Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wybory 2019. Ludwik Dorn: Ta kampania zamieniła się w wojnę kulturową

Agaton Koziński
Dorn: Wątek starcia obrońców zwykłych ludzi z łże-elitami zanika. Zastąpiła go wojna kulturowa
Dorn: Wątek starcia obrońców zwykłych ludzi z łże-elitami zanika. Zastąpiła go wojna kulturowa Bartek Syta/polskapress
Im więcej w tej kampanii będzie dyskusji o mniejszościach seksualnych, tym szanse PiS będą rosły - uważa Ludwik Dorn, były wicepremier i marszałek Sejmu.

Czym będzie się tegoroczna sekwencja wyborcza różniła od tej z 2015 r.? Czy to będzie prosta powtórka sprzed czterech lat?
Nie, to nie będzie powtórka pod żadnym względem. Przez cztery lata Polska pod względem politycznym jest mocno zmienionym krajem. Sądząc po sondażach, perspektywy dla Koalicji Europejskiej nie są najlepsze.

Koalicja się ściga z PiS-em w tematach, w których rządzący są wyjątkowo silni: kwestie światopoglądowe i dystrybucja świadczeń społecznych. Trudno, by sondaże wyglądały inaczej.
Grzegorz Schetyna chyba zdaje sobie z tego sprawę, przecież w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” wyraźnie mówi, że sukcesem dla niego będzie wygrana z PiS-em choć o jeden mandat.

W 2014 r. PO, PSL i SLD zdobyły razem 28 mandatów. Teraz wynik ich koalicji w okolicach 20-22 europosłów będzie wyraźnym uszczerbkiem na wyniku.
Jeśli przeliczyć to na procent zdobytych głosów, to takie zestawienie wygląda jeszcze gorzej dla Koalicji Europejskiej. W 2014 r. zsumowany wynik Platformy, PSL-u i SLD był o 10 pkt proc. wyższy niż PiS-u. W wyborach do Sejmu w 2015 r. wspólny wynik partii tworzących KE był o 7 pkt proc. wyższy niż PiS-u.

PO wcześniej była dumna ze swojej konserwatywnej kotwicy. Teraz konserwatyści w tej partii to obóz podejrzany

Teraz wynik w okolicach remisu, wyższa wygrana niż 1-2 pkt proc. wydaje się niemożliwa.
Jeśli to rzeczywiście tak się skończy, trzeba będzie mówić o tym, że PiS się istotnie umocnił, a antypis poważnie osłabił. Zauważmy, że z racji zróżnicowania frekwencji ze względu na miejsce zamieszkania wybory europejskie przebiegają przede wszystkim na terenie politycznie przyjaznym PO i Nowoczesnej - w miastach powyżej 100 tysięcy. Żeby KE, a raczej tworzące ją partie, mogła mówić o ekspektatywie remisu w wyborach do Sejmu, musiałaby mieć przynajmniej 4-5 proc. więcej niż PiS w tych wyborach. Nadzieję na zwycięstwo da natomiast minimum przewaga ośmiu punktów procentowych.

Ale jedno nie ulega zmianie: dalej Polacy wybierają między PO i PiS. Reszta się nie liczy. Gdzie więc ta zmiana?
Dziś na pewno się nie liczy Nowoczesna, stała się tylko breloczkiem do Platformy. Natomiast cały czas się liczy PSL.

Nie bardziej niż w 2015 r. A SLD chyba nawet mniej niż wtedy. PiS i PO ciągle dominują.
Ale to już nie jest ta sama Platforma. Ta partia ewoluuje od 2005 r., ale w ostatnich czterech latach jej zmiana mocno przyspieszyła.

W 2005 r. Donald Tusk brał ślub kościelny przed wyborami, a teraz PO podpisuje się pod kartą LGBT+. To jest ta zmiana?
Tak - i jest to zmiana niesłychanie istotna politycznie. O ile PiS się nie zmienił, podobnie wyborcy tej partii, to w przypadku Platformy jest całkowicie inaczej. Możemy odwołać się do danych.

Jakich danych?
Statystycznych - sondaży robionych przez CBOS. Pojawiają się w nich dane, które dużo mówią o wyborcach PO. Pierwsze znajdziemy przy pytaniu o identyfikację polityczną na osi prawica-lewica, a drugie przy pytaniach dotyczących związków z Kościołem katolickim i częstotliwości udziału w mszach.

Co te zestawienia mówią?
Po pierwsze, od 2005 do 2017 rozkład identyfikacji ideowo-politycznych na osi lewica - centrum - prawica jest wyjątkowo stabilny. Lewica to kilkanaście procent, prawica - 35 lub nieco więcej. Jednocześnie o 15 punktów procentowych spadł odsetek Polaków, którzy uczestniczą w mszach świętych w miarę regularnie (1-2 razy w miesiącu lub częściej) i o tyleż wzrósł odsetek praktykujących okazjonalnie lub wcale.

Z tego wynika, że pojawiła się kategoria wyborcy prawicowego, który nie chodzi do kościoła.
Tak. To nie jest duża grupa, ale zauważalna statystycznie. To nawet kilka proc. wyborców. Nie chodzi o osoby niewierzące, tylko o takie, które z różnych powodów przestały regularnie uczęszczać na msze.

Można by sobie wyobrazić, że przyciąga ich do Platformy konserwatywne skrzydło tej partii.
Tak - choć też nie jest tak, że chodzący do kościoła głosują tylko na PiS.

Ale dla zdecydowanej większości to partia pierwszego wyboru.
Udział praktykujących 1-2 razy w miesiącu lub częściej w elektoracie PiS jest stały - nieco ponad 80 proc., ale pozostaje jeszcze spora mniejszość praktykujących głosująca także na inne partie. Generalnie jednak preferencje polityczne osób aktywnych religijnie są dość stabilne. Inaczej to natomiast wygląda, gdy przyjrzymy się preferencjom osób, które deklarują głosowanie na Platformę.

Co tutaj widać?
W 2005 r. wyborcy w ogóle niepraktykujący czy praktykujący rzadko stanowili 31 proc. w elektoracie Platformy. W 2017 r. ten odsetek wzrósł do 51 proc. Fakt, że w ciągu 12 lat liczba niepraktykujących wyborców PO wzrosła o 20 pkt proc. świadczy o charakterze ewolucji tej partii.

Są w tych 20 pkt proc. wyborcy, którzy mają prawicowe poglądy, ale przestali chodzić na msze?
Nie. W 2005 r. wyborcy PO byli równie prawicowi jak wyborcy PiS-u, w obu tych partiach odsetek prawicowców wynosił 60 proc. Co ciekawe, odsetek lewicowców w PiS było wyraźnie wyższy niż w PO. W 2017 r. prawicowi wyborcy stanowili już tylko 24 proc. wyborców Platformy. Innymi słowy ta partia z centroprawicowej przekształciła się w centrolewicową. Widać, jak dramatyczna zmiana tu zaszła, a podejrzewam, że od 2017 r. ona się jeszcze pogłębiła - choć danych to obrazujących nie ma.

Hasła, pod którymi się podpisuje, zdają się to potwierdzać. Vide karta LGBT plus.
Ten proces ma swoją dynamikę i moim zdaniem przyspiesza. Mamy do czynienia z klimatem wyraźnej wojny kulturowej, co się mocno uwidoczni w czasie wyborów.

Tęczowa Koalicja Obywatelska kontra moherowy PiS?
Zbytnie uproszczenie, rzecz jest bardziej skomplikowana. Ta wojna kulturowa będzie miała przełożenie na kwestię, która jest w Polsce szalenie ważna: dystrybucję szacunku społecznego.

PiS doszedł do władzy w 2015 r., składając - choć raczej między wierszami niż wprost - obietnicę zmiany systemu dystrybucji szacunku. Jak im z tym poszło?
Niespecjalnie. Ale też PiS-owi nigdy specjalnie nie zależało na tym, żeby ten system rzeczywiście zmienić. Gdyby wprowadzono stałą zmianę w tej sferze, znikłby jeden z powodów głosowania na tę partię.

Dlaczego? Wtedy ta nowa klasa otoczona szacunkiem społecznym dbałaby o to, żeby partia, która ten szacunek im dała, nie straciła władzy.
Tyle że PiS nie jest partią dbania i troski. To jest partia walki. Gdyby nagle miała z tej walki zrezygnować, musiałaby wypracować całkowicie inny model funkcjonowania. Zaproponować ład, w którym odnajdują się nie tylko zwolennicy tej partii, ale też jej przeciwnicy. Musiałaby podjąć się działań konsolidacyjnych, a nie konfrontacyjnych.

Źródło:
TVN 24

Wtedy otworzyłaby się przestrzeń dla nowego ugrupowania, które ruszyłoby do walki z hasłem „PiS-PO, jedno zło”.
Tak. Choćby z tego powodu żadna próba rekonsolidacji społecznej nie jest dla PiS-u na rękę. Dla niej łatwiej jest podtrzymywać narrację mówiącą, że im więcej sukcesów naszego rządu, tym bardziej druga strona odmawia nam - a więc i naszym wyborcom - szacunku. Oddzielna sprawa, że wątek pasożytniczych elit w retoryce PiS-u zanika.

Dlaczego?
Bo już tak nie porywa jak kiedyś.

Albo może trudno rządzącym - więc elicie - mówić o opozycji w ten sposób.
Dlatego nie będzie już wyborczej wojny o dystrybucję szacunku w wymiarze starcia: zwykli ludzie kontra łże-elity. Będzie natomiast wojna kulturowa i o szacunek społeczny w obronie większości przed uprzywilejowaniem mniejszości.

Aż tylu obrońców będą mieć środowiska LGBT plus?
To się dopiero okaże, ale na pewno PiS w takiej wojnie ma spore szanse. Przede wszystkim dlatego, że ta partia - pod względem światopoglądowym - niewiele się zmieniła. Oni cały czas stoją po stronie Kościoła katolickiego, który w Polsce ciągle jest instytucją bardzo ważną. Oddzielna sprawa, że teraz do rangi toksycznego konfliktu kulturowego urastają kwestie, które kiedyś rozpatrywano jedynie w uprawnionego politycznego sporu.

Skąd się wzięła ta zmiana?
Z jednej strony zmieniła się strona kościelna, która dziś przyjmuje perspektywę patrzenia na rzeczywistość wzorowaną na Radiu Maryja - kilka, kilkanaście lat temu tego nie było. Dla prymasa Glempa kwestie LGBT były normalnym, uprawnionym sporem światopoglądowym. Teraz urosły one do rangi wojny kulturowej, a próba dania czegokolwiek tym środowiskom to szatański plan dechrystianizacji Europy. To jest ta zmiana.

A przy okazji sojusz Kościoła i władzy.
Nie, żadnego sojuszu tronu z ołtarzem nie ma, to bzdura, choć są wyraźne sympatie. Natomiast oba podmioty zajęły te same pozycje, przygotowując się do starcia religijno-kulturowego. Widać też, że podobne przygotowania zaczęły się po drugiej stronie. Rolę grupy nacisku odgrywa w niej Robert Biedroń.

Platforma temu naciskowi ulega, wprowadzając w Warszawie kartę LGBT plus.
Zwracam uwagę na dwa elementy. Po pierwsze, Biedroń wprowadził element programowy: opodatkowanie tacy. Pamiętam, że dziesięć lat temu tego typu pomysły zbywano wzruszeniem ramion. Teraz ten postulat się przebił, zajął ważne miejsce w głównym nurcie debaty. Tymczasem realizacja tego postulatu oznaczałaby, że katolicy byliby w Polsce obywatelami drugiej kategorii. Skoro nie są opodatkowane zbiórki publiczne, na przykład WOŚP, to dlaczego od tacy ma być podatek?

Bo takie hasła podobają się ludziom, którzy chętnie w kinach obejrzeli „Kler”.
To oznacza, że hasło „opodatkowania tacy” weszło już do kanonu przeciwników PiS-u.

Lewica używa go od dawna.
A Platforma? Do tej pory takich haseł unikała jak diabeł święconej wody. Tym razem się od niego nie odcięła - czyli można się domyślać, że nie chce tu wchodzić w spór. Na to jeszcze - to jest drugi element - nakłada się głośna sprawa uprzywilejowania mniejszości seksualnych.

W Warszawie - co trzeba jednak dodać. Choć Grzegorz Schetyna zapowiedział w wywiadzie dla Polsatu poparcie legalizacji związków partnerskich.
Podpisanie Karty LGBT plus przez Trzaskowskiego - jedną z głównych twarzy Platformy - oznacza dążenie do przyznania skumulowanych przywilejów mniejszościom seksualnym, które dzięki tej karcie zyskują wpływ m.in. na politykę kulturalną miasta, czy rynek pracy i rynek zamówień publicznych. Jest naturalne, że ci, którzy stracą na tym, że te mniejszości otrzymają te przywileje, będą im przeciwni. W ten sposób rodzi nam się pełnokrwisty konflikt społeczno-polityczny, w którego tle są reguły dystrybucji szacunku społecznego oraz kontrola nad przepływami strumieni finansowych.

Dlaczego nagle kwestie światopoglądowe zyskały zdolność generowania pełnokrwistych konfliktów społecznych? Do tej pory były to jednak tematy poboczne.
Bo to już nie jest konflikt światopoglądowy, tylko spór o szacunek społeczny - a przez to zyskał na znaczeniu. Skoro katolikom zagląda w oczy groźba zepchnięcia do roli obywateli drugiej kategorii, a obecnie tak się czują obywatele niereligijni, to jest oczywiste, że nie zostawią spraw swojemu biegowi.

Tyle że mówimy o bardzo szeroko rozpiętych postawach. Przeciętny Polak ani nie słucha Radia Maryja, ani nie zamierza angażować się w obronę mniejszości seksualnych - a tymczasem główne obozy polityczne okopały się na takich pozycjach.
Wie pan, akurat mniejszości seksualne zostały wciągnięte na afisz przede wszystkim po to, żeby dowalić pisokatolom.

Nastąpiła instrumentalizacja gejów w polskiej polityce?
Tak. Pytanie, czemu w to wszystko weszła Platforma. Przecież wcześniej, gdy jeszcze ta partia była dumna ze swojej konserwatywnej kotwicy, wszelkie tego rodzaju działania traktowała przede wszystkim w kategoriach zagrożenia dla spokoju społecznego oraz własnej pozycji i je blokowała. Gdyby utrzymała ten kurs, to Robert Biedroń byłby jednoznacznie przez nią zdefiniowany jako wróg.

Teraz jest tylko rywalem - ale też potencjalnym przyszłym koalicjantem.
Dlatego też pomysły Trzaskowskiego zostały przyjęte może bez zbytniego entuzjazmu, ale z życzliwością. Stało się tak dlatego, że Platforma nie ma już swojej konserwatywnej kotwicy. Przez lata stopniowo przejmowała elektorat SLD. Poza tym konserwatyści zostali w tej partii zmarginalizowani w momencie zdrady Gowina. Wtedy dla szefów PO krąg konserwatystów w tej partii stał się obozem podejrzanym, takim, który mógł w każdej chwili zdradzić.

Dlatego Platformie tak łatwo przyszło zawiesić Marka Biernackiego i nikt nie zamierza go odwieszać.
Dokładnie. W związku z tym w ciągu ostatnich lat konserwatyści w PO muszą się ukrywać. Są jak pierwsi chrześcijanie schowani w katakumbach - ale w takiej sytuacji trudno być polityczną jakością. Tyle że nie mając żadnych atutów po prawej stronie, Platforma musi szukać wyborców po stronie lewej. Problem w tym, że tam wody są płytkie, pluska się tam drobnica, a łowiących w niej głosy jest kilku.

Robi to Biedroń, cały czas jest też Razem, które na 1-2 proc. głosów ciągle może liczyć.
Proszę też nie zapominać o SLD i bezsilnie podszczypującej Platformę Nowoczesnej. Natomiast Platforma, konkurując z nimi o ten sam elektorat traci inny: miejskich, konserwatywnych wyborców.

Z tym, że tym miejskim konserwatystom daleko też do PiS-u. Pozostaje im wybór mniejszego zła - albo lewicowa Platforma, albo mający antyeuropejski kurs PiS.
A mówimy o sporej grupie wyborców - na tyle dużej, że może przesądzić o wyniku wyborów. PO postawiła ich przed niekomfortowym wyborem: płakać i głosować na Platformę, płakać i głosować na PiS, płakać i zostać w domu.

Nie jest to grupa przeceniana? Było kilka prób jej zagospodarowania: PJN, Polska Razem, Polska Plus, którą zresztą Pan współtworzył. Żaden z tych projektów się nie przyjął.
Tyle że w czasach, gdy o głosy walczyły Polska Plus, czy PJN, ta wojna kulturowa nie była tak zaciekła jak teraz. Dziś tego typu formacje miałyby przez to większe możliwości.

W 2014 r. partia Jarosława Gowina zdobyła 3 proc. głosów. Teraz by miała powyżej 5 proc.?
Gowin już tego nie sprawdzi, bo on jest związany z PiS-em i własnej partii nie założy.

Nie widać nikogo, kto miałby wystarczającą wiarygodność do uruchomienia takiego projektu. Chyba że Pan z Pawłem Kowalem i Aleksandrem Hallem.
Bez przesady, ile można zakładać partie - nastąpiło jednak pewne zmęczenie materiału. Ale jest jedna partia, która mogłaby ten elektorat zagospodarować: PSL.

Odwieczne marzenie ludowców: stać się partią konserwatywnych mieszczan. Nigdy nie udało im się tego zrobić.
Jednak wcześniej przywódcami PSL-u byli tacy politycy jak Janusz Piechociński. Nie mieli szans trafić do mieszkańców miast.

Lekarz Władysław Kosiniak-Kamysz może tego dokonać?
Ma na to szansę. W tej partii istnieje świadomość, że jeśli nie uda jej się wyjść ze swojej niszy, to niedługo zniknie ze sceny politycznej. Dla nich to gra o życie.

Tyle że w powszechnej świadomości PSL jest postrzegany jako partia w gumofilcach - mieszczuchy na takie ugrupowanie nie zagłosują.
W PSL-u mają tego świadomość. I dalej wydaje mi się, że widać dla nich szansę - i zdaje się, że ludowcy też ją widzą.

Gdzie?
Proszę zauważyć, że PSL to jedyny człon Koalicji Europejskiej, który się mocno zdystansował od pomysłów Trzaskowskiego w Warszawie. Oni wiedzą, że takie koncepcje stawiają miejskich konserwatystów w bardzo niewygodnej sytuacji. I w tym dostrzegają swoją szansę na wyrwanie się z własnej niszy. Próbują wejść w wewnętrzną polemikę w ramach własnej koalicji. Stać się konserwatywną kotwicą KE.

Kosiniak-Kamysz nowym Gowinem Platformy?
Nie tyle Platformy, co w przyszłości ewentualnej koalicji rządowej, a obecnie wyborczej Koalicji Europejskiej. Temu służy choćby wysunięcie Władysława Teofila Bartoszewskiego na listy Koalicji w Warszawie z ramienia PSL-u. Nie chodzi tylko o to, że to syn śp. Władysława Bartoszewskiego, ale też człowiek z dobrym CV: manager z dużych korporacji, były wykładowca Oksfordu. Kandydat w 100 proc. dla wyborcy mieszkającego w wielkim mieście.

Tyle że polska polityka to przede wszystkim sztuka zarządzania konfliktem - żadne Oksfordy nie mają znaczenia. Sam Pan mówi o wojnie kulturowej. Dlaczego więc Pan uważa, że koncyliacyjny styl PSL nagle się przyjmie?
Platforma popełniła błąd, wchodząc w tę wojnę - bo w ten sposób pozostawiła w centrum dużo miejsca. Można je zapełnić i podejrzewam, że spróbuje to zrobić PSL. Bo dominanta statystyczna wyborców polskich żadnej wojny kulturowej nie chce i poszukuje łopaty do usypania tamy, która uchroni ją przed powodzią.

Nie przekonuje mnie tylko argument, że akurat ludowcy zdołają tę lukę domknąć.
Nie wiem, czy zdołają to zrobić - ale widać przestrzeń, w którą mogą próbować wejść. Zwłaszcza gdyby Koalicja Europejska w eurowyborach poniosła wyraźną porażkę, czyli nie pokonała PiS co najmniej pięcioma punktami procentowymi. Wtedy opozycja tym bardziej będzie musiała znaleźć sposób na to, żeby dotrzeć do bardziej konserwatywnych wyborców. A dziś jakąkolwiek wrażliwość w tym obszarze po stronie opozycyjnej ma tylko PSL. Zwłaszcza po tym, jak przewodniczący PO ogłosił, że jeśli po jesiennych wyborach do Sejmu będzie w nim większość za lewicowymi pomysłami na związki partnerskie, to on stanie na czele tego projektu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Wybory 2019. Ludwik Dorn: Ta kampania zamieniła się w wojnę kulturową - Portal i.pl