Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Smolorz: Kto się boi Augusta Scholtisa?

Michał Smolorz
Dwa miesiące temu ukazał się pierwszy numer kwartalnika "Fabryka Silesia", a w nim kanon literatury górnośląskiej. Była to lista dzieł, które wybrani przez redakcję jurorzy uznali za konieczne do poznania, przeczytania i posiadania w domu, jeśli chce się mieć pojęcie o naszej kulturze.

"Dziennik Zachodni" pisał o tym szerzej, więc tylko dla porządku przypominam, że kilku najwyżej ocenionych książek od dawna nie ma na rynku czytelniczym, a bodaj trzy nie zostały nawet przełożone na polski. Wśród nich jest wiekopomna powieść Augusta Scholtisa "Wiatr od wschodu" ("Ostwind"), która powinna być lekturą podstawową dla poznania górnośląskich dramatów XX wieku.

Wydawałoby się oczywiste, że nazajutrz po ukazaniu się kanonu, osoby odpowiedzialne za kulturę podejmują błyskawiczne działania, aby te księgi udostępnić czytelnikom. Kupują licencje, zlecają przekłady, zamawiają wydania - przy dzisiejszych technologiach edytorskich wszystkie księgi "Kanonu" dawno mogłyby być na rynku. Niestety, ani dyrektor Wydziału Kultury, ani wszechwładna pani "pełnomocnik marszałka ds. kultury" nie zrobili nic, nawet palcem nie kiwnęli, aby ruszyć tę sprawę. Ależ nie, "nie zrobili nic, nie kiwnęli palcem" to nie jest dobre określenie.

Owszem, zrobili wiele, zrobili wszystko, aby samemu nic nie zrobić, a wszelkie możliwe działania osób trzecich skutecznie storpedować. Przez długie lata pukałem do przeróżnych drzwi, aby udostępnić śląskiemu czytelnikowi polskie przekłady wiekopomnej poezji Mistrza z Łubowic, Josepha von Eichendorffa. I nic, kompletne desinteressement. W końcu z własnych środków sfinansowałem pierwsze od lat przekłady - zresztą znakomite - dokonane przez ks. prof. Jerzego Szymika.

Teraz znów pielgrzymuję po urzędach, pukam do wszystkich możliwych drzwi, aby powstał polski przekład Scholtisowego "Wiatru od wschodu". Jak grochem o ścianę. Już nawet w akcie desperacji sam chciałem się za to zabrać - talentu literackiego i translatorskiego Wilhelma Szewczyka z pewnością nie mam, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Lepszy rydz niż nic. Ale gdzie tam, można walić głową w mur, a ten ani drgnie. Wychodzi na to, że znów powinienem to sam sfinansować i jeszcze wydać własnym nakładem.

A i tak jestem pewien, że wówczas nie dopuściliby, aby ten nakład trafił do rąk czytelników. Polityczni administratorzy regionalnej kultury zrobią wszystko, aby najwybitniejszych górnośląskich dzieł współcześni Górnoślązacy nigdy nie poznali, aby raz na zawsze popadły one w zapomnienie. Abyśmy dalej żyli w przekonaniu, że cała istniejąca śląskość to tylko sztuka ludowo-jarmarczna, rzekomy folklor i krupniokowa tandeta. W tym samym czasie miliony wydano ze śląskich kas miejskich czy wojewódzkich na propagowanie... kultury flamenco. Twórczość andaluzyjskich Cyganów jest nam przecież o niebo bliższa niż pisarstwo jakichś tam Scholtisów czy Eichendorffów.

Paradoks polega na tym, że urzędnicy od kultury panicznie boją się dzieł Scholtisa, choć ich... nie znają. Wystarczy, że autor to "jakiś tam Niemiec", by na samą myśl o przyłożeniu ręki do jego wydania dostać rozwolnienia. W dodatku jakiś idiota zaczął rozpowszechniać bzdurę, że Scholtis to był "oficjalny literat gauleitera Brachta" (partyjnego wielkorządcy Górnego Śląska w latach wojny), więc panika jest podwójna. Nikt takich bredni nie weryfikuje, żyją sobie one własnym życiem i wywołują natychmiastowe drgawki u każdego urzędnika, któremu przychodzi decydować. Jak ze starego dowcipu: ukradł, jemu ukradli, nie wiadomo; w każdym razie był jakoś tam zamieszany w kradzież, więc lepiej sprawy nie dotykać. Nikt nie próbuje weryfikować podstawowych faktów historycznych.

Kiedy Fritz Bracht w 1941 r. został gauleiterem w Katowicach, Scholtis od 20 lat mieszkał w Berlinie, tam powstały jego najważniejsze książki i wedle wszelkich dostępnych danych obaj panowie nigdy się nie spotkali. Pisarz zapewne nie miał pojęcia o istnieniu partyjnego aktywisty, u którego rzekomo był "oficjalnym literatem". Ale papier jest cierpliwy i zniesie każdą bzdurę. A urzędnik zrobi każde świństwo, aby nikt mu nie przylepił etykietki "sprzyjającego niemieckiej kulturze".
Bo wedle decydentów "Kanon" to żaden kanon. Przecież to nie urzędnicy powołali czterdziestu samozwańczych ekspertów, a ci nie docenili twórczości Gustawa Morcinka, Tadeusza Kijonki i Feliksa Netza. Już to wystarczy, by rzecz unieważnić.

Możesz dowiedzieć się więcej: Zarejestruj się w DZIENNIKZACHODNI.PL/PIANO



*Pamietacie zabawki z PRL? ZOBACZCIE ZDJĘCIA
*Gdzie jeździliśmy kiedyś na weekend? ZOBACZ ZDJĘCIA ARCHIWALNE
*KONKURS FOTOLATO 2012: Przyślij zdjęcia, zgarnij nagrody!

Codziennie rano najświeższe informacje z woj. śląskiego prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!