Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przelecieli całą zimną Alaskę na paralotniach

Olga Krzyżyk
Od lewej: Jacek Bujny, Roman Szopa i Zbigniew Grzelak pozują do zdjęcia zaraz po wylądowaniu w Seward
Od lewej: Jacek Bujny, Roman Szopa i Zbigniew Grzelak pozują do zdjęcia zaraz po wylądowaniu w Seward Roman Szopa
Czterech polskich pilotów paralotniarzy i prawie 1000 km trasy do pokonania. Dzika, niebezpieczna przyroda Alaski, a na to wszystko tylko cztery tygodnie. Udało się!

Plan był taki: pakują trzy paralotnie, trzy silniki, około 400 kilogramów sprzętu i lecą na Alaskę. Po co? Aby ją przemierzyć od północy do południa, od oceanu do oceanu na... paralotni! Wyzwanie jak się patrzy.

Czterej piloci PPG, czyli paralotni wspomaganej napędem silnikowym, przez dwa lata przygotowywali się do niesamowitego wyczynu. Wiedzieli jedno - nikt do tej pory nie przeleciał nad całą Alaską. Nie było łatwo, ale dziś mogą powiedzieć, że odnieśli sukces. Jako pierwsi piloci PPG latali za kołem podbiegunowym Alaski, jako pierwsi przemierzyli tak długą trasę, jako pierwsi wylądowali dokładnie na linii koła polarnego i jako pierwsi przelecieli rzekę Jukon. Startowali i lądowali z miejsc, w których do tej pory nikt nigdy nie widział pilotów PPG.

Kim są ci odważni śmiałkowie? Jak sami mówią - duchami niepokornymi, które stale szukają nowych wyzwań. Pierwszy z odważnych to Roman Szopa z Dąbrowy Górniczej. Pomysłodawca i główny organizator wyprawy, pilot z 20-letnim doświadczeniem, na co dzień wicekanclerz Wyższej Szkoły Planowania Strategicznego. To on zebrał ekipę swoich przyjaciół, w składzie: Jacek Bujny z Siewierza, Zbigniew Grzelak z Sosnowca oraz Krzysztof Dudziński z Zakopanego, i zorganizował polską ekspedycję na Alaskę. Już na spokojnie, w kraju, opowiedział nam o tej niezwykłej przygodzie.

Ekstremalne i rozsądne decyzje

Wyprawa na Alaskę była przypieczętowaniem całej podróży Romana Szopy po dalekiej północy Ameryki. Już dwa lata temu przemierzył tę krainę. Jednak wtedy źródłem transportu był samochód, kajak oraz własne nogi. Tym razem podróżnik zdecydował się na paralotnię. - To była spontaniczna decyzja. Nie ma wielu takich dzikich miejsc na świecie. Można powiedzieć, że poniosła mnie ułańska fantazja - śmieje się Roman Szopa.

Co różni tę wyprawę od innych? Przede wszystkim ekstremalne warunki, jakie panują na Alasce. Na południu mamy klimat kontynentalny, około 25 stopni Celsjusza i lekki zefirek. Na północy - arktyczny mróz, zlodowaciałe góry i porywisty wiatr pędzący ponad 100 kilometrów na godzinę. Takie warunki odstraszają większość ludzi. Dlatego na Alasce mieszkają, jak mówi polski podróżnik, sami twardziele. Na początku piloci mieli w planie przemierzyć Alaskę od jej wschodniej granicy z Kanadą, aż do jej zachodnich kresów, czyli Cieśniny Beringa.

O zmianie planów zadecydowała rada zaprzyjaźnionego tubylca - Franka. Od wschodu do zachodu Alaski nie ma dróg, co uniemożliwiłoby pilotom wsparcie z dołu, jak chociażby dowiezienie żywności. - Jestem człowiekiem ekstremalnym, ale rozsądnym, dlatego posłuchałem rad Franka - mówi Roman Szopa.

Niebezpieczna, ale piękna kraina

Piloci musieli wyzbyć się tego, co każdy podręcznik dotyczący paralotniarstwa podkreśla - zawsze należy latać tak, by mieć bezpieczny dolot do stref lądowania. Wymagało to wcześniejszego przygotowania psychicznego. Dlatego jeszcze w Polsce przyjaciele wspólnie i osobno latali w każdej wolnej chwili, w każdych warunkach. Musieli przygotować się na ekstremalne warunki Alaski, starty z niewygodnych i nieprzygotowanych terenów oraz na obciążenie psychicznie, jakim jest brak możliwości awaryjnego lądowania. Odchylenie nawet kilkumetrowe mogło skończyć się tragicznie. Piloci podczas lotu musieli trzymać się szutrowej, wąskiej drogi. Zresztą jedynej, jaka prowadziła od północy Alaski. Każde lądowanie było ryzykowne. Już pięć metrów od szutru znajdowały się skały, wysokie góry, lasy czy bagna. Franek ze zdumieniem mawiał "Latają już trzy tygodnie na Alasce i nadal wszyscy żyją - to jest rekord". Paralotniarze lecieli także doliną najwyższej góry w Ameryce Północnej, obok szczytu McKinley (6194 metry n.p.m.).

- Na własnej skórze poczułem, jak niebezpieczna może być Alaska - mówi nam Roman Szopa. - Leciałem nad ogromnym lodowcem, któremu robiłem zdjęcia. Nagle poczułem, że silnik zaczyna gasnąć, a do wyznaczonego lądowania brakowało mi prawie godziny drogi. Nie mogłem wybrać gorszego miejsca. Na ten lodowiec 30 lat temu spadł samolot wojskowy z 50 żołnierzami. Dopiero dwa lata temu sam lodowiec zaczął ich odkrywać. Łatwo tutaj o śmierć. Pełno jest kilkunastometrowych, szpiczastych wież z lodu, potężnych szczelin, często zakończonych głęboką wodą. I właśnie w tym nieprzyjaznym miejscu zaczął mi się dusić silnik. W pewnym momencie byłem już kilkanaście metrów nad lodowcem. Sam do siebie mówiłem, że chciałbym chociaż dolecieć do lotniska, że nic więcej nie chcę. I rzeczywiście, na tym krztuszącym się silniku leciałem przez godzinę. Gdy byłem nad pasem lotniska, silnik poddał się. Wtedy już bezpiecznie wylądowałem lotem ślizgowym. Ale w takim momentach człowiek naprawdę zaczyna wierzyć w Boga - opowiada nam Roman Szopa, po czym przerywa naszą rozmowę, bo już zapina się w pasy i wzbija w powietrze na swojej paralotni. Rozmowę dokończyliśmy już po jego powrocie.

Przyroda na wyciągnięcie ręki

W powietrzu pilotom często towarzyszył symbol Ameryki, czyli potężny orzeł amerykański. Natomiast na wodach Pacyfiku piloci płynęli kajakiem obok lwów morskich, wielorybów i orek. Przyroda była na wyciągnięcie ręki.

O trudnych i zmiennych warunkach Alaski paralotniarze przekonali się także w chwili, gdy zmienili strefę klimatyczną bo przelecieli wzdłuż gór i nagle z 20 stopni C temperatura spadła do -15. - A my mieliśmy krótkie rękawki i krótkie spodenki - żartuje doświadczony paralotniarz. Piloci ubierali się już na śniegu.

Podobną przygodę przeżył inny polski pilot, Sebastian Kawa, który jako pierwszy zdobył Himalaje szybowcem. Podczas pierwszego lotu musiał siedzieć na poduszkach i płótnach startowych, by jego głowa chociaż trochę wystawała ponad burtę szybowca. Poleciał, tak jak był ubrany: w krótkich spodenkach i letniej koszuli. - Strasznie zmarzłem wtedy. I to nie był jedyny raz. W Himalajach też poleciałem lekko ubrany. Temperatura w kabinie na wysokości 5000 m dochodzi do -30 stopni Celsjusza - opowiada Sebastian Kawa.

To właśnie te ekstremalne, a czasem niebezpieczne warunki przyciągają licznych podróżników. Co było jednak takiego w odległej Alasce, że zauroczyło polskiego pilota PPG?

- Alaska cały czas zaskakuje. Tutaj naprawdę nie wiadomo, co będzie za pięć minut. Jest to nieprzewidywalna kraina. Ludzie tu są twardzi, ale bardzo otwarci i chętni do pomocy. Słyszałem kiedyś, że życie jest sumą oddechów. Jednak do mnie bardziej pasuje sformułowanie, że życie to chwile, które zapierają dech w piersiach. I taka właśnie jest Alaska, zapierająca dech - zdradza Roman Szopa.

Czwórka odważnych pilotów, czyli Alaska Buran Team, przygodę rozpoczęła 26 maja 2015 r. Po czterech tygodniach i ponad tysiącu kilometrów w końcu wylądowali na brzegu Pacyfiku w Seward. I to w ostatniej minucie. Właśnie zaczynał się szybki przypływ. - Ledwo zdążyłem się odpiąć z pasów i już przyszła woda - mówi Roman Szopa. Podróżnik dalej zamierza szukać nowych, dzikich miejsc do latania.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!