Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Imperium światła” czyli… opowieść bardzo osobista! Recenzja Adama Pazery

Adam Pazera
mat. prasowe
Kocham kino, ten dom bez okien, gdzie w ciemności, przez dwie godziny, odbywam spacer w chmurach, gdzie spełniają się ukryte pragnienia, sny i marzenia,. W tej krótkiej, stworzonej naprędce opowiastce, złożonej niemal z samych tytułów filmów zawiera się magia kina. A wiem coś o tym, bo – do pewnego momentu – całe swoje zawodowe życie poświęciłem kinu, przez ćwierć wieku kierując jednym z katowickich obiektów, które jako pierwsze wprowadziłem na „europejskie salony” (sieć Europa Cinemas), starałem się, aby - organizując projekcje wartościowych filmów, spotkania z twórcami, różnego rodzaju eventy nawiązujące do tematyki filmów - widzowie w tym przybytku X Muzy wzruszali się, cieszyli, wspólnie przeżywali emocje, jakich dostarczały im produkcje na ekranie.

Filmów o magicznej roli kina było już wiele, na czele z kultowym „Cinema Paradiso” Giuseppe Tornatore, a ostatnio z filmem Stevena Spielberga – „Fabelmanowie”.

„Imperium światła” (Empire of Light) Sama Mendesa jest właśnie takim hołdem oddanym magii kina.

Początek lat 80-tych, mała nadmorska miejscowość w Anglii, a na nadbrzeżu sporej wielkości obiekt, w którym przez większą część toczy się akcja. To kino o nazwie – jakżeby inaczej – tytułowym „Empire”, zaś bohaterką filmu jest Hilary Small, kierowniczka personelu, dbająca, aby na czas otworzyć obiekt, zapalić światła, pomóc w sprzątaniu sal, słowem: aby wszystko było gotowe na przyjęcie widzów. Od pierwszych chwil da się zauważyć, że ta z pozoru sympatyczna kobieta cierpi na samotność: budzenie się i bezrefleksyjne wpatrywanie w sufit, poranne wstawanie, toaleta, śniadanie i…wizyty u lekarza: „czuję się jakby odrętwiała”.

– „A ma pani z kim rozmawiać, znajomi, przyjaciele?” Niepewnie i cicho odpowiada: „Tak”. Ale w kursie tańca uczestniczy sama, a za partnera zostaje jej przydzielony przypadkowy staruszek. Samotność jest na tyle dojmująca, że zażywa przypisany jej lit (lek o działaniu stabilizującym nastrój w fazie manii, zapobiegający nawrotom zaburzeń w chorobie afektywnej dwubiegunowej oraz depresji w nawracających zaburzeniach depresyjnych). Kino jest dla Hilary normalnym miejscem pracy, emitowane na ekranie ruchome obrazy nie są w najmniejszym stopniu odskocznią, jakąkolwiek ucieczką w świat marzeń od bądź co bądź stereotypowej egzystencji. Rutynowo wykonuje swe czynności, także rutynowo „obsługuje”, będącego „w potrzebie” właściciela kina, surowego Ellisa, pozostaje jakby z boku od pozostałego personelu, nie przyłączając się do ich rozmów i żartów. Ożywienie w nudną egzystencję Hilary wprowadza nowy pracownik kina, młody, czarnoskóry Stephen.

Choć dzieli ich różnica wieku, kolor skóry i pochodzenie, to oboje znajdą nie tylko nić porozumienia, ale nawiążą także romans i na jakiś czas Hilary stanie się inną osobą: radosną, szczęśliwą, pełną energii. Bo te dwie, jakże różne osoby, potrzebują bliskości: Hilary nie takiej jaką miała z Ellisem, szefem kina, a Stephen, jako przybysz z Trynidadu, życzliwości kogoś tutejszego. Bo początek lat 80. w Anglii to nie stłumiona jeszcze nietolerancja wobec obcych, zamieszki na tle rasowym, czego ofiarą stanie się czarnoskóry Stephen. Doświadczy tak słownego lekceważenia przez klienta kina, pana Coopera, mimo swych racji („widz nie może wejść z frytkami na salę”), jak i fizycznego upokorzenia przez zgraję skinheadów. Dla tych dwóch poranionych dusz chwile bliskości, spędzenie sylwestra na dachu kina, ukradziony pocałunek, a później coś więcej, są chwilami szczęścia, oboje dają sobie nadzieję na lepsze jutro. Choć Stephen nie łudzi się, że rasizm nagle zniknie: „spotkało to mamę, teraz mnie, a potem moje dzieci”, to jednak ma marzenia - chciałby studiować architekturę i Hilary podtrzymuje go na duchu: „musisz wyjechać, nie wolno ci tu zostać”. Ale sama łatwo ulegnie ułudzie: przestanie brać leki i – jak powie pracownica opieki społecznej – „sprawy znów wymknęły się spod kontroli”.

A gdzie w tym wszystkim jest magia kina? Wydawać się może, iż spotkanie Hilary i Stephena mogłoby się odbyć w dowolnym miejscu pracy, nie musiałby to być przybytek X Muzy. Ale dla reżysera jest to historia autobiograficzna, to prowincjonalne kino lat 80-tych ma w sobie czar minionych lat: ciemnowiśniowy wystrój sali, kurtyny i foteli kina „Empire” tworzą wyjątkowy klimat (pewne katowickie kino, swym wnętrzem nieco przypomina tamten obiekt). I świetnie przedstawiona obsługa tego „filmowego” kina, pouczanie nowego pracownika: „na ostatniej zmianie wypatruj śpiochów” lub żarty: „zdarzyło ci się coś wyjątkowego?” – „Tak, zawał na ‘Mistrz kierownicy ucieka’ i jeden trup na sali”. Poczciwy kinooperator, Norman, dźwigający blaszane pudełka z taśmą filmową (nie było jeszcze cyfrowego kina, o nie!) dla którego kabina projekcyjna ze ścianami obwieszonymi czarno-białymi zdjęciami gwiazd filmowych jest całym królestwem. I kiedy objaśnia Stephenowi tajemnice projektora: „To lampa, między elektrodami powstaje światło, to nieruchome klatki, które oddziela ciemność”, to mówi to z wielką czułością. A przecież i sam napis na froncie kina – „Szukaj światła w ciemności” czy padające w filmie zdania: „seria ruchomych obrazów dają iluzję życia” czy „ten mały promień światła jest ucieczką”, tworzą sens i istotę kina. I da się wreszcie przekonać do tej iluzji główna bohaterka, kiedy zasiądzie w pustej sali kinowej, a znamienny będzie tytuł filmu, który obejrzy: „Wystarczy być” z Peterem Sellersem. I w jakimś stopniu tamten bohater, O'Grodnick, przypomina mi Hilary: oboje samotni, poczciwi, nie radzący sobie w życiu.

Skupiłem się na wątku kinowym, bo jest mi on najbliższy z wiadomych powodów, jak wspomniałem na wstępie (choć pozbyto się mnie w podły sposób!). Ów melancholijny klimat „Empire” przesłania mi niedostatki scenariusza (napisał go sam reżyser), a raczej nadmiar wątków, które ulokował Mendes: praca w kinie, rasizm, trudny romans, choroba psychiczna. Tematy nie wybrzmiewają do końca, niektóre są rozpoczęte i niedokończone (np. kinooperator i jego trudne relacje rodzinne).
W tym niezwykle czułym, pełnym nostalgii filmie pierwsze skrzypce gra świetna jak zwykle Olivia Colman, zaś jej czarnoskóry partner to Micheal Ward. Tym razem w paskudnej roli, wystąpił, grający zazwyczaj porządne postaci Colin Firth, a poczciwego kinooperatora gra – Toby Jones.

I choć w filmie związek dwojga głównych bohaterów nie miał szans powodzenia, to w kinie, którym kierowałem uczucie połączyło dwie pary spośród pracowników! I mam nadzieje, że są szczęśliwi do tej pory. Czyli… niech żyje kino!

Nie przeocz

Zobacz także

Musisz to wiedzieć

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera