15 z 45
Przeglądaj galerię za pomocą strzałek na klawiaturze
Poprzednie
Następne
Przesuń zdjęcie palcem
Emilia Kołder 1900-1974...
fot. Emilia Kołder

Konkurs "Kobiety Śląska" na 100-lecie niepodległości. Zobacz, jakie panie już zgłoszono.

Emilia Kołder 1900-1974

Autorka Kuchni śląskiej mieszkała całe życie w Średniej Suchej, dzisiaj części Hawierzowa (Czechy-Zaolzie). Urodziła się w wielodzietnej rodzinie na początku wieku XX. Ojciec pracował na kopalni, ale mieli także niewielkie gospodarstwo, w którym dzieci pracowały od najmłodszych lat. Była zdolną uczennicą i wychowawca zasugerował, aby poszła dalej do szkoły, jednak rodzina nie mogła sobie na to pozwolić, studiować musieli synowie.
Emilia zawsze lubiła gotować, chociaż tej sztuki nie zdążyła nauczyć jej matka, którą straciła w wieku 13. lat i już od najwcześniejszych lat musiała gotować dla licznej rodziny. Trochę gotowała z ciocią, trochę pamiętała jak z matką w domu piekły chleb. Wcześnie też zaczęła gotować na weselach, najpierw w rodzinie, później u znajomych. Sztuka kulinarna bardzo ją interesowała, kupowała książki, a w 1933 r. skończyła w Orłowej kurs gotowania organizowany przy szkole gospodarstwa wiejskiego. Była już wtedy mężatką i matką, bo mając 20. lat wyszła za mąż za górnika, Józefa Kołdera. W dziewięć miesięcy po ślubie urodziła swoje jedyne dziecko, córkę Marię. Po śmierci ojca zamieszkali w rodzinnym domu, bo obiecali ojcu, że będą tam mieszkać i wychowywać nieletnie rodzeństwo, które studiowało. Rodzina wiele lat przyjeżdżała do nich na rodzinne uroczystości i święta, wtedy gotowała i piekła nawet dla 30. osób. Gotowanie „po weselach” nie było jej jedynym zajęciem, pracowała również jako kucharka na koloniach i obozach.
Znalazła także czas na kontynuowanie rodzinnej tradycji i zaczęła pracować społecznie w różnych organizacjach min. w Rodzinie Opiekuńczej, Macierzy Szkolnej, w Stowarzyszeniu Niewiast Ewangelickich, została też wybrana do Rady Parafialnej. W roku 1929 we wsi postanowiono wybudować ochronkę (przedszkole) i Emilię wydelegowano, jako członkinię Zarządu Rodziny Opiekuńczej, do wspólnego z Macierzą Komitetu Budowlanego. Dom budowano ze składek mieszkańców, którzy mimo trudnych warunków materialnych chętnie wspierali inicjatywę. Koło Macierzy ze Związkiem Gimnastycznym „Siła” urządzało festyny, wieczorki, na których gotowała i prowadziła bufet. Miejscowe kółko samokształceniowe wystawiało przedstawienia amatorskie, Emilia napisała dwie sztuki Wykryta zbrodnia i Chłopska gospodarka, w których także wystąpiła jako aktorka. Miały wielkie powodzenie, a spore dochody z biletów zasiliły budżet budowy. Rodzina wspomina, że pisanie zawsze przychodziło jej z łatwością i zawsze pisała wierszyki na rodzinne okazje, wygłaszały je dzieci z rodziny, a w późniejszych czasach nawet wnuki. Na zebraniach organizacji nawoływała kobiety nie tylko do uczestnictwa w życiu tychże, ale do zasiadania, na równi z mężczyznami w zarządach organizacji. A były to lata trzydzieste ubiegłego wieku!
Najtrudniejszym czasem dla rodziny był okres II wojny światowej. Pozostali Polakami, nie podpisali tzw. volkslisty czyli niemieckiej listy narodowościowej i jeden z braci znalazł się w obozie. Rodzinie udało się doprowadzić do jego zwolnienia, a wielką w tym rolę odegrała Emilia. Jeździła do Wiednia, do dalekich krewnych, Austriaków, załatwiała wszystko i brat przeżył. Rodzeństwu była bardzo oddana, najmłodsza siostra, którą wychowywała została nauczycielką. Emilia chciała, by chociaż ona spełniła swoje marzenia i skończyła studia.
Po wojnie przyszły czasy także były niełatwe i wtedy zaczęła gotować już prawie zawodowo. I tu parę słów o tym, jak kiedyś wyglądały przygotowania do wesela. W poniedziałek „szło się ku kołoczu”. Pomagały sąsiadki, trzeba było bowiem kilku kobiet, aby zarobić ciasto i uformować „kołoczyki”. Jest to drożdżowe ciasto z makiem, serem czy owocami posypane słodką kruszonką. Piekło się je na blasze jako jedno ciasto i kroiło lub jako małe, okrągłe kołaczyki. Przed weselem roznosiło się je do znajomych. Pieczone w chlebowym piecu, z bakaliami, zawsze były smaczniejsze od tych, które gospodynie piekły na niedzielę w domu. Na przyjęcia przygotowywano również małe ciasteczka, istne cudeńka, niektóre gatunki były specjalnością pań domu, rodzinną tajemnicą. Ponadto odbywało się „świniobicie” czyli zabicie „babucia” - utuczonego prosiaka. Przygotowania do wesela trwały przeważnie cały tydzień, a praca kucharki kończyła się wieczorem w niedzielę, bo wtedy kończyło się przyjęcie. Wnuk wspomina, że czasem wracała w niedzielę o godzinie 23 , a w poniedziałek szła „ku kołoczu” już na 4 rano. Miała nawet 12 wesel pod rząd czyli 84 dni bez jednego wolnego dnia. Na brak zamówień nie narzekała, niekiedy wiedziała rok czy nawet wcześniej o imprezie.
Zawód kucharki do łatwych nie należał, w każdym domu trzeba było „dyrygować” innymi pomocnicami, które często nie miały zdolności kulinarnych. Pomagały najczęściej osoby przypadkowe, kobiety z rodziny i sąsiadki. Wymagało to od kucharki umiejętności zarządzania „zespołami ludzkimi”. Do tego dochodziła ogromna odpowiedzialność. Produkty nie mogły się zniszczyć, nie było by ich czym zastąpić, nie można było kupić wtedy wszystkiego w sklepach. Nie była to więc ani spokojna, ani lekka praca.
Jednak najważniejsze dla niej i najbardziej przez nią lubiane były kursy gotowania, które prowadziła do końca. Kobiety, z którymi pracowała na weselach chciały znać jej przepisy i dlatego zaczęła prowadzić kursy, które zawsze kończyły się wspaniałą wystawą ozdobnych wypieków, ciasteczek, tortów. Smakowicie wyglądające wypieki pamiętają wszyscy, którzy je widzieli. Lokalna gazeta, Głos Ludu, donosił: Kurs gotowania prowadziła i wystawę przygotowała znana instruktorka ob. Kołdrowa. Jej niewyczerpana energia i bogate doświadczenia święciły triumfy. Świadczą o tym liczne wpisy w księdze pamiątkowej. Sukces jakim wystawa była został osiągnięty rzetelną pracą i ogromnym wysiłkiem. Zrobiła ponad 60. kursów, a wystaw ok. 48. Często ręcznie przepisywała kursantkom przepisy. Rodzina wspomina, że spała wtedy po 2-3 godziny, pisywała w nocy, bo w dzień pracowała na gospodarstwie. Uczestniczki kursów oczekiwały jednak zbioru przepisów, a był to rok 1956 i książki nie można było prywatnie wydać. Postarała się w urzędzie wojewódzkim o pozwolenie i w hucie w Trzyńcu, na powielaczu, odbito przepisy. Nakład - 3,5 tys. sztuk, oprawiony przez miejscowego introligatora rozszedł się w ciągu paru tygodni. Był to właściwie podręcznik dla kursantek, nie musiały już przepisywać „recept”, bo tak gwarowo nazywają się przepisy. Później ukazał się jeszcze dodruk, także rozszedł się błyskawicznie. Książka zawierała 1101 przepisów, dla lepszej orientacji ułożonych w pewne grupy, jak: zupy, sosy, mięsa, desery, ciasta, napoje itd
We wstępie tak motywowała wydanie. Minęły czasy, kiedy na książki kucharskie patrzono okiem politowania, jako na literaturę kuchenną, godną jedynie rąk i oczu mało piśmiennej kucharki. W czasach dzisiejszych, kiedy kobieta- żona i matka przy swej pracy zawodowej powinna dbać także o całą swą rodzinę, nabiera ogromnego znaczenia racjonalne, zdrowe, a przy tym oszczędne żywienie człowieka. Sztukę kulinarną należy zatem określić jako umiejętność przyrządzania zdrowych, smacznych, tanich i estetycznie na stół podanych potraw. Dalej tłumaczyła, że: by cel ten osiągnąć, nie trzeba dziś w przyrządzaniu potraw stosować materiałów kosztownych i rzadkich do nabycia. Cała sztuka kulinarna polega na tym, ażeby z materiałów łatwych do nabycia lub będących w danej chwili do dyspozycji umieć przyrządzić zdrowy i łatwy posiłek. (…) Taki cel wytknęłam sobie przed opracowaniem niniejszej książeczki. Zakończyła zaś prośbą, podając swój adres, o przesyłanie uwag dotyczących przepisów oraz wyrażenie życzeń, do których mogłabym się dostosować w dalszej pracy. Redaktorowi lokalnej gazety powiedziała: Każdy bardzo się cieszył z tego, że książka wyszła, bo przecież ciągle ubywa Polaków i chciałam, żeby też coś zostało jako dowód, że tu na tym Śląsku Cieszyńskim Polacy coś robili.
Postanowiła wznowić wydanie przepisów, bo ciągle otrzymywała prośby o książkę. Walka o nią, mimo, że przecież z polityką nie miała nic wspólnego i cenzura pewnie by nie interweniowała, trwała ponad 7 lat! Jak bardzo była potrzebna, świadczy fakt, że jej nakład był jednym z największych na Zaolziu. W sumie ukazało się prawie 100 tys. egzemplarzy. Mimo to, sekretarz ZG Polskiego Związku Kulturalno – Oświatowego mówił: Jeśli chodzi o wydanie książki kucharskiej na naszym terenie, to osobiście wydaje mi się, że Związek ma dużo ważniejszych rzeczy do załatwienia, niż wydawanie książek kucharskich. Niemniej wydawało mi się, że trzeba i tę sprawę dla naszych kobiet uwzględnić. Dlatego zaczęliśmy się w ogóle tym interesować. Jest popularna ta książka, bo inaczej nasze kobiety nie włączyły by się do akcji i nie spowodowały by, że ZG PZKO zaczął w ogóle tym się interesować.
Sprawa ciągnęła się latami, autorka wszędzie natrafiała na „szklany sufit”. W wywiadzie wspominała: Obiecywali, każdy obiecywał, a wszyscy mówili: a to wyjdzie, wyjdzie, a nikt się o to nie staroł. Rękopis leżał, po tym stracił się, później zrobili kontrolę i znaleźli. Coś ciągle poprawiali. Wszyscy chwalili, wszyscy przyznawali, że to potrzeba, ale nikomu nie zależało, by wydać. Żadne zdjęcia się nie godziły. Nawet od fotografa, co robił zdjęcia do gazet. I wtedy zrobiłam wystawę na własny koszt i o terminie napisałam, żeby posłali fotografa, ale nikt nie przyjechał.
W zarządzie PZKO pamiętano, że Pani Kołder przychodziła, monitowała, czasami ze łzami w oczach(...) to jest przerażające, że dotąd nie wydano. Jeden z pracowników powiedział: Wydaje mi się, że była to dość dziwna sprawa, lekceważona przez różnych doradców tej publikacji. Autorka była osamotniona.
Kuchnia śląska w pięknej, płóciennej oprawie ukazała się po raz pierwszy w 1972 r. w nakładzie 35 tys egzemplarzy, a w roku 1975 jeszcze dodrukowano. We wstępie Jan Korzenny napisał: że względu na specyfikę, redakcja publikacji uważała za właściwe dostosowanie słownictwa do potrzeb odbiorcy spoza Śląska Cieszyńskiego. W wielu wypadkach podano odpowiedniki ogólnopolskie tych wyrazów, które mogłyby stwarzać trudności odbiorcy spoza regionu.
Kuchnia miała charakter regionalny, ale jej wartość była nie do przecenienia. Mimo, że Śląsk Cieszyński z racji swego położenia znajdował się w przeszłości pod wpływami kuchni wielu narodów, to jednak ma swoją własną specyfikę w zakresie kulinarnym, wywodzącą się z długiej tradycji. Upowszechnienie Kuchni śląskiej nie tylko na terenie Śląska, ale również poza nim było przyczyną wydania jej po raz kolejny. Takie zdania znajdujemy we wstępie do wydania, które ukazało się już po śmierci autorki, w roku 1978. I tym razem wielotysięczny nakład rozszedł się szybko, znowu trzeba było dodrukować. We wspomnianym wstępie zaznaczono: Podane przepisy przeznaczone są na różne uroczyste okazje i na co dzień. Autorką „Kuchni” jest śląska gospodyni, mieszkająca od urodzenia w Cieszyńskiem, będąca od lat kucharką wesel śląskich, różnych uroczystości, znająca bardzo dobrze sprawy kulinarne tego terenu. Książka z pewnością oddaje specyfikę kuchni Śląska Cieszyńskiego.
Napisano o autorce, że była śląską gospodynią i rzeczywiście do późnej starości decydowała prawie o wszystkim w rodzinie. Znała swoją wartość, jej zdolności podziwiano od Bogumina po Jabłonków, a sława, po wydaniu Kuchni, przekroczyła granicę Śląska i Czechosłowacji. Jak została mistrzynią, której sława kucharki rozciągała się daleko poza rodzinną miejscowość, Suchą Średnią? Rodzina wspomina, że do wielkiej wprawy doszła drogą prób i błędów. Przepisy w jej książce obliczone są najczęściej na 4-5 osób. Wszystkie wypróbowała w domu, a rodzina liczyła właśnie tyle osób. Po śmierci męża mieszkała u córki, która miała dwóch synów. Zawsze na niedzielę piekła kołacze lub „zawijoki” z makiem czy jabłkami.
Zmarła w 1974 r., a jej pogrzeb w był wielką manifestacją, ilość uczestników zaskoczyła nawet księży, którzy nie pamiętali tylu żałobników. Spoczęła w rodzinnym grobie, na cmentarzu ewangelickim w Średniej Suchej. Kościelny pogrzeb spowodował, że nie było na nim oficjalnych przemówień przedstawicieli organizacji, w których tak aktywnie działała. Nie ukazał się też nekrolog w lokalnej, polskiej gazecie, Głosie Ludu. W Czechosłowacji były to bowiem czasy głębokiego komunizmu.
Ta „śląska gospodyni” miała bardzo szerokie zainteresowania i jej aktywność przejawiała na wielu płaszczyznach. Z rodzinnych wspomnień wyłania się kobieta obdarzona silnym charakterem, zdolnościami organizacyjnymi, umiejąca zarządzać. W sprzyjających warunkach, w XXI w. zrobiłaby pewnie karierę, ale przyszło jej żyć sto lat wcześniej. Zrobiła jednak wtedy więcej aniżeli inni, spisała regionalne przepisy, upowszechniła cieszyńską kuchnię. Mieszkańcom Zaolzia służyła nie tylko swoją kucharską wiedzą, ale okazała się kobietą – instytucją. Spisała swoje „recepty”, by ułatwić innym gospodyniom gotowanie, jak najlepiej wykorzystała swój talent, pomagała rodakom. Jej wkład w rozwój kultury naszej „małej ojczyzny” jest ogromny, a nazwisko na stałe wpisało się do grona lokalnych działaczy, od wieków tworzących dobra materialne i niematerialne na Śląsku Cieszyńskim. Jej działalność włącza się w cały szereg światłych kobiet mieszkających na Śląsku. Możemy, patrząc na jej życie wiele się nauczyć, była odważna, przebojowa, walczyła o swoje, działała, często wbrew wszystkim i wszystkiemu. Przewidziała, że nawyki kulinarne staną się jednym z elementów identyfikacji regionalnej, że będą świadczyć o niepowtarzalnej kulturze, ciągle tworzonej i rozwijanej. Jej książka jest jednym z elementów tej kultury, a przepisy, dzięki niej, nie zostały zapomniane, nadal piecze się kołocze i poleśniki. Wysiłek„śląskiej gospodyni” okazał się bardzo potrzebny.




Zobacz również

Kandydaci dolnośląskiej i opolskiej Lewicy do Europarlamentu. Kto z "jedynką?

Kandydaci dolnośląskiej i opolskiej Lewicy do Europarlamentu. Kto z "jedynką?

Walczyli, ale zostali z niczym. Sandecja coraz bliżej 3. ligi!

Walczyli, ale zostali z niczym. Sandecja coraz bliżej 3. ligi!

Polecamy

Tajemnice szlaku kolei zębatej w Górach Sowich. Nietypowa atrakcja na majówkę

Tajemnice szlaku kolei zębatej w Górach Sowich. Nietypowa atrakcja na majówkę

Gra inna niż wszystkie. Czy warto zagrać? Recenzja Children o the Sun

Gra inna niż wszystkie. Czy warto zagrać? Recenzja Children o the Sun

Wiadomo, na co trafiły pierwsze fundusze z KPO

Wiadomo, na co trafiły pierwsze fundusze z KPO