Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ryszard Pawłowski: Stawiam sobie poprzeczkę wysoko, rywalizacja mnie napędza. Wiele razy ryzykowałem - było warto

Iwona Świetlik
Iwona Świetlik
Do przepięknej Patagonii położonej na granicy Argentyny i Chile Ryszard Pawłowski ma szczególny sentyment. Chętnie tam wraca
Do przepięknej Patagonii położonej na granicy Argentyny i Chile Ryszard Pawłowski ma szczególny sentyment. Chętnie tam wraca Archiwum prywatne Ryszarda Pawłowskiego
Rekordzista wśród zdobywców najwyższych gór świata - pięć razy stawał na Mount Evereście, 34 razy zdobył Aconcaguę, 28 razy Ama Dablam, 10 razy szczyt McKinley. W Himalajach i Karakorum wspiął się na 11 ośmiotysięczników. Zorganizował dotąd ponad 300 wypraw, dzięki którym ludzie mogą spełniać swoje górskie marzenia. Był partnerem wspinaczkowym m.in. Jerzego Kukuczki, Piotra Pustelnika, Krzysztofa Wielickiego, Adama Zyzaka i wielu innych. Wspina się w górach już ponad 50 lat...Poznajcie Ryszarda Pawłowskiego, jednego z najwybitniejszych himalaistów na świecie.

Sport zawsze był obecny w Pana życiu. Już jako nastolatek ćwiczył Pan m.in. judo i sztuki walki. Przyjechał Pan z Rypina, pogranicza Pomorza i Mazowsza, na Śląsk do szkoły górniczej i...najpierw były jaskinie.

Na Śląsku był nabór do szkół górniczych i z tego powodu przyjechałem tu, mając zaledwie 14 lat. Uczęszczałem do Zasadniczej Szkoły Górniczej w Katowicach i trenowałem wtedy judo - wywalczyłem tytuł wicemistrza ówczesnego Województwa Katowickiego. Później zacząłem pracę w kopalni, jednocześnie studiując wieczorowo na Wydziale Elektrycznym Politechniki Śląskiej w Gliwicach oraz uczęszczając na spotkania grupy speleologów w Miejskim Domu Kultury w Bogucicach. Tak odkryłem jaskinie. Wyjeżdżałem w weekendy z hotelu robotniczego i spędzałem w ten sposób wolny czas. Z Jurkiem Kukuczką w Jaskini Wielkiej Śnieżnej - najgłębszej i najdłuższej w Polsce, dotarliśmy do 770 m głębokości, czyli do dna. Od najwcześniejszych lat stale chciałem coś aktywnego w swoim życiu robić.

Przyszedł jednak czas na nowe wyzwania. Wstąpił Pan do Akademickiego Klubu Alpinistycznego, a potem do Klubu Wysokogórskiego w Katowicach. Zwrócił Pan uwagę swoją determinacją i niezwykłymi umiejętnościami. Koledzy mówili o Panu „Napał” - ta ksywa została z Panem do dziś.

Byłem wysportowany, więc szybko robiłem postępy, a przede wszystkim byłem bardzo zdeterminowany, stąd ta ksywa. Regularnie jeździłem w skały na Jurę Krakowsko-Częstochowską, wspinając się na coraz trudniejszych drogach, a w ramach wypraw klubowych, które były zarezerwowane dla najlepszych, jeździłem w Alpy, Dolomity, Kaukaz, Pamir. Stawiałem sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Klub Wysokogórski miał możliwość wykonywania robót wysokościowych. Zarabialiśmy duże pieniądze, malując kominy na hutach, kopalniach czy na wieżach ciśnień i dzięki temu wyjeżdżaliśmy. Dalej były Ameryka Południowa, Ameryka Północna, wyprawy do Afganistanu, gdzie zdobyłem w 1977 roku trzy pierwsze szczyty siedmiotysięczne. Tak zaczęła się trwająca już ponad 50 lat moja przygoda z górami...

Lista Pana sukcesów jest długa. To m.in. zdobycie 11 najwyższych, ośmiotysięcznych gór świata, wśród których są takie perełki jak piekielnie trudna K2 (8611 m n.p.m.), pochłaniająca mnóstwo ofiar Annapurna I (8091 m n.p.m.) czy góra gór - Mount Everest (8849 m n.p.m.). Która wyprawa zapadła Panu w pamięć i dlaczego? A może było takich więcej?

W 1991 roku razem z Krzysztofem Wielicki i Bogdanem Stefko weszliśmy trudną południową ścianą, tzw. drogą Boningtona, na Annapurnę I, wysoką na 8091 m n.p.m. Następnie - wiele poświęcenia wymagała południowa Lhotse, wznoszącą się na 8516 m n.p.m. Przymierzaliśmy się do niej z kolegami dwa razy. W 1985 roku na wyprawie zginął Rafał Chołda, a w 1989 roku Jurek Kukuczka, z którym byłem wtedy związany liną - wtedy niewiele brakowało do zdobycia szczytu. W końcu na Lhotse wszedłem w 1994 roku drogą klasyczną. Jeśli natomiast chciałbym się czymś pochwalić, to moim marzeniem było K2. W 1996 roku weszliśmy na szczyt od strony Chin filarem północnym, razem z Krzyśkiem Wielickim i Piotrem Pustelnikiem. Zdobyłem szczyt bez użycia dodatkowego tlenu, co uważam za duże dokonanie. Ta droga nie miała powtórzenia przez co najmniej 11 lat. Z kolei na Mount Everest po raz pierwszy wszedłem, pełniąc rolę przewodnika. Dostałem propozycję prowadzenia wyprawy od amerykańskiej Agencji AAI. Zgodziłem się i w 1994 roku stanąłem na najwyższym szczycie świata. Taka wyprawa to był wówczas koszt około 64 tysięcy dolarów od klienta. Dzięki tej pracy miałem szansę wejścia na szczyt i w pełni to wykorzystałem.

Pana imponujące osiągnięcia to nie tylko zdobywanie najwyższych szczytów świata, ale także wybitne, sportowe wejścia na inne góry w Himalajach i Karakorum, w Tatrach, Kaukazie, Pamirze, Patagonii oraz w legendarnych, amerykańskich Yosemitach. Które z tych wymieniłby Pan jako te szczególne?

Jako jeden z pierwszych Polaków w 1987 roku wspiąłem się na Fitz Roya (3375 m n.p.m.) w Patagonii drogą francusko-argentyńską. W 1992 roku jako pierwszy Polak stanąłem na Ama Dablam, pięknym szczycie w Nepalu wznoszącym się na 6856 m n.p.m. W 1997 roku na Torres del Paine, w masywie górskim Central del Paine leżącym w Chile, jako pierwsi Polacy stanęliśmy na Turni Centralnej i Północnej. To było wspinanie w ekstremalnie trudnych warunkach, gdzie często wieje, rysy są zalodzone, teren jest mikstowy i jego przejście wymaga dużych umiejętności, czasu, determinacji i szczęścia.

Czy z czasem przebywania na dużych wysokościach przekonywał się Pan, ile może znieść Pana organizm? Przypomnijmy, że w 1994 roku podczas wyprawy na Lhotse, na 7700 m n.p.m. spędził Pan aż sześć dni i nocy, by wykorzystać tzw. „okno pogodowe” i wejść na szczyt. Dużo było takich sytuacji.

Jeżeli człowiek ma dużą determinację i chce, to sam podejmuje decyzję. W 1994 roku odbyła się międzynarodowa wyprawa na Lhotse. Brytyjczycy i Niemcy zaczęli wracać, bo kończył im się wolny czas, natomiast ja czułem się dobrze, zatem stwierdziłem, że poczekam kilka dni, aby wejść na szczyt. Udało się. Ryzykowałem wiele razy. Na Gaszerbrum I i Gaszerbrum II w 1997 roku wszedłem w ciągu ośmiu dni, na K2 w 1996 roku nie używałem tlenu z butli, z kolei podczas zejścia z Everestu w 1999 roku północnym filarem, stroną tybetańską, popsuła się pogoda i nie mieliśmy lin poręczowych. Zatrzymałem się na biwaku na 8500 m n.p.m. Jeden z kolegów, Belg, Pascal zmarł po biwaku, a Portugalczyk Jeao miał po tym wszystkim amputowane palce i nos. Ja wyszedłem z tej sytuacji niemalże bez szwanku. Nie każdy ma tak samo wytrzymały organizm i silną psychikę. Wiedziałem, że sytuacja jest ekstremalnie trudna, ale dałem radę przetrwać. Zawsze mi się wydawało, że nie przekraczałem tych granic. Choć na obryw skalny czy lawinę nie mamy wpływu. Miałem zatem przy tym też sporo szczęścia.

Zdobywanie szczytów to jednak nie tylko pasmo sukcesów, ale również dramaty, z którymi styka się wspinacz, kiedy to jego koledzy zostają w górach już na zawsze...24 października 1989 roku na południowej Lhotse na Pana oczach ginie Pana przyjaciel i partner wspinaczkowy, znakomity himalaista Jerzy Kukuczka. Zginęło wielu bliskich Panu osób. Sam był Pan kilka razy o krok od śmierci, np. na Pumori (7161 m n.p.m., Himalaje) w 1993 roku - za pierwszym razem zerwała się lina, za drugim razem porwała Pana lawina. Czy kiedykolwiek chciał się Pan wycofać z tego sportu?

Jurek był moim dobrym kolegą z klubu wysokogórskiego, przyjaźniliśmy się. Zginął… rodzina w żałobie, koledzy w żałobie. Bardzo trudny moment. Tak, zastanawiałem się, czy warto podejmować takie ryzyko. Ale to są indywidualne sytuacje. Są osoby, które po takich tragediach, dziejących się w dodatku na ich oczach, rezygnują, a są tacy, którzy mimo wszystko podnoszą się i dalej robią to, co kochają. Nigdy nie myślałem o tym, żeby przestać się wspinać. Z biegiem lat może stałem się jedynie bardziej zachowawczy. Poza rodziną, wspinanie to całe moje życie. Co ja bym robił, przestając nagle wyjeżdżać i się wspinać?

Gdzie jest granica między rozsądkiem, a potrzebą sięgania coraz wyżej? Co kieruje alpinistą czy himalaistą?

To jest osobista, wewnętrzna potrzeba. Zawsze starałem się sprawdzać, w czym jestem dobry. Jak już idę i coś robię, to chcę robić to jak najlepiej i wygrać. Nie muszę być najlepszy, ale rywalizacja mnie napędza. Ważna jest psychika nastawiona na przeżycie, wyjście bezpiecznie z sytuacji, np. podczas biwaku. Ktoś, kto ma słabą, zamarznie nawet w Tatrach czy Beskidach, a kto ma silną - może przezwyciężyć każdą skrajnie trudną sytuację. Liczą się predyspozycje, doświadczenie, łut szczęścia. Na to, co robimy mamy wpływ sami, ale trudno określić, na ile cechy wynikające z psychiki są wrodzone, a na ile nabyte z różnych doświadczeń w życiu. Każdemu jest coś dane, ale w jakim kierunku to pójdzie zależy od tego, co z tym zrobimy.

Agencja górska „Patagonia”, której jest Pan założycielem, pomaga pasjonatom gór spełniać marzenia. Zorganizował Pan około 300 wypraw i poprowadził tysiące osób na przepiękne szczyty na całym świecie, w tym te najwyższe. Tak jest do tej pory. Regularnie wspina się Pan z klientami na Elbrus (5642 m n.p.m.), Ama Dablam (6856 m n.p.m.), Island Peak (6189 m n.p.m.), Aconcaguę (6962 m n.p.m.) czy wiele innych szczytów.

Cieszę się, że jako instruktor alpinizmu mogę dzięki swojemu doświadczeniu przekazać wiedzę, szkolić, podpowiedzieć rozwiązania, a jako przewodnik górski pomóc komuś wejść na wymarzony szczyt. Sam znajduję w tym dużo radości, że nadal mogę na te szczyty wchodzić. Daję ludziom szansę na wejście, ale dla mnie bezpieczeństwo jest priorytetem. Od dłuższego korzystam także z pomocy miejscowych przewodników. Kiedy np. ktoś nagle źle się poczuje, miejscowy schodzi z nim, a grupa idzie dalej.

Jednak oceny takiej komercyjnej działalności w środowisku górskim są różne. Jak choćby ta, że przepustką na Mount Everest czy inną wysoką górę są duże pieniądze, które ktoś ma i jest wręcz „wprowadzany” na szczyt lub nie ma na to szansy.

Oczywiście. Jednak trzeba odróżnić sportowe wspinanie i osiągnięcia od turystycznych wejść wysokogórskich dla własnej satysfakcji czy spełnienia marzenia. Ale dlaczego ktoś zatem nie mógłby skorzystać z mojego sportowego doświadczenia i wejść na swoją wymarzoną górę? Trzeba też wspomnieć o tym, że niektóre agencje nie zawsze uczciwie podchodzą do tematu. Zgarniają pieniądze i byle jak najszybciej do szczytu, bez szkolenia i odpowiedniej aklimatyzacji. Ludziom nie udaje się często nawet spróbować wejść na szczyt podczas takiej wyprawy. Zazwyczaj w takich agencjach jest też taniej i wielu klientów się na to nabiera. Warto jednak zwrócić uwagę na dokonania i kompetencje prowadzących, a nie tylko na cenę.

Aconcagua (6962 m n.p.m.) - w sumie 34 razy, Ama Dablam (6856 m n.p.m.) - 28 razy, Elbrus (5642 m n.p.m.) - ok 40 razy, Island Peak (6189 m n.p.m.) - 38 razy, Mt. McKinley (6194 m n.p.m.) - 10 razy, Mount Everest (8848 m n.p.m.) - pięć razy, Gaszerbrum II (8035 m n.p.m.) - trzy razy. Jest pan absolutnym rekordzistą. Aż trudno uwierzyć...Czy z każdym kolejnym wejściem na ten sam szczyt jest trochę łatwiej?

Wyjazdy sportowe, zwłaszcza pierwsze, na pewno są trudniejsze. Natomiast kiedy prowadzę grupę, mam przygotowanie techniczne, wiedzę i mogę w odpowiedni sposób pomóc ludziom począwszy od rozstawienia namiotu, zaaklimatyzowania się na wysokości, aż po opiekę tak, by założony cel został osiągnięty. Jak ktoś ma doświadczenie, to nie ma już obciążenia psychicznego.

Ma Pan ogromny sentyment do Patagonii, położonej w Chile i Argentynie w południowej części Ameryki Południowej. Stąd też zresztą nazwa Pana agencji - „Patagonia”. Co Pana w tej krainie zauroczyło?

Zawsze interesowały mnie książki przygodowe, inna kultura, przyroda Ameryki Południowej. Jeden z moich pierwszych wyjazdów wspinaczkowych był właśnie do Patagonii, którą bardzo chciałem zobaczyć i poznać. Koledzy po 20 dniach niepogody mieli dosyć, a ja zostałem i z ogłoszenia zgłosili się Szwajcar i Hiszpan, którzy dołączyli do mnie i razem weszliśmy na Fitz Roya i Aguja Poincenot. Wspinanie było trudne pod względem technicznym, ale też warunki pogodowe nie sprzyjały. Szukam wyzwań. Poza tym liczy się nie tylko skała, ale też to, co widać dookoła. Wspinając się w Patagonii miałem nad sobą gniazdo kondorów, widziałem dzikie konie, strusie nandu i inne zwierzęta. Byłem także m.in. w Peru, Ekwadorze, Chile, Argentynie, w Meksyku.

Organizował Pan wyprawy dla niepełnoprawnych sportowców na Alaskę, do Patagonii czy do Afryki w ramach Korony Nadziei. Piękna sprawa.

Cudowne wspomnienia, bo to cudowni ludzie. Mój młodszy brat wspinał się ze mną. Jednak podczas robót wysokościowych spadł i złamał kręgosłup. Wymyśliliśmy więc razem Koronę Nadziei, aby pokazać innym niepełnosprawnym, że siedząc na wózku też można coś zrobić, wyjechać w świat i na każdym kontynencie coś charakterystycznego zobaczyć. Zaczęliśmy od Patagonii, byliśmy m.in. na Ziemi Ognistej, dotarliśmy do kola podbiegunowego na Alasce, do Przylądka Dobrej Nadziei i Przylądka Igielnego w Afryce. Mimo kalectwa ci ludzie imprezowali, śmiali się...Mam satysfakcję, że mogłem się przyczynić do tego, sprawić im radość, a oni mogli pokazać, że można dalej żyć…Wcześniej nie dostrzegałem takich rzeczy. Chęć pomocy, większe zaangażowanie na rzecz innych - to pojawiło się z czasem.

Rok 1997. Pana syn, Marcin, jako najmłodszy Polak, w wieku 15 lat stanął na McKinleyu (obecnie Denali), najwyższym szczycie Ameryki Północnej w górach Alaska. Tata jest dumny?

Syn najpierw często bywał ze mną w Tatrach. Zdobywaliśmy razem wysokie góry, jeździliśmy na nartach. Kiedy miał 14 lat zabrałem go w Karakorum. Przeszedł przez prawie sześciotysięczną przełęcz Gondogoro. I rzeczywiście, rok później weszliśmy wspólnie na szczyt McKinleya (6194 m n.p.m). Jasne, że jestem z niego dumny. Nieraz ludzie pytali, czy nie myślę w ten sposób, że narażam go na niebezpieczeństwo w górach. Odpowiadałem, że znacznie niebezpieczniej jest w naszej katowickiej dzielnicy, gdzie przechodził koło osób, które ćpały czy piły. Ani przez sekundę nie miałem wątpliwości czy zabierać go do Ameryki Północnej czy w inne góry.

Na Śląsku mieszka Pan już od wielu lat. Widział Pan jak się zmieniał...

To prawda. Śląsk zmienił się diametralnie. Widziałem go 50 lat temu i widzę teraz. Kiedyś były tu brudne zaniedbane miasta, wręcz slumsy. Teraz stają się coraz bardziej nowoczesne, rozwijają się w różnych kierunkach, powstają w nich nowe ośrodki kulturalne. Dużo się tu dzieje. W Katowicach-Bogucicach ma powstać Centrum Himalaizmu im. Jerzego Kukuczki, które ma nie tylko upamiętnić Jurka, ale też być miejsce spotkań miłośników gór.

Rozmawiamy kilka dni po Pana powrocie z Meksyku, gdzie wszedł Pan na szczyty Sierra Negra (4580 m n.p.m.), Malinche (4462 m n.p.m.) i Orizabę (5700 m n.p.m.), a także z lodospadów Hemsedal w Norwegii. Jak wspomina Pan te wyprawy?

Były to wyjazdy bardzo udane. W Meksyku nigdy wcześniej nie byłem i zawsze chciałem zobaczyć tamtejsze piramidy i oczywiście wejść na najwyższy szczyt Meksyku i jednocześnie trzeci pod względem wysokości szczyt Ameryki Północnej, Orizabę. W pełni nam się to udało. Trafiliśmy na okres wspaniałej pogody w górach, małą ilość wspinaczy i turystów, wyśmienite jedzenie i napoje oraz serdeczność uśmiechniętych mieszkańców. Do Norwegii wyjechałem dwa dni po powrocie z Meksyku. Był to wyjazd klubowy, z Klubu Wysokogórskiego w Katowicach, z kolegami których znam od wielu lat, a rejon który wybraliśmy też był przez nas całkowicie nierozeznany. Tym razem również trafiliśmy na ładną pogodę i piękne lodospady, o jakich w naszych Tatrach trudno nawet pomarzyć. Dużą zaletą było też to, że w rejonie byliśmy właściwie sami, co zwiększało bezpieczeństwo wspinania w lodzie i intymność przeżywania magii tego miejsca.

Czy planuje Pan już kolejne wyjazdy w góry?

Planów górskich na ten rok mam kilka, chociaż wiele zależy od sytuacji pandemicznej w różnych rejonach świata. Na pewno chciałbym zrealizować zeszłoroczny plan wyjazdu latem w Karakorum, a jesienią do Nepalu. Będą też krótsze wyjazdy w nasze Tatry, Dolomity czy do Ameryki Południowej, a może też do Ameryki Północnej. Chęci i zdrowie są, a więc zobaczymy?

Z Ryszardem Pawłowskim rozmawiała Iwona Świetlik

Zobacz także:

Wywiad z Krzysztofem Wielickim

Ze Śląska w Himalaje

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

MECZ Z PERSPEKTYWY PSA. Wizyta psów z Fundacji Labrador

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera