Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

U mnie wszystko musi mieć swoją historię - mówi Stanisław Janicki, legenda szklanego ekranu

Aleksandra Szatan
Aleksandra Szatan
Stanisław Janicki przez ponad 30 lat gościł w domach wielu Polaków z kultowym telewizyjnym cyklem "W starym kinie". W tym roku skończył 90 lat. Odwiedziliśmy szacownego jubilata w jego mieszkaniu w Bielsku-Białej
Stanisław Janicki przez ponad 30 lat gościł w domach wielu Polaków z kultowym telewizyjnym cyklem "W starym kinie". W tym roku skończył 90 lat. Odwiedziliśmy szacownego jubilata w jego mieszkaniu w Bielsku-Białej Tomasz Kawka
Kino pokochał w 1939 roku po obejrzeniu „Królewny Śnieżki”. Przez ponad 30 lat prowadził widzów filmowym szlakiem wraz z cyklem „W starym kinie”. Stanisław Janicki w listopadzie skończył 90 lat.

Stanisław Janicki urodził się w Czechowicach-Dziedzicach, w służbowym mieszkaniu rodziców na terenie rafinerii ropy naftowej. Miał 6 lat, gdy rodzina przeprowadziła się do Warszawy i w tamtejszym kinie Roma obejrzał swój pierwszy film. Była to „Królewna Śnieżka” Walta Disneya.

Powojenne dzieciństwo spędził w Bielsku-Białej, gdzie zdawał maturę i stamtąd pojechał do Warszawy, gdzie ukończył studia na Wydziale Dziennikarstwa (specjalizacja filmowa) Uniwersytetu Warszawskiego.

Przez ponad 30 lat miłością do X Muzy dzielił się z polskimi telewidzami jako autor i prowadzący legendarnego cyklu „W starym kinie”. Znany wszystkim propagator kina przedwojennego i telewizyjna osobowość, a nade wszystko dziennikarz, publicysta i reżyser filmowy.

- Byłem i jestem wierny zasadzie: pamiętaj, że zostałeś zaproszony do czyjegoś domu i masz się zachowywać jak należy. Nie wolno być spiętym i przemądrzałym. Trzeba tak mówić, by przypomnieć ludziom film, przekazać widzom coś ciekawego - podkreśla.

11 listopada tego roku Stanisław Janicki skończył 90 lat. Z tej okazji zorganizowano benefisy w Warszawie, Bydgoszczy, ale też w Bielsku-Białej, gdzie obecnie mieszka, i w Katowicach, z którymi przez lata związany był zawodowo.

My spotkaliśmy się z dostojnym jubilatem w jego mieszkaniu, w jednym z bloków w Bielsku-Białej. By wysłuchać kilku historii z jego bogatej, wypełnionej wieloma anegdotami biografii.

Żona

Nie da się ukryć, że to mieszkanie z duszą. Skrywa mnóstwo pamiątek, regały uginające się od kaset (zarówno magnetofonowych, jak i wideo), a przede wszystkim książek.

Są też zdjęcia. Jedno z nich to ślubne zdjęcie z Elżbietą, jego obecną żoną.

- U mnie wszystko musi mieć swoją historię - zaczyna swoją opowieść Stanisław Janicki.

- Ja przez dwadzieścia lat pracowałem na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. A żona wtedy zaczęła tam pracę. Była sekretarzem Wydziału Reżyserskiego. W ten sposób się poznaliśmy. I tylko tyle. To był czas, gdy miałem psa beagle’a o imieniu Figa (choć tak naprawdę Fryga, ale domownicy, nie chcąc robić mi przykrości z tym moim „r”, nazwali ją Figa). Z moją ówczesną żoną Ewą, ciężko chorującą już od lat, przeprowadziliśmy się do Bielska-Białej. Kiedy żona zmarła, zostałem tutaj zupełnie sam. Z psem. Wiedziałem, że nie mogę go samego zostawiać. Zabrałem więc ze sobą do pracy. Figa natychmiast wiedziała, gdzie jest pełno ludzi, co obwąchać, gdzie będzie siedziała w trakcie moich zajęć. Oczywiście była przy okazji sensacją na cały wydział. Ela wtedy przyszła ze swoją małą córką, która zresztą widząc pieska, totalnie zwariowała. Kilka razy jeszcze zabierałem Figę - wspomina.

- Po śmierci poprzedniej żony nie byłem samotnikiem. Chodziłem na spotkania, jeździliśmy na koncerty do Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Pewnego dnia nie pojechała ze mną do Katowic osoba, z którą byłem umówiony na koncert... A miałem dwa bilety. Pomyślałem, że może to jest jakieś zrządzenie losu? Może zadzwonić do Eli, może będzie chciała pojechać? Zadzwoniłem. Dalej już nie ma co opowiadać - dodaje ze śmiechem.

Spotkali się w dobrym życiowo momencie.

- Chyba tak. A w moim przypadku to powiedziałbym, że w takim ostatnim już momencie. Ja nie jestem fizycznie zdolny do bytowania poza mieszkaniem. Bywaliśmy wprawdzie na wakacyjnych wyjazdach, m.in. w moim ukochanym miejscu na Słowacji, ale wyglądało to w taki sposób, że jedliśmy śniadanie, Ela potem szusowała na nartach lub chodziła na wycieczki, a ja siedziałem w domu, czytałem książki albo wpatrywałem się w okno - opowiada.

Japonia

Jest pan sentymentalną osobą? - pytam.

- Słowo „sentymentalny” raczej tutaj nie pasuje. Natomiast od dawna lubię przeszłość, zawsze mnie to interesowało. Realizowało się to przy okazji książek, jak i filmów. A także przy wyjazdach. Ja bardzo dużo jeździłem. Mam tu przecież moją Japonię - wskazuje na jedną z półek w dużym pokoju.

- Zresztą w tej chwili piszę kolejną książkę. Pierwsza była o filmie japońskim, teraz chciałem zrobić dalszy ciąg, ale doszedłem do wniosku, że to jest bez sensu. Trzeba pisać ze świadomością, że nigdy tam już nie będę, natomiast nie rozrywam szat z tego powodu. Japonia kiedyś była moją wielką, a teraz umiarkowaną miłością i towarzyszy mi przez prawie całe życie - może więc o tym napisać - zdradza.

Momentem zwrotnym w kontekście tej fascynacji były studia.

- Kiedy na poważnie zacząłem interesować się filmem, zdałem sobie sprawę, że jeśli naprawdę w dalszym ciągu myślę o filmie, to ja muszę być w Warszawie. Dzisiaj mam laptopa i mogę być wszędzie. Wtedy było to niemożliwe. Zagraniczne przeglądy filmów... to wszystko była Warszawa. Tylko był też pewien kłopot, bo mówimy o latach 50. W Warszawie można było dostać pracę, gdy się było tam zameldowanym, a żeby być zameldowanym - trzeba było mieć pracę. Jedną z instytucji, która mogła to załatwić, było wojsko. Śmieszność sytuacji polegała na tym, że ja przez marszałka Rokossowskiego rozkazem zostałem zwolniony ze służby wojskowej z powodu oczu. Dzisiaj na to nikt nie zwraca uwagi, wtedy to był defekt. I dostałem kategorię „D”. Byłem w kręgu dziennikarskim i wiedziałem, co się ukazuje. Jedno z pism, „Żołnierz Wolności” było dla oficerów ludowego wojska codzienną gazetą, ale był też drugi, „Żołnierz Polski”, który był tygodnikiem. Wszystko mieściło się w Warszawie. Nie miałem żadnego dojścia, ale czasami w życiu mi się udaje. Tygodnik mnie nie interesował, chciałem popracować w dzienniku. Poszedłem tam „z ulicy” - opowiada.

- Wiedziałem, że takich rzeczy nie załatwia się z redaktorem naczelnym, a z sekretarzem redakcji. Powiedziałem, że jestem studentem i chciałbym zobaczyć od strony praktycznej, na czym dziennikarstwo polega. Zostałem przyjęty bez gadania. Sympatyczna redakcja, połowa osób chodziła w mundurach. Spędziłem tam 3-4 lata. Skończyłem studia i tam zacząłem pisać recenzje filmowe, bo to mnie najbardziej interesowało. To otworzyło mi - wtedy trochę, a później już bardziej - wejście do środowiska piszącego o filmach - dodaje Stanisław Janicki.

Nie myślał wówczas o Warszawie jako o docelowym miejscu, gdzie można wspinać się po kolejnych szczeblach kariery zawodowej.

- Nie myślałem wtedy w takich kategoriach. Bardziej o tym, że jest coś do zrobienia. Pisałem recenzje, ale musiałem pisać nie tylko o filmie. Pewnego razu dostałem zadanie napisania reportażu z Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni. Z Warszawy do Gdyni jechało się pociągiem całą noc. Dzisiaj małe dzieci już wiedzą, co to jest morze. Ja wtedy byłem tam po raz pierwszy. Dzień był pochmurny, zjadłem wtedy śniadanie w barze mlecznym i pamiętam, że oferowano mi dużą porcję, prosiłem jednak, by jajecznica nie była z więcej niż dwóch jajek. Ma to oczywiście pewnie konsekwencje dla dalszej opowieści… Pojechałem na miejsce reportażu, zastałem fantastycznych facetów, którzy mówią: „świetnie, że pan przyjechał, bo odebraliśmy dzisiaj z remontu nasz statek badawczy”. Oni teraz chcą zrobić próbę, jak nowy silnik działa, i zapraszają mnie na pokład. To była cała naprzód, to, co oni z tym statkiem wyczyniali, było niesamowite. Choć pewnie nie byłoby już tak przyjemnie, gdybym wtedy zjadł większą jajecznicę na śniadanie - dodał z uśmiechem.

- Około 16.00 byłem już po reportażu, a pociąg do Warszawy dopiero o 21.00. Pojechałem do Gdańska. Idąc Długim Targiem, zobaczyłem kino Leningrad. Postanowiłem ten czas do odjazdu spędzić w kinie. W małej, kameralnej sali właśnie zaczynał się film. Kupiłem bilet, wchodzę na górę, a tam sala zajęta do ostatniego miejsca. A jest coś, czego ja nie znoszę - być na jakiejkolwiek imprezie i stać. Po raz pierwszy stałem, opierałem się o tylną ścianę. I patrzę na ekran: Co to jest? Dziwni ludzie, inaczej ubrani, inne obyczaje. Japonia. Mnie to wciągnęło. A byłem wtedy gówniarzem i nie znałem jeszcze świata czy nawet Europy. Wróciłem do Warszawy i zacząłem szperać. Pierwsza rzecz, której się dowiedziałem, to jaki film zobaczyłem wtedy w Gdańsku. „Ukrzyżowani kochankowie”, klasyk, jak u nas „Popiół i diament” czy coś podobnego. Potem szło stopniowo. Znalazłem wtedy jedną malutką książkę o filmie japońskim, o tam stoi - wskazuje na półkę. - I poszło. Z tego względu, że ja lubię grzebać, to dogrzebałem się trochę w tematyce Japonii w uniwersyteckiej bibliotece - podkreśla.

Była jeszcze druga, ważna kwestia.

- Pracowałem już w „Filmie” i dobrze mi szło. Przyjęło się też, że gdy coś dotyczy Japonii, to ja się melduję. Kiedyś pojawiła się informacja, że przyjeżdża delegacja kinematografii japońskiej i będzie konferencja prasowa. Nikt się nie rwał do rozmowy z nimi, bo nie znał się na tym filmie, natomiast ja już byłem na tym wstępnym etapie wtajemniczenia. Oni mówili po japońsku i raczej rzeczy ważne. Musiał być więc ktoś, kto tłumaczy. Był facet, wyglądający na młodego naukowca, który tłumaczył w ten sposób, że gdy gość zaczyna mówić, to on już tłumaczy, bo wie, do czego wypowiedź zmierza. Mnie to wprost oczarowało. Kiedy skończyła się konferencja prasowa, to natychmiast wystartowałem do tego człowieka - później okazało się, że to Mikołaj Melanowicz, najwybitniejszy tłumacz i literaturoznawca, który wówczas był młodym doktorem. Poprosiłem go, czy mógłby powiedzieć reżyserowi i aktorce, że bardzo chciałbym zrobić z nimi rozmowę. Zapraszam ich do domu, by w spokoju porozmawiać. Mikołaj załatwił z nimi sprawę szybko. Rozmowa była bardzo duża i poważna. Kiedy żegnaliśmy się, zostałem zapytany, czy nie chciałbym mieć kontaktu z japońskim krytykiem filmowym. Oczywiście! Okazał się nim Tadao Satō, niestety już nieżyjący. Był najlepszym i najbardziej cenionym krytykiem nie tylko filmowym, ale i telewizyjnym. Zaczęła się między nami korespondencja, po angielsku. Ja pisałem już bez przerwy recenzje filmów japońskich, załatwiłem też, że Tadao pisał japońskie korespondencje - wspomina Stanisław Janicki.

W starym kinie

W latach 1959-1970 pracował jako redaktor miesięcznika „Film”, a w latach 1970-1974 miesięcznika „Kino”. Dzięki zdobytym wówczas kontaktom był często zapraszany do jury festiwali filmowych.

- Wtedy ja i właściwie wszyscy moi rówieśnicy telewizji raczej nie brali poważnie. Na ekranach kin: Fellini, Rossellini, zaległe filmy amerykańskie… to był nasz świat. Jedna osoba podjęła pracę w telewizji, to była Hania Goszczyńska, moja koleżanka. Ona pracowała w telewizji, ja miałem co robić, bo zaczęły się wyjazdy zagraniczne - opowiada.

To dzięki niej rozpoczęła się niezwykła, bo trwająca ponad trzy dekady, telewizyjna przygoda naszego bohatera.

- To brzmi jak anegdota, ale wydarzyło się naprawdę. Jestem w domu, wciąż na ulicy Racławickiej, na tych samych 24 metrach kwadratowych, na których gościłem delegację japońską, ale już jestem żonaty. I dzwoni telefon. Hania. Wyczuwam straszny, załamany głos, jeszcze trochę, a rozpłacze się w tym telefonie. Zajmowała się programem o filmie, miała ośmiu reżyserów, z którymi się rozmawia, ale też pokazuje się fragmenty filmów. Niestety po czwartym odcinku prowadzący się rozchorował, a program emitowany jest na żywo. To była katastrofa. Dzisiaj w takich sytuacjach błyskawicznie znajduje się zastępstwo. Wtedy nie. Hania, chcąc ratować sytuację, zwróciła się do mnie. Miałem w nosie telewizję, ale byłem tak wychowany, że gdy kobieta prosi, to się nie odmawia. Zgodziłem się - wspomina Stanisław Janicki.

Po występie - choć bardzo dobrze przyjętym - powiedział „nigdy więcej”. Odebrał jednak kolejny telefon.

- Hania przekazała, że dyrekcja telewizji obejrzała ten nasz program i bardzo im się spodobał. Pojawiła się kolejna propozycja: program o filmach, wszystkie wchodzą w grę, polskie przedwojenne, światowe… Program miał trwać godzinę, z emisją w niedzielne południe. Specjalnie mnie to nie podnieciło. Ale na koniec usłyszałem ostatni argument: nikt nie będzie wam się wtrącał do programu. To zadecydowało - podkreśla.

Pan w okularach z przyciemnionymi szkłami, mówiący z charakterystycznym „r”, stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych i niezapomnianych postaci szklanego ekranu. Dla wielu stał się też prawdziwą legendą.

- Nie czułem tego. Kiedy przeszedłem na drugą stronę, to inaczej reagowałem. Inne miałem wtedy problemy. Najważniejsze było dla mnie to, że muszę nauczyć się filmu polskiego. Bo publiczność była w tej kwestii o wiele bardziej wykształcona niż ja. Dosyć szybko uświadomiłem sobie, że jak opowiadam o polskim filmie, to mówię do ludzi, którzy ten film widzieli już w kinie. I wszystko wyłapią. To jednak była bardzo dobra szkoła. Nigdy nie mówiłem o filmie, że jest zły. A kiedy faktycznie taki był, to starałem się wyciągać z niego jakieś drobiazgi. Mam całą jedną teczkę tekstów, które mówiłem. Wszystko musiało być napisane jak trzeba. To, że potem odchodziłem od tego, to inna sprawa, ale musiała być ta kartka - dodaje z uśmiechem.

„W starym kinie” był to najdłużej nadawany program filmowy w historii polskiej telewizji. Emitowano go od 1967 do 1999 roku.

Mój Śląsk

Miejsc na mapie województwa śląskiego, które wpisują się w biografię Stanisława Janickiego, jest kilka.

- Zacząłem pisać książkę, obok tej japońskiej. Jej tytuł to „Mój Śląsk”. Opowiadam w niej o mnie, ale na Śląsku, ze Śląskiem, z powodu Śląska. Jest trochę moich miejsc. Mieszkałem m.in. w Skoczowie, mieszkałem też w Kętach, bo stamtąd pochodzą Janiccy. Mnie interesuje otoczka. To, czego ja też doznałem, wchodząc w ten rejon. Pierwszą praktykę dziennikarską, jaką wybrałem sobie, to były Katowice i „Trybuna Robotnicza”, potem ponad dwadzieścia lat na Uniwersytecie Śląskim, który mieści się w Katowicach. Kiedy jeździłem z Warszawy do Zabrza, do rodziców, to przez jakie miasto jechałem? Przez Katowice. Ja tutaj, w Bielsku-Białej funkcjonuję od ładnych kilku lat, ale Katowice zawsze były w moim sercu - stwierdza Janicki.

Etap

Urodziny Stanisława Janickiego były hucznie obchodzone w ramach spotkań z publicznością, a czym dla niego jest ta „dziewięćdziesiątka”? Odhaczeniem pewnego etapu?

- Ja nie jestem człowiekiem, który do tego typu wydarzeń, dat przywiązuje jakąś większą wagę. Rzecz jasna, było mi przyjemnie w trakcie tych wszystkich jubileuszowych spotkań. Było bardzo dobrze, sympatycznie, dobrze zorganizowane - mówi.

Czy jest coś, czego w życiu żałuje?

- Nie. Dlatego, że nie ciągnie mnie do takich powrotów do przeszłości. Oczywiście, że pamiętam, wiem, co sprawiało mi przyjemność, ale tak samo dobrze wiem, co sknociłem, co zrobiłem źle, komu krzywdę wyrządziłem. To też mam w głowie. Ta „dziewięćdziesiątka” uzmysłowiła mi tylko jedno, że jednak pewien etap w życiu już się zakończył i teraz jest zupełnie inny. Jednak ja nie zamierzam rozpaczać z tego powodu. Mam żonę, która o mnie dba. Żyję w idealnych warunkach - podsumowuje.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera