoła św. Barbary.

O wielu szczegółach prasa nie mogła informować, choćby o tym, że kościoły były pełne modlących się ludzi. I 26, i 27 lipca pojawiają się raczej lakoniczne informacje o wypadku. Dopiero we wtorek, 29 lipca, jest już reportaż ze zdjęciami o tym, że 79 górników zostało uratowanych.

- O wypadkach na kopalni nie można było za wiele pisać - mówi Teresa Sojkowa, emerytowana dziennikarka DZ, autorka reportażu. - Ten był szczególny. Pamiętam, jak wyciągano górników kapsułami. Mieli zawiązane oczy, by je ochronić przed światłem. I pamiętam też przebieranie nogami wśród ważniejszych gapiów, bo przecież sam premier miał przyjechać.

Co jeszcze zapamiętała? Płacz kobiet, krzyki i oklaski przy każdym wydobytym na górę górniku. - Oni nie mogli zobaczyć, kto na nich czeka, a rodziny od razu ich rozpoznawały - opowiada dziennikarka. - Szyb był na uboczu, szło się do niego wąską ścieżką. Nie dopuszczano tam też tłumów. My nie byliśmy przyzwyczajeni do opisywania wypadków górniczych, bo się je ukrywało. Człowiek nawet nie wiedział, czy więcej pisać o obecności premiera, czy skupić się na górnikach.

Na zdjęciach przy reportażu rzeczywiście było widać Józefa Cyrankiewicza, Edwarda Gierka i ministra górnictwa Jana Mitręgę. Ale na większości zdjęć byli uratowani górnicy i ich szczęśliwe rodziny. Tekst też był o nich i o oczekiwaniu na szczęśliwe zakończenie, na cud, choć o tym ostatnim nie można było pisać.

Dostali dyplomy uznania

Górnicy trafili do szpitali w Dąbrowie Górniczej, Zagórzu, Będzinie, Czeladzi i Piekarach Śl. Minister górnictwa zadeklarował, że każdy z nich dostanie po 5 tys. złotych. Biuro podróży zafundowało poszkodowanym wycieczkę do Bułgarii. Każdy dostał też dyplom uznania "za szczególne zasługi w akcji ratowniczej w kopalni Generał Zawadzki".

Lekarz spanikował

W niedzielę, 27 lipca, gdy wyciągano górników, na dół zjeżdżali też lekarze. - Jeden z nich, młody lekarz stażysta, był pierwszy raz na dole i doznał szoku. Uciekł, bardzo długo go szukali pod ziemią - opowiada Teresa Smolarska, której znajomy lekarz też brał udział w akcji ratowniczej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!