18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Za co kochamy małe sklepy? Świeży towar, dobra rada i uśmiechnięte ekspedientki

Karol Świerkot
Ludzie nas kochają i lubią, bo po śląsku pogodomy, znamy klientów, dobrze się czują w naszym sklepie. Jest tu swojsko i tyle
Ludzie nas kochają i lubią, bo po śląsku pogodomy, znamy klientów, dobrze się czują w naszym sklepie. Jest tu swojsko i tyle Marzena Bugała
Świeży towar, dobra rada i zawsze uśmiechnięte ekspedientki. Gdzie? W małych sklepikach. Nasz reporter odwiedził kilka z nich w Lędzinach, by przekonać się, że handel w cieniu hipermarketów ma się dobrze. Zakupy robił Karol Świerkot

Tu nie wjeżdżamy z koszykiem, żeby buszować między regałami, droga do kasy nie przypomina wyścigów Formuły 1, a rozmowa z kasjerką nie ogranicza się do dzień dobry, dziękuję i do widzenia. Lokalne sklepy w małych miasteczkach, mimo ogromnej konkurencji ze strony hipermarketów, wciąż radzą sobie całkiem nieźle. Bo tutaj nie przychodzi się tylko po zakupy.

- Dobrze się kupuje i pracują fajne babki - mówi Mirosław Gretka, który do sklepu mięsnego Hachuła w Lędzinach przyjeżdża aż z Pszczyny. - Jestem tu przynajmniej raz w tygodniu. Takiego bekonu nie można dostać nigdzie indziej - poleca.

Te fajne babki nie tylko sprzedają towar, ale potrafią doradzić, co kupić, polecą własny przepis kulinarny, a nawet wysłuchają problemów i bolączek klienta. To są prawdziwe ekspedientki, które swój fach znają od podszewki. Kiedy wchodzimy do takiego sklepu, czekają uśmiechnięte, bo tu klient jest prawie jak członek rodziny.

CZYTAJ TAKŻE:
Zakaz handlu w niedziele: Sklepy i supermarkety zamknięte. Dobrze czy źle? [SONDA]

Gdzie kupuje Krzysztof Ibisz? W małych sklepach. I poleca je Ślązakom i Zagłębiakom

- Klienta trzeba wysłuchać. Nie tylko na temat listy zakupów - mówi Magdalena Ścierska, ekspedientka w lędzińskich Delikatesach. - Czasem są to bolączki na temat zdrowia, innym razem mówi się o pogodzie, a czasem trzeba doradzić, co kupić, żeby obiad był smaczny. Można powiedzieć, że gotujemy razem z klientami - dodaje (śmiech).

To właśnie sekret małych sklepów, który przyciąga klientów, mimo nieco wyższych cen niż w dyskontach.

- Jest atmosfera i obsługa, jakiej w dużych sklepach nie znajdziemy - zdradza Krystyna Porwit. W Lędzinach od czterech lat prowadzi wspólnie z siostrą Marią Ścierską małe delikatesy nieopodal tutejszej przychodni. Wcześniej przez kilkanaście lat pracowała w lędzińskim supersamie. Łącznie 23 lata w handlu.

- Obsługa jest bardzo ważna, nasze ekspedientki umieją doradzić klientom, tego w marketach nie ma. Zdarza się, że klient wchodzi, a one już wiedzą, co trzeba podać - zapewnia.

Agnieszka Czarnynoga w sklepie mięsnym Huberta Hachuły w Lędzinach pracuje od 11 lat i również przyznaje, że bez podejścia do klienta nie ma handlu.

- Ludzie nas kochają, lubią, bo po śląsku pogodomy, znamy klientów, dobrze się u nas czują - tłumaczy. - Jest taki intymny charakter. Swojsko i tyle.
- Jak ktoś się przyzwyczai, to przychodzi stale. Wiadomo, dzisiaj każdy do dużych sklepów jeździ, i na to rady nie ma. Ale to nie znaczy, że rezygnują z zakupów u nas - mówi Maria Ha-chuła, właścicielka sklepu mięsnego Hachuła w Lędzinach.

Chociaż tej nazwy nikt nie używa, każdy rodowity lędzinia-nin powie - idę do "Bartka", od imienia teścia pani Marii. - Zdarza się, że ludzie mówią, że idą do "Nysie", bo tak mówią na Agnieszkę. Wszyscy ją tu znają - śmieje się Maria Hachuła.

Podobnie jest z Delikatesami. To po prostu jest "Mały Sam na Łanowej". - Tak się utarło wśród ludzi - mówi Krystyna Porwit.
Ludzie, którzy przychodzą do sklepu, przynoszą też mnóstwo informacji z gminy.

- Wiemy, kto się żeni, kto umarł, gdzie kto na wczasy wyjeżdża, kto się wyprowadził - zdradza Agnieszka Czarnynoga. - Klienci rozmawiają nie tylko z nami, ale i między sobą, to się słyszy byle co - dodaje.

Jak żartują sprzedawczynie, czasem wiedzą więcej niż ksiądz w konfesjonale.

- Klienci mówią o problemach z dziećmi, ich ocenach w szkole, dużo mówi się o problemach ze zdrowiem, w końcu mamy sklep koło ośrodka zdrowia - mówi Ewa Białoń, ekspedientka od 32 lat. - Z tego powodu przychodzi też sporo osób obcych, ale od słowa do słowa i okazuje się, że tacy obcy nie są, bo się zna np. mamę czy babcię - tłumaczy.

W ciągu 32 lat pracy pani Ewy, dzieci, które kiedyś do sklepu przychodziły z mamą, już dorosły i czasem trudno w nich rozpoznać dawne brzdące.

- Teraz ze swoimi dziećmi przychodzą - mówi Ewa Białoń.

- Młodych to jak wchodzą i dzień dobry powiedzą, to się nie poznaje, dopiero jak mama wejdzie, to się widzi, jak to wyrosło - zauważa Agnieszka Czarnynoga.

- Jeszcze 10 lat temu w śląskich kieckach przychodziło do nas z 10 pań po zakupy, dziś ostała się jedna, inne już zmarły - dodaje.
W takich miasteczkach jak Lędziny wciąż jeszcze większość osób zna się chociażby tylko z widzenia i nietrudno skojarzyć, kto jest kim. - Ludzie się zmieniają, ale nie ma ich aż tak dużo - zauważa pani Ewa.

Dlatego ekspedientki pamiętają preferencje swoich stałych klientów, bo zwyczajnie znają się nie tylko ze sklepu. - Jedna klientka zawsze przychodzi po szynkę, jak do córki do stolicy jedzie, bo jak mówi, tam takich nie mają - mówi pani Agnieszka.

- Inna ma wszystkie córki w Niemczech, zawsze nam mówi, kiedy mają przyjechać i robi większe zakupy - opowiada Ewa Białoń, ekspedientka

Zdarza się, że to nie klient wie, co ma kupić, a pani Ewa.- Bywają sytuacje, że to my przypominamy, co jeszcze mają kupić. Jak jedna pani przychodzi do nas w każdy piątek po pasztet, to wiem, że trzeba o nim przypomnieć, jak zapomni - wyjaśnia ekspedientka. - Często słyszymy: "Dobrze, że mi pani przypomniała, co miałam kupić" - śmieje się pani Ewa.

- Przeważnie już wiemy, co kto chce, i ile potrzebuje, ale trzeba też zachęcić do spróbowania czegoś nowego - mówi pani Agnieszka.

- Mamy u nas takiego pana, który już ma stałą listę. Przychodzi co dwa tygodnie po krupniok, żemlok i pasztet, do tego pieczywo ze spółdzielni - mówi Magdalena Ścierska.

W przeciwieństwie do marketów, tutaj za skosztowanie nowego rodzaju kiełbasy nikt nas nie policzy, i nie oskarży o kradzież. - Wiadomo, smaki są różne, nie każdy lubi każdy rodzaj wędliny. Jedna babcia przychodzi do nas po szynkę drobiową, bo ma dietę, ale akurat nie mieliśmy tej, co zawsze kupuje, więc poleciliśmy jej, żeby skosztowała innej. Trzeba ukroić plasterek i dać spróbować klientowi, przecież nikt nie lubi kupować kota w worku - dodaje Ewa Białoń.

To powód, dla którego - mimo pięciu dużych marketów - w Lędzinach małe sklepiki mają się dobrze, ale ich dodatkowym atutem jest to, że są blisko.
- Nasi klienci to często osoby starsze, czasem samotne, bez samochodu. Czym mają dojechać do sklepu? - pyta pani Ewa. - Dlatego u nas muszą dostać wszystko, czego potrzebują. Nie tylko zakupy, które pani Magda czasem pomoże spakować i zanieść. Chcą też sobie o czymś porozmawiać, jedni się wyżalą, drudzy pożartują. Jak młodzi w pracy całymi dniami, to przychodzą sobie do nas pogadać.

Bez dobrych wyrobów, które deklasują konkurencję wielkich sklepów, tego czaru lokalnych sklepików utrzymać by się jednak nie udało.

- Mamy swojskie wyroby, nie dajemy chemii do wędlin, ludzie wiedzą, że stawiamy na jakość, a nie ilość - zapewnia Maria Hachuła. - Nasz zakład ma ponad 20 lat, więc jest już ta tradycja. Kupują u nas nawet księża z sąsiednich parafii - śmieje się pani Maria.

Ale czasem, żeby kupić mięso, trzeba się spieszyć, bo urokiem lokalnego handlu jest to, że produkty są świeże, ale też szybciej się kończą.

- Jak wyprzedamy towar, to już nie dokładamy nowego, żeby nie został na drugi dzień. Lepiej, żeby było świeże mięso następnego dnia - mówi pani Maria.

Dlatego tutaj największy ruch jest rano. - Mamy otwarte od 6 rano, więc wpadają zarówno górnicy po nocce, jak i ludzie, którzy dopiero jadą do pracy. Następna fala jest po porannych mszach świętych i około 9 - wymienia pani Maria.

I o ile ten trend utrzymuje się od lat, to sama praca ekspedientek mocno się zmieniła.

- Dawniej było trudniej, nie miałyśmy wag elektronicznych, kas fiskalnych, rachunek liczyło się ręcznie na pergaminie, w który zawijało się towar - wspomina Ewa Białoń.
O porcjowanych towarach również można było tylko pomarzyć. - Dostawaliśmy 50-kilogramowy worek cukru i trzeba było go dopiero poporcjować. Wszystko trzeba było najpierw wnieść na zaplecze - opowiada Ewa Białoń.
Ale i klienci stali się bardziej wymagający.

- Kiedyś nie było dużego wyboru, trzeba było brać to, co było, dzisiaj na życzenie pokroimy w plasterki, zapakujemy w mniejsze torby. Bez problemu można kupić jeden kawałek kiełbasy - mówi pani Ewa.

Kierowanie małym sklepem też dziś do łatwych nie należy. Tu nie ma kierownika odpowiedzialnego za każdy dział. - Jest tylko jedna pani Krysia. Rządzi twardą ręką, ale sobie chwalimy. Bo szefowa musi rządzić - śmieje się pani Ewa. - Ale nie mamy takiej dyscypliny jak w marketach. Jest atmosfera rodzinna.

Krystyna Porwit przyznaje, że bez dziewczyn, jak nazywa ekspedientki, nie dałaby rady, bo tak naprawdę ten biznes prowadzą wspólnie.



*WIELKI FINAŁ: Najpiękniejszy Rynek w woj. śląskim ZAGŁOSUJ i ZMIEŃ WYNIK
*MISS ŚLĄSKA I ZAGŁĘBIA 2013: TEGO NIE ZOBACZYCIE W TELEWIZJI
*Maluch z Allegro: Fabrycznie nowy Fiat 126 z 1979 r. i wielki skandal
*Dni Miast 2013 [PROGRAM IMPREZ]: Chorzów, Będzin, Ruda, Sosnowiec, Wodzisław i inne!

Codziennie rano najświeższe informacje z woj. śląskiego prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!