Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zapomniany mały Oświęcim w Łodzi. Rozmowa z Błażejem Torańskim, współautorem książki "Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi"

Małgorzata Irena Skórska
Błażej Torański
Błażej Torański ARC
"Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi"- rozmowa z Błażejem Torańskim, pisarzem i dziennikarzem na temat książki, której jest współautorem (z Jolantą Sowińską-Gogacz).

Po wojnie bolesny temat związany z obozem koncentracyjnym dla dzieci i młodzieży polskiej został przemilczany. Dlaczego na kartach historii zamazano ślady związane z obozem w Litzmannstadt?

Błażej Torański: - Po lekturze „Małego Oświęcimia” ludzie pytają mnie, dlaczego nie ma do Łodzi, do ulicy Przemysłowej, takich pielgrzymek, jak do Auschwitz. A przecież był to jedyny w Polsce niemiecki obóz koncentracyjny dla dzieci – od szóstego do szesnastego roku życia, czasami niemowląt. Obergruppenführer Oswald Pohl, szef Głównego Urzędu Gospodarczo-Administracyjnego SS, wymieniał go wśród piętnastu obozów koncentracyjnych. Obok Auschwitz–Birkenau, Dachau, Buchenwaldu, Ravensbrück, Mauthausen czy Gross–Rosen. Dlatego ten obóz powinien być upamiętniany na miarę Yad Vashem. Tymczasem nigdy nie osadził się w świadomości zbiorowej Polaków. Przez lata był przemilczany. Zapomniany. Czasami przykrywany dywanem cenzury i propagandy.

Przyczyn jest wiele. O tych zbrodniach świat miał się nigdy nie dowiedzieć. Niemcy zniszczyli dokumentację. W archiwum w Katowicach ocalały tylko dokumenty dotyczące genezy obozu. Ukryto go na pięciu hektarach, za trzymetrowym drewnianym płotem oddzielającym od łódzkiego getta. Deska obok deski. Przybite bez prześwitu, aby oko ludzkie nie mogło niczego dostrzec. Od strony żydowskiego cmentarza podwyższono mur. Drut kolczasty, wieże strażnicze, uzbrojeni esesmani, psy. To piekło istniało od grudnia 1942 do stycznia 1945 roku.

O obozie było głośno jedynie przez dekadę Peerelu. W 1965 roku Wiesław Jażdżyński wydał książkę „Reportaż z pustego pola”. W haniebnym marcu 1968 roku środowisko władzy skoncentrowane wokół Mieczysława Moczara („partyzanci”), nagłośnili te zbrodnie w kontrze do ofiar żydowskiego getta. W 1970 roku wydano wspomnienia byłego więźnia Tadeusza Raźniewskiego „Chcę żyć”. Na jego motywach Zbigniew Chmielewski zrealizował film „Twarz anioła” z Wojciechem Pszoniakiem i Leonem Niemczykiem. W Łodzi odsłonięto Pomnik Martyrologii Dzieci, zwany potocznie pomnikiem Pękniętego Serca, a szkoła podstawowa nr 81 zyskała patrona: Bohaterskich Dzieci Łodzi. Żadna z tych nazw nijak nie kojarzy się z obozem przy Przemysłowej! W latach 1972–75 media nagłaśniały proces wachmanki Eugenii Pol vel Genowefy Pohl. Wreszcie w 1975 roku były więzień Józef Witkowski wydał w Ossolineum książkę „Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi”. To solidne źródło informacji, bo autor był funkcjonariuszem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i miał dostęp do unikatowych materiałów, ale nakład książki był – jak na PRL – mikroskopijny: 2 tys. 700 egz.

W wolnej Polsce, dwa lata temu, krakowska reportażystka Urszula Sochacka wydała książkę „Eee… tam, takiego obozu nie było – wspomnienia Genowefy Kowalczuk, byłej więźniarki obozu przy ulicy Przemysłowej w Łodzi”. Nakręciła też film dokumentalny „Nie wolno się brzydko bawić”.

Jest wreszcie psychologiczna przyczyna przemilczenia. Ocaleni z obozu przez lata mieli zasznurowane usta. Nie byli w stanie wyrazić ogromu cierpień. Jeden z nich przez pół wieku pytany przez żonę nie mógł z siebie wydusić słowa. Tylko płakał. Jeżeli nawet próbowali cokolwiek mówić, nikt nie dawał im wiary, nawet najbliżsi. A dowodów nie było. Była więźniarka Krystyna Wieczorkowska–Lewandowska w „Małym Oświęcimiu” mówi tak: „Ten obóz był tajny, ukryty w getcie, i taki pozostał. Od wielu lat się zastanawiam: komu na tej ciszy zależy? Po wojnie go zburzono, rozebrano, „pozamiatano”. A przecież był unikatowy, drugiego takiego w Europie nie było. Jak widać Niemcy wciąż mają wielki wpływ na kształt świata, skoro do dziś prawie nikt o nas, dzieciach z Przemysłowej, nie wie”.

Mam swoją hipotezę przemilczenia. Gdyby w niemieckim obozie koncentracyjnym przy Przemysłowej w Łodzi, na polskiej ziemi, ofiarami były żydowskie, nie polskie dzieci, świat krzyczałby o tym od 75 lat.

Co skłoniło autorów książki do poruszenia i pogłębienia tak bolesnego tematu? Jaki był bezpośredni powód powstania książki pt. "Mały Oświęcim"?

- To nie jest książka naukowa, tylko zapis reporterski. Literatura faktu. „Mały Oświęcim” miał wstrząsnąć sumieniami i przywrócić pamięć o tym miejscu. Osadzić go w świadomości zbiorowej. Jest już pierwszy efekt: w Łodzi powstanie nowoczesne muzeum multimedialne. Tego domagałem się w niemal każdym z wywiadów.

Razem z Jolantą Sowińską-Gogacz prowadzicie Państwo podwójną narrację ukrywając się za głosem ocalałych z obozu dzieci, w postaci cytowanych relacji i zeznań. Jak narodził się pomysł na podwójną narrację?

- To była konieczność. Współautorstwo jest sztuką kompromisu. Szczególnie trudnego, jeśli spotykają się dwa tak różne światy, jak jej, poetki, nauczycielki, i mój, autora literatury faktu. Zaprosiłem Panią Jolantę Sowińską–Gogacz do tego projektu, bo poświęciła tej idei osiem lat pracy. Pokonała 10 tysięcy kilometrów, aby odnaleźć Ocalałych i utrwalić ich wspomnienia.

W jaki sposób werbowano dzieci do obozu w Łodzi przy ulicy Przemysłowej?

- Nie werbowano, tylko siłą odrywano od rodzin, bezdomnych zabierano prosto z ulicy lub dworca. Odzierano z wolności, godności, bezpieczeństwa i zarzucano zbrodnie, których nie popełnili. Oficjalnie był to Prewencyjny obóz policji bezpieczeństwa dla młodzieży polskiej w Łodzi. Z zarządzenia Heinricha Himmlera wynika, że „polscy młodociani przestępcy” powinni być „natychmiast umieszczani w obozach koncentracyjnych”. Co to byli za przestępcy? Jakie stanowili zagrożenie dla III Rzeszy? Jakie popełnili zbrodnie? Odpowiedź jest prosta: polskie dzieci więziono tam za polskość. Za to, że ich rodzice działali w ruchu oporu, w organizacjach podziemnych, albo trafili do obozów śmierci, oflagów albo zginęli. Za to, że z dnia na dzień, mając ledwie po kilkanaście lat, musieli zastąpić tych rodziców, stać się głowami rodzin, wziąć pod opiekę młodsze rodzeństwo, prać im, gotować sprzątać, leczyć je i walczyć o środki do życia, zarobkować, niejednokrotnie żebrząc, a czasami kradnąc. Dzieci Świadków Jehowy z Wisły wsadzano do łódzkiego obozu za to, że „rodzice wychowują je w duchu wrogim państwu”.

W dokumentach III Rzeszy, zachowanych w katowickim archiwum, Niemcy uzasadniali to tak: „rodzice nie żyją”, „użebrane rzeczy przynosi do domu”, „żebrze, włóczy się”, „sierota, włóczy się, bez środków do życia”, „zaniedbane dziecko polskie”, „ojciec na robotach w Rzeszy, matka w Oświęcimiu”, „rodzice nie przyjęli volkslisty”. Albo: „miał przy sobie zapałki”, „przerzucał chleb do getta”, „syn polskiego oficera”, „córka polskiego profesora”, „zarabia, odnosząc walizki z dworca kolejowego w Katowicach”, „przeszkadza otoczeniu i wywiera ujemny wpływ na dzieci niemieckie”, „wskutek swego duchowego nastawienia i swej przynależności do narodu polskiego nie nadaje się do wychowania domowego w ramach opieki społecznej i należy go stosownie do zarządzenia ministra spraw wewnętrznych Rzeszy przekazać do obozu dla zaniedbanej młodzieży polskiej w Łodzi”, „zachodzi obawa, że wywodzi się z Cyganów”, „nielegalnie nabył karty żywnościowe”, „kradnie z innymi dziećmi owoce w ogrodach, zwłaszcza obywateli niemieckich, ojciec nie żyje”, „rodzice nie żyją, „użebrane rzeczy przynosi do domu”, „żebrze, włóczy się”, „żebrze, starał się wzbudzić współczucie u ludności, bo brak mu jednej ręki i nogi”. Albo najprawdziwsze było jedno uzasadnienie: „dziecko polskie”. Najczęściej więźniowie łódzkiego obozu pochodzili ze Śląska, z Wielkopolski, Mazowsza, z Łodzi i okolic. Są dowody, że jeśli ktoś z rodziny podpisał volkslistę, dziecko wychodziło na wolność.

Niemiecki obóz dla polskich dzieci w Łodzi na terenie getta dobrze był ukryty przed światem. Do jakich materiałów w łódzkim IPN udało się Panu dotrzeć? Jakie są fakty dotyczące obozu?

- Przez wiele miesięcy analizowałem 28 tomów akt procesowych wachmanki Eugenii Pol vel Genowefy Pohl, kilka tysięcy stron. To prawdziwa kopalnia diamentów. Ogrom wiedzy o obozie. Zeznania składane pod odpowiedzialnością karną, przed sądem, prokuratorem, milicją. Relacje, wspomnienia, dzienniki, wiersze, laurki, zdjęcia.

Co tak naprawdę działo się za murami getta ukrywającego obóz dziecięcy przy ulicy Przemysłowej? Jaka była kondycja fizyczna i psychiczna młodych więźniów, którzy przeżywali tam piekło?

- Niemcy wbrew prawu niemieckiemu, swego zbrodniczego państwa, ganiali małoletnie dzieci do pracy od świtu do nocy. Już sama praca skazywała ich na zagładę, bo nie wyrabiali norm. Panował terror psychiczny, fizyczny i wszechobecny głód. Nie trzeba było zabijać tych dzieci strzałem w tył głowy, jak polskich oficerów w Katyniu. Zabijano je tylko podczas próby ucieczki. Jeśli udało im się przedostać do Getta, schować się w nagrobku cmentarza żydowskiego, wyłapywani byli przez żydowskich policjantów i odprowadzani do obozu. Za ujętego chłopca Żydzi dostawiali bochenek chleba. Ze wspomnień więźniów wynika, że uciekinierów bito i zamykano za karę w karcerze na gołym cemencie ze szczurami i stojącą wodą. Albo rozstrzeliwano na płocie.

Głód był wszechobecny. Dzieci zjadały wszystko. Hodowanym w obozie świniom podjadały parujące ziemniaki. Tam nie było myszy, szczurów czy ptaków, a jeśli z kotła wylała się zupa, dzieci zlizywały ją z ziemi.
Zabijały choroby. Raport sanitarny z listopada 1943 roku informuje, że na tysiąc pięćdziesięciu sześciu więźniów pomocy ambulatoryjnej udzielono ośmiuset siedemdziesięciu siedmiu. Powodem były otarcia, rany cięte doznane przy pracy, dwieście siedemdziesiąt dwa przypadki owrzodzeń, sto osiem szkorbutu, sto czterdzieści trzy – zapalenia dziąseł, oczu, uszu i bólów żołądka, siedemdziesiąt dziewięć chorób zakaźnych: gruźlicy, świerzbu, świnki.

Która z relacji ocalonych najbardziej Panem wstrząsnęła?

- Każda. Szczególnie bolesny jest los trzynastoletniej Uli Kaczmarek. Ciągle ją bito. Za to, że z głodu i wycieńczenia brudziła łóżko. Że bezwiednie oddawała mocz. Że podkradała z paczek innym jedzenie. Ula podchodziła do okna baraku i wołała: jeść! Traktowano ją jak upośledzoną. W izolatce przechodziła tortury. Eugenia Pol biła ją i kazała polewać na przemian zimną i gorącą wodą.

Czy na podstawie dokumentów, do których udało się Panu dotrzeć w IPN w Łodzi, można powiedzieć jakie były statystyki, czyli ile osób przetrwało, a ile zginęło?

- Józef Witkowski podawał, że przez obóz przewinęło się od 11 do 13 tys. więźniów. Historycy łódzkiego IPN te dane zweryfikowali. Nie było tam więcej dzieci, niż kilka tysięcy, maksymalnie cztery. Dr Adam Sitarek z Uniwersytetu Łódzkiego szacuje, że zmarło w obozie i tuż po wyjściu z niego 136 osób. Tygodniowo jedno, dwoje dzieci. Ocalało 76 aktów zgonu. Ale statystyka nie jest ważna. Jak umiera jedno dziecko, umiera cały świat.

Był to obóz śmierci, obóz koncentracyjny bez krematorium. „Nie było gazu i krematorium, bo nie były potrzebne. Zabijano nas głodem, pracą, biciem i mrozem”, mówi ocalały Jerzy Jeżewicz.

Czy mali więźniowie obozu przy Przemysłowej stosowali jakąś strategię przetrwania?

- Dzieci z reguły były solidarne w tej niedoli. Wspomagały się rodzeństwa, ale także wspólnoty, na przykład Świadkowie Jehowy z Wisły. Dzieci były pomysłowe i próbowały leczyć się same. Henryk Chrzanowski, jeden ze świadków na procesie Eugenii Pol opisywał to tak: „Łowiono myszy. Za sztukę trzeba było dać pajdkę chleba. Obcinano ogon i robiono z tego wywar i to miało stanowić lekarstwo na przeziębienie”. Na jaglicę mieli inną metodę: „Wieczorem przykładaliśmy do powieki szmatę zmoczoną własnym moczem. O północy budził nas dyżurny. Wtedy nakładaliśmy sobie coś w rodzaju maści, zrobionej z przeżutego chleba, ugniecionego z pajęczyną. Rano zdejmowaliśmy okład i na siłę otwierali powieki. Kto oślepł, ten już nie miał co szukać na sali. Izolowano go. Nie wracał”.

W "Małych Oświęcimiu" pojawia się również wątek dzieci, których rodzice pochodzili z Wisły i byli świadkami Jehowy. Czy może Pan rozwinąć wątek?

- Te dzieci pochodziły z dzielnicy Głębce w Wiśle. Paweł Procner opowiada o tym tak: „Kiedy Niemcy wkroczyli na te tereny, nasi ojcowie zostali wezwani do odbycia służby wojskowej w hitlerowskiej armii. Jedynym powodem tego przymusu był fakt, że byliśmy Badaczami Pisma Świętego - takiego pojęcia się wtedy używało, dzisiaj mówi się o nas Świadkowie Jehowy. Gdy nasi ojcowie odmówili służby we wrogiej armii, błyskawicznie rozpoczęły się szykany”. Mówi o swoim domu, ale także o innych rodzinach Świadków Jehowy. „Wszyscy zostali zabrani i zawiezieni nie wiadomo gdzie. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że trafili do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Aresztowanie dotknęło nas, naszych bliskich krewnych i rodziny zaprzyjaźnione – Krzoków, Bujoków, Poloków, Pilchów i Wisełków. Wśród nich był nasz tata i trzech wujków, więc rodzina straciła żywicieli i silne oparcie”.
Po tej akcji spotkały ich kolejne szykany. „Chodziliśmy do szkoły w Głębcach - wszystkie dzieci tych wymienionych rodzin. Było nas dziesięcioro. Jak wchodził nauczyciel, to wszyscy wstawali, podnosili ręce i mówili „Heil Hitler”. Tylko nie my. Byliśmy wychowani w wierze, że wszelka cześć i chwała należy się Bogu i na stawiane nam pytanie, dlaczego nie powtarzamy tego świętokradczego wezwania, odpowiadaliśmy zawsze właśnie tak – Bóg i już.

Przez jakiś czas to było tolerowane, przez kilka miesięcy mieliśmy spokój. Pewnego dnia wszedł nauczyciel i nasz brak pozdrowienia Hitlera okazał się wyrokiem. To była akcja przeprowadzona we wszystkich klasach, w których były dzieci Świadków Jehowy. „Warum?!” – usłyszałem. Odparłem, że wszelka cześć należy się Bogu i nie mogę tego pozdrowienia wypowiadać. Z tego, co mi wiadomo, wszyscy koledzy tak właśnie odpowiadali. Kazano mi wyjść na korytarz, gdzie – jak się okazało - były już wszystkie podobne mi dzieci z poszczególnych klas. Został zawezwany kierownik szkoły. I znowu pytanie dlaczego nie oddajemy czci führerowi i te same odpowiedzi. Z wielką furią krzyczał, że musimy wypowiedzieć to pozdrowienie. Nikt z nas tego nie uczynił. Zostaliśmy zbici, skopani. To było ogromne przeżycie”. Ostatecznie aresztowano ich i wywieziono do Łodzi. „Z rodziny Bujoków było troje dzieci. Z rodziny Poloków Zuzanna i jej młodszy brat Janek. Z rodziny Pilchów Paweł i jego brat Władysław. Janek Wisełka, Janek Pilch, no i ja, Paweł Procner” – wyliczał.

Jedna z obozowych sadystek, wachmanka Eugenia Genowefa Pohl, przebywając w więzieniu nigdy nie przyznała się do winy. Jak zakończył się jej proces?

- Zaraz po wojnie uniknęła odpowiedzialności. W przeciwieństwie do Sydonii Bayer i Edwarda Augusta, skazanych na karę śmierci w 1945 roku. Przez kilkanaście lat Eugenia Pol pracowała w … żłobku (sic!). Do aresztu trafiła dopiero w grudniu 1970 roku. Sądzono ją w latach 1972–75. Skazano na 25 lat więzienia. Ale wyszła wcześniej, w 1989 roku. Zmarła w 2003 roku.
Przed sądem regularnie wypierała się zbrodni: „Nigdy, naprawdę, nie czułam się Niemką. Duchem i sercem jestem Polką, na wyzwolenie czekałam tak samo jak inni Polacy” – powtarzała.

Dzięki książce "Mały Oświęcim" udało się Panu i współautorce, Jolancie Sowińskiej-Gogacz ocalić temat dziecięcego obozu od zapomnienia. W jaki jeszcze sposób można przywrócić temu miejscu należną pamięć?

- Konieczne jest multimedialne, nowoczesne muzeum. Edukacja w szkołach. Warto też przetłumaczyć „Mały Oświęcim” na obce języki. Zwłaszcza na niemiecki.

Dziękuję za rozmowę.
Małgorzata Irena Skórska

Musisz to wiedzieć

od 12 lat
Wideo

Stellan Skarsgård o filmie Diuna: Część 2

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera