Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wyjechały ze Śląska do Afryki. Pachnie wolnością

Agata Pustułka
Halina Michalska
Halina Michalska Arkadiusz Gola
Afryka pachnie wolnością. Intensywnie. Jak mieszanka aromatycznych przypraw. Halina po wyjściu z samolotu mocno wciąga powietrze. Patrzy na siostrę. Rozumieją się z Danusią bez słów. Właśnie wróciły do raju - pisze Agata Pustułka

Ich raj to Uganda, afrykańskie państwo, do 1962 roku brytyjska kolonia, która w czasie drugiej wojny światowej przygarnęła około 20 tysięcy polskich wychodźców, głównie dzieci. Dziś zostały po nich cmentarze, czasami zarośnięte przez busz, i wykruszająca się garstka ocalonych. Pod baobabami pochowano wiele polskich sierot, które z Syberii wraz z armią Andersa wyruszyły przez Iran do Afryki Wschodniej. Napisy nagrobne: Antoś - trzy lata, Basia - siedem lat. Zabijał je tyfus, malaria, wycieńczenie. Halinę i Danutę ocaliła ich matka Elżbieta, która nigdy nie spodziewała się, że będzie umiała znaleźć w sobie tak wiele siły.

Wiewiórki też muszą jeść

Władysław Dziedzic był katowickim lekarzem, ginekologiem. Pracował na kolei. Miasto przyciągnęło go ze wschodu Polski dobrymi zarobkami. Elżbieta była pielęgniarką. Piękną zielonooką kobietą, drobną i delikatną. Małżeństwo było zgodne. Żyło się im dostatnio. Na świat szybko przyszły dzieci. Najpierw Danusia. Dwa lata później Halina. Ledwo Elżbieta urodziła młodszą córkę, wybuchła wojna. Miała wtedy 22 lata.

Na Śląsku, gdzie mieszały się narodowościowe żywioły, trudno było wyczuć, w jakim kierunku tym razem zawieje wiatr historii. By ratować rodzinę, doktor Dziedzic wysłał całą trójkę do swoich rodziców w Zbarażu. Tam miały być bezpieczne.

Ale 29 czerwca 1940 roku nad ranem obudził je łomot do drzwi - znak rozpoznawczy NKWD. Miały w kilka minut spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Z tobołkiem w jednej ręce, z Halinką w drugiej, z Danusią przyczepioną do spódnicy Elżbieta wsiadła na furmankę, która zawiozła je na stację. Potraktowane jak wrogi element, bogaci kułacy, zostały wysłane na Sybir. Ich nowy adres: barak w posioku Seligdar Ugolnyj, okolice Jakucka. Dalej już nie można. Dotarły tam w bydlęcych wagonach.

Elżbieta od razu wykazała się wielką zaradnością. Z lnianych woreczków po chlebie, który ku jej rozpaczy w czasie drogi spleśniał, uszyła siennik. Z dziewczynkami zbierała i suszyła trawę, by go wypełnić. - Nie wiemy, jak mama dawała radę. Musiała być wykończona. Po latach mówiła, że to zwierzęca walka o nasze przeżycie wyzwoliła w niej taką moc, pomysłowość i odwagę. Na pewno pomogła jej uroda. Sprawiała wrażenie osoby bezbronnej, a walczyła o nas każdego dnia - opowiada Halina. Zwłaszcza ona wymagała troski. Cały czas chorowała. Miała krzywicę i obrzęki głodowe. Jedna z Rosjanek powiedziała do załamanej Elżbiety: - Zostaw ją. Niech umrze. Ja pochowałam już sześcioro, a były ładniejsze jak twoja. Ale miały szczęście do ludzi, których spotkały na swojej drodze.

- Lekarka z naszego obozu polubiła nas. Zatrzymała w szpitalu. Nauczyła mamę przygotować wywar z nasion dzikiej róży, który uratował Halince życie - mówi Danusia. Jadły, co się dało. Np. orzeszki cedrowe. Elżbieta czasami wybierała je z dziupli wiewiórkom, ale nigdy nie brała wszystkich. - Żeby i wiewiórki nie pomarły z głodu - opowiadała po latach córkom. Zupę gotowała z pokrzywy albo lebiody. Od święta była kasza. Z pończochy uszyła sitko i tym sitkiem łowiła rybki w pobliskiej rzece. Z rybek robiła kotleciki. - Żeby było ich jak najwięcej nie obcinało się głów ani ogonków. Parzyłam je, siekałam, soliłam i formowałam na patelni - wyliczała Elżbieta. Raz za sprzedany zegarek kupiła dzieciom kilka litrów zamrożonego mleka. Gdy pracowała w tajdze, dziewczynki zostawały w domu. Danusia ubierała Halinkę, karmiła, pilnowała. Od czasu, kiedy Elżbieta zaczęła sprzątać domy katorżników zabierała dzieci ze sobą. Przy nich czuła się bezpieczniejsza. Obrośniętych mężczyzn nazywała krasnalami. O świcie paliła im w piecach i szorowała podłogi.
Przewidująca Elżbieta na czarną godzinę zachowała budzik i drobną biżuterię. Gdy we wrześniu 1941 roku zesłańcy odzyskali wolność, potrzebne były pieniądze na podróż. Niemcy napadły na Związek Sowiecki i nagle Polacy stali się potrzebni. Ale nie wszyscy Polacy. Uformowana na Wschodzie armia generała Andersa musiała wydostać się z Rosji. Dzięki przytomności generała zgodę na wyjście otrzymali też cywile. Wielki chaos, ale też ulga. W dalszą drogę Elżbieta zabrała garnek, patelnię, nóż, siennik, nocniczek. Znów bydlęce wagony, duchota, jęki chorych i wszy. Kolejny przystanek: Uzbekistan. Tylko cudem wyszła z tyfusu. W czasie, gdy półprzytomna leżała w szpitalu, jej córki trafiły do uzbeckiej rodziny, bo Polki, które miały się nimi opiekować, zniknęły.

- Mama z wielkim trudem nas znalazła. Była wychudzona, z krótko obciętymi włosami, nie do poznania. Zanim po nas przyszła, przetrząsnęła wszystkie sierocińce - mówi Danusia. A odnalazła je dzięki… męskiemu szlafrokowi, na który połasił się jej uzbecki przewodnik i wreszcie doprowadził do córek. Wszystko, jak się okazuje, może mieć w życiu znaczenie. Wydawałoby się niepotrzebny szlafrok, który miał jej służyć za płaszcz, otrzymała w… Delegaturze Polskiej, gdzie dopytywała o dzieci, ale nikt nie był w stanie nic pewnego jej obiecać.

Rejs w węglarkach

W czasie podróży do Taszkientu dziewczynki zachorowały na koklusz. W jednym z punktów sanitarnych lekarze przecięli Danusi ropień wielkości kurzego jaja, który wyrósł jej na głowie. Halinka cała była pokryta wrzodami. Miały jeden cel - dostać się do Krasnowodska, nad morze, by stamtąd dotrzeć do Iranu. Musiały radzić sobie same, bo ludzie walczyli o przetrwanie. Elżbieta wymyśliła, żeby iść wzdłuż torów i wskoczyć do pociągu, gdy ten zatrzyma się przy semaforze. Tak przejechały kawałek. Wybłagała żołnierzy, by mogła razem z córkami dostać się do transportu do Afryki, skąd był już tylko krok do ocalenia. Listę pasażerów zatwierdzało NKWD. Zrządzeniem dobrego losu udało się dostać nad morze, a potem wypłynąć w rejs w przepełnionych węglarkach.

Kenia, Tanzania, RPA, Zambia, Zimbabwe i Uganda. Tam byli kierowani Polacy, którzy zdołali przeżyć drogę. Elżbieta z dziewczynkami trafiła na ugandyjski półwysep Koja, leżący nad jeziorem Wiktorii. Obóz rozciągnięty nad brzegiem jeziora składał się z kilkuset identycznych domów. Przecinające się pod kątem prostym ulice. Na niewielkim wzgórzu kościół. Szybko zapomniały o chłodzie Syberii. Słońca miały pod dostatkiem. Mrówek i komarów też.

Obowiązywał zakaz kąpieli ze względu na zarazki i przede wszystkim krokodyle. Dzieciom spragnionym zabaw trudno było przestrzegać ograniczeń. Jednego z kolegów - Romka Śliwę gad pożarł na oczach innych dzieci. Danusia zaprzyjaźniła się z małpką kapucynką, która potraktowała ją jak mamę i była o nią zazdrosna. Halinka bawiła się z jaszczurkami.

- To bardzo rozumne stworzenia. Były jak żywe lalki - żartuje. - Wreszcie miałyśmy co jeść. - Mama przygotowywała sałatki z takich owoców, których nazw nie pamiętam. Były słodkie, pachnące. Dostawałyśmy racje chleba, mleka, mąki. Dorośli ratowali przed hipopotamami uprawy kapusty - pamięta jak dziś Danusia. Nagły dostatek nie uchronił nas jednak przed malarią. Musiały zmienić klimat i miejsce pobytu. Zostały przeniesione do Kenii, do sierocińca Rongai. Życie przebiegało tam jak na harcerskim obozie. Elżbieta była wychowawczynią najmłodszej grupy. Halinka i Danusia uczyły się i bawiły. - Panował niezwykle patriotyczny nastrój. Polska to była świętość. Obchodzono wszystkie narodowe święta. Nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego, co dzieje się w kraju, że komuniści przejęli władzę - wyjaśnia Danusia.

Zachować ślady

Mama wieczorami opowiadała im bajki o… czereśniach, truskawkach i jabłkach. Coraz bardziej tęskniła za rodziną, za mężem. Ostatnia wiadomość, jaką o nim dostała, była tragiczna. W 1940 roku z jednego z nielicznych listów, które dotarły na Syberię, dowiedziała się, że Władysław znalazł się w obozie w Dachau. Dlatego gdy dostała depeszę: poszukiwany zawiadamia, że oczekuje powrotu oczekiwanej, podpisaną Dziedzic Władysław mąż, nie wahała się ani chwili i niemal natychmiast wyruszyła do Mombasy, by zorganizować wyjazd do Katowic.

- Wielu znajomych uznało to za zdradę. Podejrzewano mamę, że jest komunistką - uśmiecha się Halina. Kiedy Elżbieta szukała transportu, dziewczynki uczyły się pływać. Gdy znalazły się we Włoszech, znowu zobaczyły śnieg. Był rok 1947.

Po przyjeździe do kraju nie poznały ojca. Przez kilka lat zwracały się do niego "panie tatusiu". Temat Afryki oficjalnie nie istniał. W życiorysach wymieniały tylko pobyt na terenie Związku Radzieckiego. Rodzina obawiała się represji władz, zwłaszcza że brat matki, żołnierz spod Monte Cassino, który w czasie walk stracił oko, był prześladowany przez UB.
Dziedzicom urodził się jeszcze syn Mieczysław. On i Halina skończyli medycynę. Danuta jest prawnikiem. Dziś siostry żałują, że nie wyciągnęły z mamy więcej wspomnień. Dożyła sędziwego wieku, 91 lat, otoczona ich miłością i wdzięcznością.

Będą tam wracać

Danuta pierwszy raz znalazła się w Afryce w 2001 roku. Kenia zachwyciła kolorami. Przy drodze zobaczyła setki bocianów, które przygotowywały się do powrotu do Polski. Symboliczny widok. Ekipa składała się z czterech osób. Program obejmował marszrutę śladami polskich osiedli w Afryce Wschodniej. Halina pojechała rok później. Nie mogła odbyć tej pierwszej podróży z siostrą, bo plany pokrzyżował jej wypadek i konieczność przebywania pół roku w gipsie. Teraz znów były tu z Danusią.

Kiedy zaczerpnęły afrykańskiego powietrza, poczuły się jak małe dziewczynki. - Spłynęło na mnie poczucie bezpieczeństwa - mówi z uśmiechem Halina. Tym razem Afrykańczyków było siedmioro. Ze łzami w oczach w Mombasie poznawali "swoją" plażę i "swoje molo".

- Postanowiliśmy, że będziemy wracać do Afryki póki starczy sił i pieniędzy. Chcemy przypilnować, by zachowały się tam polskie ślady - mówią siostry.

Tzw. Afrykańczycy wśród Sybiraków to szczęściarze. W większości po wojnie wyemigrowali na Zachód: do Anglii, USA, ale też bardziej egzotycznie do Nowej Zelandii i Australii. Zdobyli wykształcenie. Co roku składają się na remonty nagrobków, a przed wyjazdem kupują mnóstwo słodyczy, żeby w Afryce rozdać maluchom. Dzieci w Ugandzie nie żebrzą. Gdy dostaną cukierka, dzielą się nim solidarnie. Starszy brat trochę possie i odda młodszemu, a ten jeszcze kolegę uraczy. Wszyscy są zadowoleni.

W swoim mieszkaniu Halina gromadzi afrykańskie pamiątki. Jedną ścianę zajmują obrazki przedstawiające tańczących Afrykańczyków. Kupuje je po kilka dolarów za sztukę. Dla siebie na pamiątkę, ale może bardziej dla miejscowych malarzy, dla których taka zapłata to prawdziwy majątek. Danuta jest prezeską katowickiego oddziału Związku Sybiraków. Siostry właśnie przygotowują się do kolejnej podróży i musi ustalić ostatnie szczegóły.

Teraz będzie to właściwie inspekcja. Chcą sprawdzić, czy kolejne groby odnowione, czy dach kościoła wyremontowany, słowem, czy zebrane pieniądze nie poszły na marne. Znów zapalą wiele zniczy. Ostatnio jedna z koleżanek prosiła: Halinka, tam leży moja mama. Proszę zapal lampkę. Oczywiście spełniła prośbę. Niejedną taką prośbę spełniają polscy Afrykańczycy… Potem długo w nocy nad cmentarzem góruje świetlista łuna.


*Dworzec w Katowicach zdemolowany przez pseudokibiców ZDJĘCIA i WIDEO
*Dyktando 2012. Poznaj pełny tekst [ZDJĘCIA ZWYCIĘZCÓW]
*Wypadek w Kozach. 20-latka zażyła amfetaminę i zabiła na przejściu dla pieszych dwóch chłopców ZDJĘCIA I WIDEO

Codziennie rano najświeższe informacje z woj. śląskiego prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!