Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Karwat o pisowni śląskich imion: Skąd są Reinholdy, Herberty i śląskie Józki

Krzysztof Karwat
arc.
Kiedy parę tygodni temu napisałem o komplikacjach i rozmaitych konsekwencjach związanych z pisownią śląskich nazwisk, znalazł się czytelnik, który zarzucił mi jednostronne widzenie problemu - tylko z perspektywy biurka pruskiego urzędnika. A ja przecież zasygnalizowałem, że zmieniano bądź deformowano nazwiska także za "czasów polskich". W niejednym przypadku nakazywano również zmianę imienia, w najlepszym przypadku - jego tłumaczenie. Takich formalnych adnotacji na aktach urodzenia dokonywano nie tylko po II wojnie światowej.

Już w latach 20., a jeszcze bardziej w 30. minionego wieku, na wniosek zainteresowanych prostowano niemiłosiernie poprzekręcane nazwiska, te o wyraźnym słowiańskim pochodzeniu.

W dobie stalinizmu proceder ten miał inny wymiar - był przymusowy i nieraz boleśnie ingerował w tożsamość jednostki. Nie można jednak wykluczyć przypadków dobrowolnego polszczenia swych nazwisk, tak jak w pamięci wypada zachować reakcje odmienne. Na przykład Karl Sczodrok, jeden z najbardziej znanych niemieckojęzycznych dziennikarzy przedwojennego Górnego Śląska, w roku 1940 przechrzcił się na Schodroka.

CZYTAJ WIĘCEJ:
Krzysztof Karwat: Jak z Bączka robi się Bontzek (i vice versa)

Nas jednak tutaj obchodzą przypadki "odwrotne". Tak się osobliwie złożyło, że powojenne "korekty" dotknęły dwóch najwybitniejszych polskich (i śląskich) lekkoatletów - trójskoczka Józefa Szmidta i oszczepnika Janusza Sidłę. W latach ich sportowych triumfów w ogóle nie mówiło się, że ten pierwszy urodził się w niemieckojęzycznej rodzinie jako Josef Schmidt. Ten drugi wprawdzie przyszedł na świat po polskiej stronie granicy, ale na chrzcie dano mu Reinhold.

Inna rzecz, że tego typu imiona raczej postrzegano jako prze-de wszystkim "tutejsze", niekoniecznie przykładając do nich miary "narodowe" czy "wyznaniowe" (stąd - a to wyraźny wpływ niemieckiego protestantyzmu - prymat urodzin nad imieninami, nieznany w innych częściach kraju).

Bywało jednak inaczej. Wojciech Korfanty dał swoim synom imiona, których nie sposób zapisać w transkrypcji niemieckiej ani przetłumaczyć. I nie było w tym przypadku. Zbigniew i Witold, choć dzisiaj imiona te nie należą do rzadkich, na Górnym Śląsku musiały przed wojną budzić zdziwienie. No, a już nazwanie córki Halżką - przez "ż", bo z "sz" zawsze można było zrobić "sch"! - było wręcz manifestacją.

Ale to tylko wyjątki potwierdzające regułę. Pisała o tym m.in. wybitna folklorystka, prof. Dorota Simonides, dla której - po opuszczeniu rodzinnego Nikiszowca - było prawdziwym szokiem, że jej koleżanki i koledzy z czasów studiów nosili zupełnie inne, niespotykane na Górnym Śląsku imiona. To było jeszcze jedno źródło zahamowań czy wręcz kompleksów, które trzeba było umieć przełamać. Bo nie ulega wątpliwości, że w latach 50., ale jeszcze i w kolejnych dekadach, imiona "stygmatyzowały" i "zdradzały" Ślązaków.

Nie wszystkich bowiem objęła owa, skądinąd haniebna, akcja "powtórnych chrzcin". Jakoś uchował swoje imię - na przy-kład - komunistyczny dygnitarz Manfred Gorywoda. Podobnie jak urodzony w przedwojennym Zabrzu Wilibald Winkler, rektor Politechniki Śląskiej i wojewoda śląski. A nasi najwięksi piłkarze szczęśliwie byli i pozostali Gerardami, Ernestami czy Zygfrydami.

Znam przypadki, gdy imiona, postrzegane jako jednoznacznie germańskie, mogły ciążyć. Jeden z moich przyszywanych kuzynów nie był - jak zawsze sądziłem - Janem, lecz Herbertem. Wychowa-ny w środowisku polskim, nie tęsknił do tego imienia, choć może tylko dlatego, że mu je odebrano we wczesnym dzieciństwie. Z kolei jedna z moich ciotek nosiła rzadkie imię germańskie, które nie miało jakiegokolwiek odpowiednika słowiańskiego, więc zrobiono z niej Marię. To imię funkcjonowało chyba tylko w jej dowodzie osobistym. Na nagrobku już go nie powtórzono.

Teraz mamy demokrację i XXI wiek. Powinno być normalnie, a nie jest. Potomni będą mieli problem ze zrozumieniem motywacji, jakimi kierowali się rodzice wielu śląskich dzieci. Swego czasu byłem jurorem w konkursie literackim przeznaczonym dla młodzieży z opolskiej części Górnego Śląska. Co drugiej dziołsze spod Strzelec czy innego Kędzierzyna dali na miano Jessica albo Yvette. Natknąłem się też na imiona, których bez pomocy słownika portugalskiego czy hiszpańskiego nie sposób prawidłowo zapisać. Urzędnik nazistowski czy komunistyczny też by nie dał rady. Bo na głupotę nie ma rady.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!