Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ks. Czernecki, kapelan Solidarności: Świat ciągle mnie zadziwia [WYWIAD]

Jan Dziadul, Marek Kempski
Książka "Wiarą i węglem ciosany" to wspomnienia ks. prałata Bernarda Czerneckiego autorstwa Jana Dziadula i Marka Kempskiego, która schodzi właśnie z maszyn drukarskich.

Na karku prawie 85 wiosen, a "w sercu ciągle maj"… W połowie 2014 roku przemknęła, nieomal cichcem, 60. rocznica święceń kapłańskich. Kawał życia na naszym ziemskim padole, z tego większość w sutannie. Ksiądz był świadkiem historii wielkiej, związanej z powstaniem Solidarności i upadkiem komunizmu. A na co dzień uczestnikiem wielu zwyczajnych zdarzeń zamkniętych choćby w tajemnicy spowiedzi tysięcy swoich wiernych. Czy są na tym świecie sprawy, które jeszcze potrafią księdza prałata zaskoczyć, zbulwersować?
A jakże, nasz świat bez przerwy mnie zadziwia - nie tak dawno za sprawą gospodyni na plebanii.

No, no… jakieś pikantne dwuznaczności?
Ba, gorzej! (śmiech). Pytam ją którejś niedzieli przy obiedzie, czy była na mszy, bo jakoś nie dostrzegłem. A ona: nie! Myślę sobie - a to sztuka! To ja ze słówkiem bożym do owieczki z ostatniej ławki sięgam, a ta, pod moim bokiem, zapiera się w żywe oczy. A to czemu? - pytam tak słodko i łagodnie, że sam się sobie dziwię. A ona na to, że w ogóle do kościoła nie chodzi. Od lat z kumplem Parkinsonem żyję za pan brat i jakoś sobie radzę, ale w tym momencie łyżka prawie wpadła mi do talerza. Zapytałem z nadzieją: a przynajmniej w Boga pani wierzy? Powiedziała, że wierzy - dla niej Bóg jest wszędzie, więc takie sprawy jak msze nie są ważne. Że zdębiałem, to za mało powiedziane. A ona, jak nakręcona, leciała jakimiś serialowymi tytułami, które przekonały ją, że Bóg jest wszechobecny, a kościoły to przeżytek - takie tam dyrdymały dla maluczkich. A przynajmniej się pani modli? - dopytywałem już bez nadziei. - Nie, bo Bóg to taka siła, że mojej modlitwy nie potrzebuje - zaszczebiotała. Chociaż szlag mnie już trafiał, spokojnie zapytałem: to skąd się pani na probostwie wzięła? Jak to skąd? - żachnęła się - z internetu. Z ogłoszenia. Tyle się teraz o księżach mówi - trajkotała protekcjonalnie - że postanowiłam sobie: poznam kościół od kuchni. Dosłownie i w przenośni.

Znak czasu, prałacie… A przynajmniej dobrze gotowała?
Nieźle, tu zastrzeżeń nie mam. Machnąłbym nawet ręką, że w niedzielę pranie robiła. Ale jak zaczęła klepać mnie po ramieniu, a przy tym opowiadać, czego nowego z telewizji się dowiedziała - nie wytrzymałem. - Niech pani tego nigdy nie robi - ostrzegłem, trzymając nerwy na wodzy. Choć na plebanii żyję sobie w charakterze teścia, to co nieco do powiedzenia jeszcze mam. Pani z internetowego naboru musiała wkrótce pożegnać się z robotą.

W charakterze teścia?...
Z nami duchownymi jest tak, że jak przechodzimy na emerytury, to trafiamy do domów księży emerytów, czasami do swoich rodzin, a bywa też, że zostajemy w ostatniej parafii - jako rezydenci. W takiej sytuacji mówi się, że nowy proboszcz dostaje parafię z teściem. A z teściem czy teściową różnie się sprawy układają - sami pewnie dobrze wiecie.
Bo "teść" lubi patrzeć nowemu proboszczowi na ręce i się wtrącać, czy czasem nie psuje jego dzieła…
A jakże! Tym bardziej, że to poletko doglądane odgórnie przez samego Stwórcę. Tu fuszerki być nie może. Stąd kiedy w 1994 roku postanowiłem przejść na emeryturę, właśnie ze względu na chorobę Parkinsona - to modliłem się o mądrego następcę. O kontynuatora tego dzieła, które powstało tutaj "Na Górce" przy pomocy tysięcy górników. No i wymodliłem księdza Marka Szkudłę, od niedawna biskupa pomocniczego diecezji katowickiej. Znałem go od kleryka. Ja - urodzony w Kobiórze, on - w tyskich Paprocanach. Dzieliły nas - oprócz lat, rzecz jasna - las i Jezioro Paprocańskie. Potem zgadaliśmy się, że nad tym samym jeziorem dojrzewały w naszych głowach brzemienne w skutki decyzje. O powołaniu do kapłaństwa. A wracając do teścia - to z ręką na sercu mówię, że nigdy do spraw gospodarczych i personalnych się nie wtrącałem. Ale o tej szalonej kobiecinie z internetowego castingu musiałem słówko szepnąć. Zwyczajnie mnie wkurzyła. Jeżeli całym życiem dołożyłem swoje trzy grosze do przemian w Polsce, to nie po to, żeby nawiedzone baby włóczyły mi się po plebanii (śmiech).

Niektóre obrazy z dzieciństwa są z nami przez całe życie. Te dobre nosimy w sercu i serdecznej pamięci. Co zapamiętał z tamtych lat mały Bernard?
Sporo… Choćby poranne zrywanie z łóżka. Wiosną i latem ledwo świtało, a jesienią i zimą ciemno, choć oko wykol. Mogła być czwarta nad ranem, albo wcześniej.

Przecież to głucha noc. Kto o tej porze budzi dziecko ze snu?
To był nasz codzienny rytuał. Tata zbierał się do kopalni. Był już strzałowym - górnicza elita. Szedł na stację w Kobiórze - z domu to z trzy kilometry - na pociąg do Katowic-Brynowa. W "Wujku" przepracował 36 lat. Nikt w domu nie słyszał, aby jakąś szychtę opuścił albo się spóźnił. Przed wojną brał udział w strajkach, nawet tych okupacyjnych i głodowych. Ale pracę szanował, jak jakąś największą świętość. W domu było nas siedmioro. Ja urodziłem się w 1930 roku - byłem bajtlem czwartym z kolei. Mama, Kasieńka - tata do niej tak mówił - szykowała śniadanie i kanapki. Na ścianie wisiał krzyż, z boku obrazy Matki Boskiej i św. Barbary. Krótka modlitwa i tata na pożegnanie czynił nam na czołach znak krzyża. Po latach uświadomiłem sobie, że w tym codziennym porannym rytuale jego miłość ojcowska splatała się z naszym strachem o niego. I obawami, że może nie wrócić do rodziny, zostawić ją na pastwę losu. Modliliśmy się o jego szczęśliwą drogę do kopalni, bezpieczną pracę i powrót do domu. Mogę powiedzieć, że wymodliliśmy dla taty dobry los. Jego Anioł Stróż fedrował razem z nim. Dożył 77 lat - i gdyby pociągnął jeszcze roczek, to świętowalibyśmy w rodzinie złote gody.
Znamy górników, którym przez lata pracy nawet drzazga za paznokieć nie weszła… Innym się to nie udało. Ksiądz żegnał przecież młodych ludzi, którzy szybko odchodzili na wieczną szychtę. Jak to jest, Bóg tak chciał?
Nie odpowiem na to pytanie. Ono nie do mnie - chyba do tych, którzy kopalniami kierują, nadzorują prace i górnictwem zarządzają. Ojcu się udało. Wielu takiego szczęścia nie miało. Wypadki na dole były i będą - dzięki Bogu jest ich coraz mniej. Ale pytacie o obrazy z dzieciństwa? W czasie wojny ciekawiło mnie to, po co ojciec tyle kanapek do kopalni zabiera. Sam ich przecież nie zje. Czasami w domu suchy chleb nam zostawał. Jak się któreś z nas krzywiło, to mama mówiła, że suchy wcale nie jest, bo jej miłością jest smarowany. Kiedyś ojciec położył palec na usta - znak, że trzeba milczeć jak grób - i powiedział, że z Ruskimi jedzeniem się dzieli. Jeden z tych zagonionych do kopalni radzieckich jeńców z wdzięczności wyplatał ojcu druciane koszyczki. Długo gdzieś w domu były, a potem się zawieruszyły. Po wojnie jeździłem do liceum w Katowicach, czasami razem z ojcem, tym samym pociągiem. On z torbą pełną kanapek. Co znowu? A on, że jeńcy niemieccy głodują - trzeba im pomóc. - Niemcom, po tej paskudnej wojnie? - żachnąłem się. - Nie Niemcom, tylko ludziom takim, jak my! - odpowiedział. A pamiętajcie, że miał za sobą trzy powstania śląskie. Chodził na nie z górnikami "Wujka" - więc Niemców zwyczajowo do przyjaciół nie zaliczał. Taki był ojciec.

A szkoła… Jaka była polska szkoła na przedwojennym Śląsku? Jak odnajdywał się w niej w 1937 roku mały Bernard?
Szkoła, jak pewnie w całym kraju, była na wskroś patriotyczna. Miała osiem klas, a w każdej po trzydziestu uczniów. Sporo nas było. Kobiór liczył wtedy 2,5 tys. mieszkańców. W pierwszej klasie, jeszcze na dobre nauka się nie zaczęła, a ja już miałem swoje patriotyczne "pięć minut". Przyjechał wizytator. Wychowawczyni wyciągnęła mnie przed tablicę i poleciła: - Zaśpiewaj, Bernard. To ja cały przejęty śpiewam: "To nieprawda, że ciebie już nie ma/To nieprawda, że jesteś już w grobie/Chociaż płacze dziś cała polska ziemia/Cała polska ziemia w żałobie". Wiecie, o kim to pieśń?

O Józefie Piłsudskim, marsz żałobny napisany po jego śmierci w 1935 roku. To już w pierwszej klasie takich pieśni uczono?
No, nie - miałem starsze rodzeństwo, od nich ją znałem. Każdej niedzieli po mszy świętej i obiedzie w naszym domu zbierała się bliższa i dalsza rodzina na śpiewanie. Ciocie i wujkowie śpiewali w chórze gminnym "Harmonia". Do dzisiaj istnieje. Repertuar był różny na tych spotkaniach, czasami skoczny, ale nie wulgarny - przeważnie leciały piosenki ludowe, powstańcze i patriotyczne. Wychowawczyni o tym wiedziała, więc błysnęła małym Bernardem przed wizytatorem.
A pierwszego września 1939 roku mały Bernard szykował się do szkoły czy na wojnę?
Do szkoły, do trzeciej klasy. Ostatecznie na początku października trafiłem do szkoły niemieckiej. I na dzień dobry dostałem po łapach i głowie. Za co? Poszło o zeszyt. W naszym domu mówiło się tylko po polsku, ale mama i tata - mieli skończone siedem klas ludowej szkoły niemieckiej - kiedy chcieli coś przed nami ukryć, to po niemiecku w kuchni szwargotali. Nastawiałem ucha i co nieco zapamiętywałem. Wtedy nauczycielka zaczęła nam tłumaczyć, jak teraz szkoła w Trzeciej Rzeszy ma wyglądać i co trzeba ze sobą nosić. Obowiązkowo zeszyt w kratkę do rachunków i w linie. Chyba byłem jedyny w klasie, który zrozumiał o jakie zeszyty chodzi. Uradowany podniosłem rękę i prawie wykrzyczałem: trzeba przynosić zeszyt do polskiego! A że ona polski znała, to ja oberwałem (śmiech). Potem już się nie wychylałem. Zresztą rodzice nakazywali ostrożność, szczególnie po otrzymaniu zawiadomienia, że Jan Czernecki, najstarszy braciszek, żołnierz Wehrmachtu - rodzice mieli III kategorię volkslisty, jak 85 proc. kobiórzan - został rozstrzelany we Francji za "rozsadzanie siły militarnej Niemiec". Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co konkretnie za tym się kryło. Nie dowiedzieliśmy się też, gdzie został pochowany. Ale to zawiadomienie o rozstrzelaniu brata stało się przepustką na życie po wkroczeniu Armii Czerwonej. Dla nas i dalszej rodziny. W naszym domu ukrył się mąż kuzynki, który zdezerterował z Wehrmachtu. Ślązak z Nowego Bytomia. Wiadomo było, co Ruscy robią z osobami w hitlerowskich mundurach. Rodzice kazali spalić mundur albo głęboko zakopać. Zniszczył wszystko oprócz wojskowych spodni, które schował pod łóżkiem. A w nich jego zdjęcie w mundurze. Od razu dostał kulę w głowę. Konał cztery godziny, a nas trzymano pod lufą automatu. Byliśmy przerażeni, czuliśmy, że czeka nas podobny los. Kiedy do pokoju wszedł sowiecki oficer, ojciec pokazał dokument o rozstrzelaniu syna. Zrobił wrażenie - Rosjanie opuścili nasz dom. Zrządzeniem losu ten oficer znał język niemiecki. Do dzisiaj zastanawiam się, czy można było ocalić męża kuzynki, gdyby tata wcześniej wyjął ten dokument? Po latach dowiedziałem się, że jego ojciec zginął w Auschwitz. Jak brat mojej babci. Tak się tkały nasze śląskie losy.

We wrześniu 1945 r. trzeba było iść do szkoły.
Byłem ministrantem - miałem za sobą dwie klasy szkoły polskiej i prawie pięć niemieckiej - więc za namową moich księży wybrałem Diecezjalną Szkołę Ogólnokształcącą im. św. Jacka w Katowicach. Miała uprawnienia liceum. Ważne też było, że w pobliżu pracował ojciec. Przechodziłem przez Park Kościuszki i już byłem pod kopalnią "Wujek". Obowiązywał egzamin, żeby sprawdzić, co mamy w głowach po wojennej zawierusze. Od razu zostałem przyjęty do drugiej klasy. W klasie była nas trójka z rodzin robotniczych, reszta z inteligenckich - lekarzy, adwokatów, urzędników… Oni olbrzymią wiedzę wynieśli już z domów. A że poziom diecezjalnego liceum był bardzo wysoki, to nie było wyjścia: musiałem zakuwać. Sam też trochę uczyłem. Od 1948 roku obowiązkowe już były obozy w ramach paramilitarnej organizacji Służba Polsce. Ale można było się wykręcić pracą zastępczą. Podjąłem się wakacyjnych korepetycji dla dzieci z Kobióra. Założyłem też teatrzyk, w którym grywałem główne role. Do tego prowadziłem akademie i uroczystości: od religijnych po państwowe. Śpiewałem i recytowałem. Władza to dostrzegała. Nawet w pewnym momencie ktoś ważny z Pszczyny, czyli z powiatu, powiedział, że wyślą mnie do prawdziwej szkoły tea-tralnej.
Powoli, księże prałacie - najpierw przecież trzeba było zdać maturę.
I to był problem. Nasza szkoła tkwiła władzom partyjnym i oświatowym jak drzazga - wiadomo gdzie. W 1949 roku, tydzień przed pisemnym egzaminem, "Jackowi" odebrano prawa publicznej placówki. Taki akt zemsty na katolickiej młodzieży. Ostatecznie maturę zdawaliśmy przed komisją powołaną przez kuratorium, a złożoną z wyraźnie nam nieprzychylnych nauczycieli z liceum Mickiewicza w Katowicach. Jakoś zdałem - i z marszu złożyłem papiery do szkoły teatralnej w Łodzi. Już szykowałem manatki na wyjazd, już widziałem się w teatralnym ogródku… I nagle zrozumiałem: nie, to nie dla mnie! Zobaczyłem siebie w seminarium.

Młodzieńczy zawód miłosny?
Nie, to nie to! W liceum moi koledzy występowali jako statyści na teatralnych scenach w Katowicach i w Chorzowie. Chwalili się potem nie tym, w czym grali, tylko ekscesami zza kulis. Opowiadali, co wyprawiają aktorzy i personel teatralny. Jakie to kolorowe i szalone życie.

Mówiąc kresowo: raz z kukułkiem, raz z jaskółkiem…
Trafne. Tych barwnych opowieści słuchał młodzieniec z pobożnej rodziny, ministrant - uszy mu czerwieniały i puchły jak najęte. W co ja się pakuję? I zrobiłem w tył zwrot. Pojechałem do Śląskiego Wyższego Seminarium w Krakowie. Dokumentów nie miałem, ale po rozmowie zostałem przyjęty (jakiś czas później zdałem egzamin na studia, na Wydział Teologii Uniwersytetu Jagiellońskiego). Tamtego dnia wróciłem do Kobióra z nowiną, że idę na księdza…

Rodzice w skowronkach…
Niekoniecznie. Mama wycałowała, a z ojcem popadłem w tak zwaną szorstką przyjaźń. Zresztą przed wojną nie chciał, żebym został ministrantem. Ustąpił dopiero pod wpływem mamy, ale zadowolony nie był.

Przecież dom księdza był wyjątkowo religijny…
To prawda, był głęboko religijny, ale w normalnym tego słowa znaczeniu. W Kobiórze nie obnosiliśmy się z naszą wiarą, ale też nie wlekliśmy się w jej ogonie. Po latach kapłaństwa, a napatrzyłem się na różne przejawy religijności, mogę powiedzieć o rodzinnym domu, że był mądrze religijny. A kiedy wyjeżdżałem do Krakowa, ojciec powiedział na pożegnanie: synu, to jest twój wybór, ale jak będziesz chciał zdjąć sutannę, to drzwi do rodzinnego domu są otwarte. Ta świadomość uchylonych drzwi bardzo mnie wspierała. Wchodziłem w świat z całym bagażem wątpliwości. Dopiero na trzecim roku doznałem uczucia, które można nazwać powołaniem. To nie jest tak, że przechodzisz przez furtę seminarium i klamka zapada. Zresztą porzucenie seminarium nie było niczym niezwykłym. Ani wówczas, ani teraz. Zaczynało nas pięćdziesięciu ośmiu - do święceń dotrwała połowa. Przez studia napatrzyłem się na dramaty kolegów, których rodziny od razu uznały za księży. Panoszyły się - "syn jest księdzem"… A syn nie daje rady, zrzuca sutannę, stoi za furtą. Ale powrotu do domu nie ma. Bo taki wstyd! Poruta! Stąd byłem ojcu wdzięczny za jego słowa. I dopiero w dniu święceń kapłańskich szepnął mi na ucho - "jestem z ciebie dumny".
Studia i seminarium w latach 1949-54. Za oknami "stalinowska noc"… W jakim stopniu dotykała ona studentów i kleryków?
Spadała na nas pod różnymi postaciami. Na przykład raz w miesiącu stawałem przed komisją wojskową, której naczelnym celem było wyłuskanie takich jak ja z objęć teologii. Uwolnienie raz na zawsze młodych umysłów od zgubnych wpływów wiary i Kościoła. Wytyczne brzmiały prawie poetycko - "żeby niebo zostawić ptakom". Wszak za 30 lat wszystkie kościoły miały być na głucho zamknięte, a w Boga nie miały wierzyć nawet stetryczałe staruszki. Nie było więc, dla takich jak ja, żadnej życiowej perspektywy. Miałem na tamte czasy dobre robotnicze pochodzenie, więc proponowano mi szkołę oficerską albo każdy inny kierunek studiów. Któregoś dnia zdobyłem się na odwagę i zapytałem: A kto będzie was nawracał, kto potajemnie będzie dzieci chrzcił?

Trzydzieści lat? To ateistyczna wizja Polski miałaby się ziścić gdzieś na początku lat osiemdziesiątych?
To przewrotny paradoks dziejowy (śmiech). Właśnie w tym czasie gromadziło się "Na Górce" na mszach świętych za ojczyznę i ludzi pracy po kilkanaście tysięcy wiernych...

* Fragment wspomnień ks. prałata Bernarda Czerneckiego z książki "Wiarą i węglem ciosany".

Ksiądz prałat Bernard Czernecki to wieloletni (1979-1994) proboszcz parafii pw. Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła w Jastrzębiu-Zdroju na popularnej "Górce", kapelan Śląsko-Dąbrowskiej Solidarności. Urodził się w Kobiórze 28 kwietnia 1930 r. Jest absolwentem Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie (1954), w 1954 r. otrzymał święcenia kapłańskie; od 17 września 1986 r. jest prałatem. Od 1994 r. jest na emeryturze.


*Miss Studniówki 2015 ZDJĘCIA Najpiękniejsze dziewczyny studniówki
*Abonament RTV 2015 droższy! [ILE WYNOSI ABONAMENT + ZWOLNIENIA] Kto nie musi płacić abonamentu?
*Poszukiwani przestępcy z woj. śląskiego. Czy widziałeś te osoby? [TOPLISTA POSZUKIWANYCH]
*Aneta Zając nago w Playboyu [PIKANTNE ZDJĘCIA + WIDEO]
*Strajk w Kopalni Węglowej. Górnicy nie odpuszczają![NAJNOWSZE INFORMACJE]
*Śląsk Plus - pierwsza rejestracja za darmo. Zobacz nowy interaktywny tygodnik o Śląsku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!