Zaczęli od „I’m crying”, jednego ze swoich największych hitów. Katowicka Sala Parkowa odpowiedziała wrzaskiem publiczności. Był 17 listopada 1965 roku. Znajdujący się akurat u szczytu popularności zespół The Animals rozpoczynał pierwszy z dwóch swoich koncertów na Śląsku (nazajutrz - 18 listopada - zagrał koncert nr 2).
Odmienili Polan
O warszawskim koncercie The Rolling Stones w kwietniu 1967 roku krążą legendy. Zbliżone do prawdy i te kompletnie wyssane z palca, jak chociażby ta, że honorarium zespołu stanowił wagon polskiej wódki. Jego znaczenie trafnie i malowniczo przedstawił w swej książce Wojciech Mann: „To trochę tak, jakby dzisiaj na placu Defilad wylądował statek kosmiczny z innej galaktyki i wysłannicy obcej cywilizacji powiedzieli, że właśnie wybrali Warszawę na stolicę wszechświata”.
Znacznie rzadziej mówi się o wyprzedzającej o dwa lata koncerty Stonesów wizycie w Polsce ekipy Erica Burdona. Jesienią 1965 roku odwiedzili oni kilka polskich miast, w tym również Katowice. I to tak naprawdę była pierwsza zachodnia grupa spod znaku „mocnego uderzenia”, która zawitała do Polski.
W Katowicach The Animals zagrali w Hali Parkowej przy ul. Kościuszki (obecnie mieści się w niej market Alma), gdyż Spodek jeszcze nie istniał. Jako support wystąpił łódzki zespół Polanie, który - jeśli wierzyć rozmaitym relacjom - wyszedł z tego spotkania odmieniony (grupa zmieniła styl i repertuar) i wzbogacony (o zbiór taśm z nagraniami czarnych bluesmanów oraz gitarę podarowaną przez Erica Burdona Piotrowi Puławskiemu).
Zdarte gardło Dudka
Jak można przeczytać w ówczesnej prasie, bilety na koncert były drogie: 70 zł (i - dodajmy - niełatwo było je dostać, w kolejce do ulokowanego na katowickim rynku Orbisu, gdzie prowadzona była ich sprzedaż trzeba było odstać kilka godzin).
- Czy naprawdę nie ma tańszego sposobu wykrzyczenia się i wywrzeszczenia? - zastanawiał się w swej recenzji z koncertu dziennikarz Trybuny Robotniczej. Po czym, uznawszy, że jednak tańszej opcji nie było relacjonował: - Hala Parkowa się nie zawaliła, nie dokonało się też żadne nieszczęście. W nierównym pojedynku między estradą, a widownią zwyciężyła ta druga, bo tylko ją było słychać. Ale artystom na estradzie było to zgoła na rękę: ostatecznie nie idzie na tego typu koncertach o muzykę i wokalistykę, a tylko o... big-beatowy nastrój” - stwierdził. Zdecydowanie on sam nie był fanem takiej twórczości. Muzykom oberwało się za niechlujny strój, a ich piosenki zostały uznane za nadające się „niemal wyłącznie do tańczenia, przenigdy zaś do koncertowego słuchania”.
- Współczułem młodym widzom, którzy musieli słuchać jej na siedząco: aż ich roznosiło, żeby powyłamywać się w tańcu. To taneczne niewyżycie powoduje pewne reakcje w postaci wrzasków i niespokojnego zachowania się na ulicy w drodze do domu (…) Wypada mieć nadzieję, większa część młodych widzów traktuje podobne koncerty tylko jako „ubaw” i nie sądzi, że uczestniczy w jakimś doniosłym zjawisku kulturowym, że asystuje przy dokonywaniu się wielkiej sztuki przez duże S. Wtedy wszystko w porządku - kontynuował autor recenzji.
O powszechnym wrzasku towarzyszącym koncertowi mówią też ci, którzy byli wtedy w Hali Parkowej i... sami krzyczeli. - Miejsc stojących nie było, ale i tak nikt nie siedział. Była pełna hala i wszyscy stali i wyli. To był wspaniały koncert, a ja przez kilka dni... nie mogłem później nic mówić, bo miałem tak zdarte gardło - wspomina Irek Dudek, który jako 15-latek miał okazję wysłuchać w Katowicach popisów Erica Burdona i spółki (w tym samym czasie rozpoczął zresztą swoją, trwającą do dziś przygodę z harmonijką ustną). Zachwyt budził zresztą nie tylko charakterystyczny głos wokalisty i energia bijąca od muzyków, ale też ich stroje.
- Żółte kozaki, pagony, spodnie w pasy. Też zapragnąłem tak wyglądać - dodaje Irek Dudek.
Ktoś postawił szlaban?
Po koncercie The Animals Katowice mocniej zaistniały na big-beatowej mapie Polski, ale nie dane im było „pójść za ciosem”. Gdy rok później z tournee nad Wisłą krążył zespół The Holies, na Śląsk już nie dotarł. Podobno „szlaban” postawiły im tutejsze władze, powołując się na bliżej niesprecyzowane chuligańskie ekscesy po koncercie „Animalsów”.
Animalsi i picie po polsku
W trakcie tournee w 1965 roku Animalsi zagrali jeszcze m.in. w Poznaniu oraz w Warszawie. Jednym z ich opiekunów w trakcie pobytu w stolicy był Wojciech Mann. Po latach w swej książce wspominał wspólną prywatkę, na jaką zostali zaproszeni członkowie grupy. Jeden z nich - basista Chas Chandler - nalegał, by pokazać mu, co to znaczy... pić po polsku. - Nie byłem specjalistą od tych spraw ani pijakiem, ale moja patriotyczna duma kazała mi zachować się godnie. Do wysokiej szklanki wlałem w równych proporcjach piwo, wino, wermut, wódkę i trochę likieru do smaku, po czym powiedziałem Chandlerowi, że trzeba to wypić duszkiem. Był zachwycony, że wreszcie pozna lokalny obyczaj. Kiedy go przeniesiono z kuchni na leżankę, mimo zamkniętych oczu wyglądał na szczęśliwego - opisywał Mann.
Gwoli kronikarskiej ścisłości można dodać, że The Animals - choć w mocno zmienionym składzie - odwiedzali Polskę także po roku 1989 (dwa razy koncertowali tu w latach 90. XX wieku).
*Dramatyczny apel: Złodzieju, oddaj komputer ze zdjęciami mojej zmarłej żony
*Morderca kotów z Zabrza skazany! A to taki miły student stomatologii
*Jak zdobyć becikowe i 1000 zł na dziecko? ZOBACZ KROK PO KROKU
*Seksowne zabawy na Śląsku: Mistrzostwa Chippendales ZDJĘCIA
*Jesteś Ślązakiem, Zagłębiakiem, czy czystym gorolem? ROZWIĄŻ QUIZ
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?