Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pięć miesięcy na szlaku Appalachów. Rozmowa z podróżnikiem Piotrem Adamskim

Krzysztof Jabłczyński
Na szlaku Appalachów
Na szlaku Appalachów Z archiwum Piotra Adamskiego
Szlak Appalachów (Appalachian Trail) ciągnie się przez 14 stanów i liczy ponad 3,5 tysiąca kilometrów długości. To prawdziwe wyzwanie dla doświadczonych wędrowców. Jednym z nich byłw tym roku Piotr Adamski.

Dziennik Zachodni: Mieszkasz blisko gór, pracowałeś w górach, musiałeś ich jeszcze szukać za oceanem?
Piotr Adamski: To, że polskie szlaki najpiękniejsze, jest poza wszelką dyskusją. Jednak większość z nich, także te pięćsetkilometrowe, przeszedłem i marzyły mi się dłuższe. Poza tym chciałem wreszcie zobaczyć Stany. Nie tylko Nowy Jork, ale też te wielobarwne, przeróżne, prowincjonalne.

DZ: Na przełomie kwietnia i maja zacząłeś od Florydy.
PA: Najtańsze połączenie lotnicze było do Miami a początek szlaku jest kawałek od Atlanty, więc najpierw pozwiedzałem południowo – wschodnie zakątki USA, potem Georgię
DZ: Czym w ogóle jest Appalachian Trail?
PA: Najczęściej podawana długość to 3538 km. Ciągnie się przez 14 stanów, kończąc w Maine, czyli dalej na północ, niż Montreal. Na części tej drogi można czuć się jak w Beskidzie Śląskim, ale nawet w najniższych partiach więcej jest szczytów i stromych podejść. A w Nowej Anglii żadnej drogi często nie widać, iść trzeba skalistymi graniami przypominającymi naszą Orlą Perć. W tamtejsze pustkowia dociera niewielka część wędrowców, przebrnąć tam trzeba przez rzeki a do zdobycia jest kilka szczytów wysokości może nie imponującej, bo ok. dwóch tysięcy metrów, takich jak Clingmans Dome, ale trudnych, wymagających silnych rąk, do tego zwykle tonących w ulewach i mgłach. Najcięższa do zdobycia jest Góra Waszyngtona, zwana w Stanach „Centrum Najgorszej Pogody Świata” albo „Najbardziej Zabójczą Górą Ameryki”. Niewiele jest dni w roku, w których można na nią wejść. Kiedy do niej dotarłem spora grupa od tygodni czekała na moment lepszej pogody. I dowiedziałem się, że przed miesiącem zginęły na niej kolejne dwie osoby.
DZ: Szlak kilka razy dłuższy od długości naszej południowej granicy, ale góry często dość podobne?
PA: Owszem, ale spotyka się zwierzęta, jakich u nas nie ma: jeżozwierze, szopy, grzechotniki. Na południu niedźwiedzie gryzli a na północy baribale. Większym zagrożeniem są jednak łosie, których np. w Maine jest mnóstwo a w przeciwieństwie do większości zwierzaków całe ich stado lubi podbiec jak zobaczy człowieka.
DZ: Bohaterowie „Pikniku z niedźwiedziami”, słynnej książki Billa Brysona i jeszcze bardziej znanego filmu Kena Kwapisa to z misiami mieli jednak problemy.
PA: Robert Redford i Nick Nolty spotkali je w Appalachach i takie spotkania rzeczywiście często się tam zdarzają. Zwykle schodzą z drogi, więc kiedy jej przed nami nie widać, bo np. zakręca, trzeba trochę hałasować, np. gwizdać lub śpiewać. Raz tylko tego zaniedbałem i od razu niemal zderzyłem się z dwoma misiami. Nie uwierzysz, ale obydwu miny wykrzywiły się w zdziwieniu przypominającym kreskówkę z misiem Yogi. Powoli się wycofałem a one zrobiły to samo, nawet gwałtowniej, bo weszły w krzaki i dźwięk łamanych gałązek wskazywał, że szybko się oddalają. Nocami, właśnie jak w filmie z Redfordem, lubią podejść do namiotu. A że polują wtedy przede wszystkim na plecak wędrowca, opiekunowie szlaku ustawili na nim trochę pewnego rodzaju wyciągów, dzięki którym plecak może wisieć na wysokości kilku metrów i miś się do niego nie dobierze. Kiedy też administratorzy tej drogi dochodzą do wniosku, że na jakimś jej odcinku jest zbyt niebezpiecznie, to ustawiają tablice informujące o Alercie Niedźwiedziowym. Znaczy to, że biwakować tam nie należy, trzeba zejść z gór i szukać noclegu nawet w odległych miejscowościach. Co jakiś czas i tak zejść trzeba, żeby kupić jedzenie na następne dni, nie jest to więc wielki kłopot. Często wystarczy dotrzeć do najbliższej drogi. W pobliżu szlaku kierowcy chętnie zabierają schodzących z gór. Gorzej, gdy się liczy na podwózkę w innych okolicach, bo autostopowicz, czyli człowiek bez samochodu to w Stanach zjawisko wzbudzające nieufność.
DZ: Ty jednak dotarłeś do wielu miejsc odległych od Appalachów.
PA: Często miałem wrażenie, że w Stanach dość powszechny jest szacunek do ludzi podejmujących się jakichś wyzwań. Zawsze, kiedy odpowiadałem na pytanie, skąd jestem i co tam robię reakcja była pozytywna a często niedowierzająco – entuzjastyczna: „Jesteś z Polski? Z tego kraju – Polska? I przez całe Stany idziesz górami?” Bywało, że zapraszali mnie wtedy na obiad, chcieli żebym im o tym przedsięwzięciu opowiadał i chętni byli zawieźć mnie tam, gdzie potrzebowałem. Bywało, że w moich biało – czerwonych naszywkach, jakie miałem na kapeluszu i plecaku, ktoś rozpoznał polską flagę. Którymś razem ktoś zawołał: „Hej! Mówisz po polsku?” Myślałem, że to jakiś Polonus a był to nie mający polskich korzeni Amerykanin, który przed wielu laty służył w misji wojskowej w naszym kraju i nauczył się naszego języka. Od dawna z nikim nie rozmawiał po polsku, ucieszył się z tej możliwości a mówił całkiem nieźle.
DZ: Rozmawiałeś z mnóstwem przeróżnych Amerykanów. Co wiedzą o Polsce?
PA: Ci ze szlaku to oddzielna kategoria – otwarte głowy ciekawe świata. Najczęściej Polskę kojarzyli z wielkimi odkrywcami, np. pionierami wypraw w głąb Amazonii. Polacy, którzy byli w Appalachach, zostawili wspomnienia tak dobre, że dowiadujący się, że ja też jestem Polakiem, reagowali zaproszeniem do wspólnej biesiady. Zaskoczyło mnie to, że tak wielu było w naszym kraju służąc w US Army. Wielu z uznaniem wyrażało się o naszej pomocy ofiarnie udzielanej Ukrainie albo o tym, że wyrastamy na potęgę militarną. Zdarzało się, że na dźwięk słowa „Polska” pierwszym skojarzeniem byli lotnicy z Bitwy o Anglię. Sporo było też sytuacji zabawnych. Poland to też znany w USA kurort i wielu myślało, że jestem po prostu stamtąd. A jak już wyjaśniłem, że nie chodzi o miejscowość, to rozumieli, że jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia. Wybranie się w Appalachy kogoś ze środka Europy uważali za spory wyczyn. Na szlaku jest też tak, że ludzie w pewien sposób się poznają zanim się jeszcze spotkają. Dzieje się tak za sprawą zeszytów, do których można wpisywać różne rady, informacje, wrażenia. Chyba każdy, kto idzie, zagląda do skrzynek, w których te notatki są. Moje chyba się podobały, bo kiedy się przedstawiałem to od razu widziałem uśmiechy ze słowami: „Znamy cię! Czytaliśmy!” Podpisywałem się „Hiker Pole”, co znaczy „Polski Wędrowiec”, ale także „Kij Wędrowca” i większość myślała, że to właśnie o to chodzi. Nie raz słyszałem: „Trafną masz tę ksywkę, bo rzeczywiście chudy jesteś jak patyk”. Zawsze tłumaczyłem, że OK, może być, ale dalece bardziej w pseudonimie tym chodzi o to, że jestem Polakiem. Zawsze wywoływało to zdziwienie, ale też wszyscy od razu czegoś o Polsce chcieli się dowiedzieć. Niektórzy wiedzieli całkiem sporo a zawsze ich skojarzenia były sympatyczne.
DZ: Noclegi najczęściej w namiocie lub drewnianej wiacie, posiłki najczęściej robione samodzielnie, więc koszt takiej przygody chyba nie jest zawrotny?
PA: Jeśli chce się przejść cały szlak to trzeba jednak zrobić kilkumiesięczną przerwę w pracy, czyli w tym czasie nie zarabiać. Da się upolować nie za drogi bilet na samolot. Szlaku nie przetrzymają najsolidniejsze buty. Ja zdarłem na nim trzy pary. Co jakiś czas trzeba z gór zejść i wtedy konieczny jest nocleg „w cywilizacji”. Czasem można go dostać za wykonanie jakiejś pracy. Trafia się też na życzliwych ludzi, np. na różne chrześcijańskie wspólnoty, najczęściej protestanckie, na północy także katolickie, które zapraszają do wspólnego posiłku i u których można przeprać sobie ubrania, wziąć prysznic, zanocować. Spotykałem nawet takich, którzy co roku wjeżdżają na szlak dużym terenowym pojazdem tylko po to, by spotykać się z wędrowcami, razem z nimi grillować, rozmawiać. Jeden z nich opowiadał, że bankrutował kilkanaście razy aż w końcu zbudował firmę, z której ma miliony. I od lat część wakacji spędza w swoim ulubionym zakątku Appalachów, by poznawać i karmić idących szlakiem.
DZ: Ciekawych ludzi przyciągają te góry! Ale ty oddalałeś się też od nich, by poznać i inne oblicza USA.
PA: Najwięcej takich górskich oryginałów spotkać można na Trials Day, czyli corocznym święcie szlaku w Wirginii. Ściągają tam zarówno kolejny raz podejmujący próbę jego przejścia, jak i co roku pokonujący jakiś odcinek. Ktoś dopiął tego rok po roku idąc kawałkami przez 36 lat. Wielu rozpoznaje się dzięki wpisom do zeszytów, o których już mówiłem. Stąd zdarzyły mi się tam serdeczne powitania z okrzykiem „Tu jest Heiker Poole!” Jest tam nieprawdopodobnie wesoło. Wśród opowieści o tym, jak kto przed niedźwiedziami uciekał, albo jak je gonił, bo mu spodnie ukradły, są konkursy na najgłupszą rzecz zrobioną w górach albo najbardziej absurdalne urządzenie używane w czasie wędrówki. Zostałem laureatem paru konkurencji. Nagrodami były hamburgery, których nigdy nie zjadłem tyle, co tam.
DZ: Ilu i w jakim tempie rocznie przemierza ten szlak?
PA: Zaglądają tam miliony, najczęściej odwiedzając jednak tylko miejsca bardziej dostępne, by z parkingu podejść do któregoś z punktów widokowych. Druga grupa to idący odcinkami. Doświadczonemu turyście górskiemu przejście całego szlaku zajmuje około pięciu miesięcy. Nie jest łatwo wykroić z życia taki szmat czasu, ale co roku tego przejścia jednym ciągiem, co się nazywa thtu – hike, próbuje około czterech tysięcy. Większość po drodze się wykrusza, stąd jeśli w Maryland wędrowców widzi się często to w Maine całymi dniami można nie spotkać nikogo. Ja do mety dotarłem pod koniec sezonu i byłem 866. W tym roku wielu po mnie już raczej tam nie dotarło, bo jeszcze przed listopadem pogoda w Maine robi się ekstremalnie trudna. Gdyby też była trochę gorsza w ostatnim tygodniu mojej wyprawy to brnięcie tam przez szlak graniczyłoby z szaleństwem. Zresztą ledwie zszedłem z ostatniego szczytu zaczął się huragan Lee, który na tydzień uwięził mnie w tamtych pustkowiach. Marzyło mi się dotarcie do Nowego Jorku na Paradę Pułaskiego, ale Lee tak się tamtym okolicom dał we znaki, przez kilka dni np. rzeki były nie do przejścia, że byłem bez szans. Na szczęście ten żywioł zastał mnie już w dolinach. Na górskiej drodze spędziłem 140 dni, czyli trochę krócej, niż to najczęściej heikerom zajmuje. Są i wyczynowcy dużą część tego dystansu pokonujący biegiem. Rekordzistą jest Scott Jurek, który z Georgii do Maine dotarł w 46 dni. Trudno dać wiarę, ale jest to udokumentowane.
DZ: Ty jednak oddalałeś się też od szlaku, by zwiedzić trochę USA.
PA: Oprócz dziesiątek prowincjonalnych miasteczek w kilkunastu stanach dotarłem do Waszyngtonu, by zobaczyć Dzień Niepodległości. Wspaniałe, ale wrażenie naprawdę ogromne zrobiły na mnie muzea. Te w stolicy USA rzeczywiście są fascynujące. Zaskoczyła mnie cześć, jaką Amerykanie otaczają swoich bohaterów. W jednym z miast Nowej Anglii widziałem np. mnóstwo tablic przedstawiających żołnierzy różnych wojen, w większości o polskich nazwiskach. Okazało się, że kiedyś była tam liczna Polonia, której teraz zostało niewiele, ale duma i wdzięczna pamięć dla tych polskich Amerykanów ciągle jest żywa i powszechna. W Polsce taki patriotyzm znam z własnej rodziny, środowiska, z Marszy Niepodległości. W Stanach jest bardziej oczywisty, powszechnie traktowany serio. Ich historia to ułamek naszej a jednak tę propaństwową postawę czuje się tam mocniej, niż u nas. Dotarłem też do Bethel, gdzie w 1969 był festiwal Woodstock, też tam mają ciekawe muzeum. I tam zdarzył mi się jeden z zabawniejszych noclegów, bo pozwolili mi rozbić namiot przy kinie samochodowym, więc filmy sobie oglądałem z namiotu. Gdzież ja nie spałem w tej drodze? W jaskiniach, na drzewach, na dachach leśnych domów (bo do środka nocą zwierzaki różne lubią wchodzić), na wieżach. No i u różnych fajnych ludzi. Niezawodnie np. działa zasada: kościół równa się dobrzy ludzie. Jest świątynia z krzyżem, więc „Puk puk, Szczęść Boże, wolno rozbić namiot?” Jak ktoś jest to nigdy nie odmówi, jeszcze się zatroszczy, czy czegoś nie potrzeba, potem ja w ramach wdzięczności trawniczek czy cmentarzyk zagrabię i z błogosławieństwem ruszam dalej. Tak też było, kiedy zapukałem do plebanii polskiej parafii w Bostonie. Mówię proboszczowi, że staram się na Święto Pułaskiego do Nowego Jorku zdążyć, na co on: „Jaki Nowy Jork? Przecież to nam z nieba spadłeś!” I tak zostałem otoczoną wielką serdecznością jedną z atrakcji dorocznego spotkania Polonii Bostońskiej. Wspaniale było spędzić ten czas z tymi ludźmi tak rozkochanymi we wszystkim, co polskie i mogłem też pozwiedzać Boston i okolice. W pewnym momencie widzę, że jedna z pięknych alei nazywa się Zwiercan Avenue. Nazwisko przyjaciół moich rodziców jako imię arterii miasta? Okazało się, że tym sposobem cześć oddano naszemu rodakowi przed laty bardzo zasłużonemu dla Bostonu i dla USA.
DZ: I na tych dniach spędzonych z Polonią kończyłeś miesiące pełne przygód?
PA: Grubą książkę mógłbym wypełnić opisami przeżyć i wrażeń. Ameryka dostarcza ich mnóstwo. Po pięciu miesiącach tęskniłem już jednak do kraju. Wszędzie dobrze, ale w Polsce najlepiej.

od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty