Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tragedię pod ziemią sprzed 55 lat tuszowały władze

Aldona Minorczyk-Cichy
To jedna z najczarniejszych kart polskiego ratownictwa. Dokładnie 55 lat temu w chorzowskiej kopalni Barbara-Wyzwolenie zginęło od 80 do 120 osób: górników, junaków i więźniów.

Prawdziwej liczby ofiar pewnie nigdy nie poznamy. Sprawę tuszowano. Partyjne media donosiły o 45 zmarłych, a służba bezpieczeństwa nękała pogrążone w żałobie górnicze rodziny. Od tej tragedii zaczęto jednak bardziej zwracać uwagę na bezpieczeństwo i w nie inwestować.

- Ci ludzie zginęli z powodu błędów w prowadzeniu akcji ratowniczej, braku łączności, aparatów ucieczkowych i wadliwej wentylacji - podkreśla Bogdan Ćwięk, były ratownik i historyk górnictwa.
To była niedziela 21 marca 1954 roku. Ogień pojawił się około godziny 19. Zauważył go więzień obsługujący szybik zsypny. Paliła się drewniana obudowa wyrobiska. Próbowano ją gasić. Nie udało się. Ogień szybko się rozprzestrzeniał wzdłuż pochylni. Tam biegła łatwopalna taśma przenośników i ogumowane przewody elektryczne.

Zaalarmowany sztygar wyprowadził do podszybia 24 osoby. Jednak w zagrożonym rejonie zostało ich jeszcze 17. Nie powiadomiono ich o niebezpieczeństwie. Wszyscy zginęli. Trujące dymy obejmowały coraz więcej podziemnych korytarzy. Przestał pracować wentylator. Gazy poszły tam, gdzie uciekali ludzie i gdzie miało być bezpiecznie. W jednym z przekopów zginęło 50 osób.

W następnym oddziale ofiar było 13. Kolejni górnicy chcieli wyjść na powierzchnię przedziałem drabinowym w szybie. Trafili w pułapkę, bo drabiny zdemontowano w obawie przed ucieczką więźniów.

Akcję ratowniczą organizowali inżynierowie Chorzowskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego i Ministerstwa Górnictwa. Popełniono wiele błędów. Tuszowano liczbę ofiar.

- Takie były czasy. Władze nie chciały zniechęcić ludzi do pracy w kopalniach - podkreśla Bogdan Ćwięk.

Ludowa władza węszyła dywersję. Na poszukiwanie potencjalnych sabotażystów ruszyli funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa z Katowic, Gdańska i Krakowa. Grupy działały niezależnie. Chwilami po prostu paraliżowały pracę ratowników. Na kilka dni uwięziono elektryka Klasika. Kiedy wybuchł pożar, pracował w warsztacie. Rzucił wszystko i pobiegł ratować szwagra - Palaszka. Nie zdążył. Sam ledwo uszedł z życiem. Zatrzymano też Emanuela Drużbę, głównego mechanika. Był bezpartyjny i miał syna w seminarium. By go wrobić, podrzucono mu do mieszkania materiał wybuchowy i faszystowskie broszury.

Ubecy wzywali górników. Kazali im czekać godzinami w poczekalni, po czym odsyłali do domu mówiąc: Niech jeszcze jeden dzień pożyje.

Podczas akcji ratowniczej w Barbarze-Wyzwoleniu był Jan Mitręga, wiceminister górnictwa. Niedługo potem pojechał do Związku Radzieckiego. Zjeżdżając do kopalni on i jego towarzysze dostali aparaty oddechowe. Takich jeszcze wtedy w Polsce nie było. "Wiedziałem, że aby kupić oficjalnie radziecką licencję na ich produkcję, byłyby potrzebne wystąpienia rządowe. To mogłoby potrwać lata. Dlatego zdecydowaliśmy, że ktoś przypadkowo zapomni po wyjeździe z dołu oddać pochłaniacz. Wrzuci go do walizki i przewiezie przez granicę" - wspominał nieżyjący już Jan Mitręga w książce "Górnictwo polskie XX wieku".

Dzięki temu radzieckie aparaty trafiły do śląskich warsztatów. Pierwsze egzemplarze zeszły z taśmy w fabryce w Tarnowskich Górach. Niedługo po tragedii w Barbarze-Wyzwoleniu doszło do kolejnych groźnych pożarów.

- Władze ludowe nie miały innego wyjścia, niż zająć się bezpieczeństwem w kopalniach - podkreśla Bogdan Ćwięk.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!