Ten pierwszy, odpowiadający za sprawy transportu, drobiazgowo opisywał, w jaki sposób w Halembie dokonywano odbioru urządzeń. Prokuratura zarzuca mu poświadczenie nieprawdy w protokołach sprawdzających ich stan. Najpierw przywołał rozporządzenie ministra gospodarki. Przy dalszym relacjonowaniu przyznał, że czynił to według odwiecznych, choć niepisanych, zasad. Jak twierdził, procedury poznał, gdy odczytał mu je prokurator.
- Nie pamiętam, czy do kontroli zjeżdżała cała komisja, czy pojedyncze osoby. Nie wiem, kto koordynował jej prace, ani kto miał pilnować, czy jej skład jest pełny. Wiem natomiast, że nie zapisywano w protokołach usterek. Trafiały one do księgi objazdowej dozoru lub zgłaszano je ustnie użytkownikowi. Podczas dwóch kontroli poprzedzających wypadek kołowrót był jednak sprawny - mówił Adam D.
Przewodniczącą składu sędziowskiego, Grażynę Stankiewicz-Chimiak interesowało m.in., dlaczego część danych wypisywano na protokołach wcześniej, przed zjazdem na dół członków komisji.
Pewne jest jedno - protokół, którzy mieli do podpisania wszyscy upoważnieni, znajdował się zazwyczaj na stole, w łaźni dozoru.
Drugi z oskarżonych, Leon H., przyznał, że w "w dniu odbioru kołowrotu administracyjnie nie było go w pracy" i że na poziom 506 zjeżdżał sam.
- Kontroli dokonałem, choć nie odbiłem karty ewidencyjnej, ani nie odnotowałem pobrania aparatu ucieczkowego. Przed wypadkiem robiłem tak wielokrotnie, mimo urlopu lub wypracowanej dniówki. Krótki pobyt pod ziemią nie zostałby mi doliczony do czasu pracy. Polecenie przyjścia w tym dniu wydał mi jeden z przełożonych, ale nie pamiętam który. Według mnie, takie wejście na teren kopalni było prawidłowe - wyjaśniał Leon H., odpowiedzialny za roboty warsztatowe.
- Stracili pamięć, jeden po drugim. Oni boją się mówić, bo nie chcą wsypać kolegów. Ja to bym ich wszystkich do szoli wciepła - mówiła zdenerwowana Barbara Gaszko, która w wypadku straciła syna.
Przewodnicząca składu sędziowskiego nie zgodziła się, mimo wniosku jednego z obrońców, na nagrywanie wyjaśnień dla potrzeb biegłych, podobnie jak i na to, by oskarżeni czytali je z kartek. Nie pozwoliła też, by wobec oskarżonego Henryka Sz. zniesiono dozór policyjny.
Tak doszło do katastrofy górniczej w rudzkiej kopalni Halemba
Pierwsze nieprawidłowości miały miejsce już przy przetargu na demontaż urządzeń znajdujących się 1030 metrów pod ziemią. Wygrała go firma MARD, bo sfałszowano dokumenty i jako konkurencję podstawiono firmę Góreks. Potem już podczas prac prowadzonych przez robotników z MARD-u (wspomaganych przez górników z kopalni) lekceważono bezpieczeństwo. Za przyzwoleniem kierujących Halembą łamano przepisy i zasady sztuki górniczej. Komisja Wyższego Urzędu Górniczego i prokuratorzy badali odczyty poziomu metanu także z dni poprzedzających tragedię. Były one wtedy wyższe niż dopuszczalny poziom. To, że do tragedii doszło we wtorek, a nie np. cztery dni wcześniej, to przypadek.
Feralnego dnia demontowano urządzenia z likwidowanej ściany. Wielokrotnie wybijało prąd. Dlaczego? Poziom metanu przekraczał dozwolone 2 proc. Zadziałał system bezpieczeństwa. Mimo to ludzi nie wyprowadzono z rejonu zagrożenia. Kazano im pracować.
Gdy około godz. 17 wybuchł metan, a później zapalił się i eksplodował pył węglowy, przez chwilę temperatura wynosiła tam tysiąc stopni. Górnicy nie mieli najmniejszych szans. Ratownicy szli po zwłoki. Eksplozja była tak ogromna, że przerzucała kilkutonowe urządzenia.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?